Viv

Viv

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Don't worry. I'm a doctor...

Do ciekawych wniosków można dojść, obserwując zmiany, jakie zachodziły w podejściu filmowców na przestrzeni lat. Gdyby prześledzić je od lat pięćdziesiątych lub sześćdziesiątych, okazałoby się, że armia – niegdyś ostoja spokoju i bezpieczeństwa – zmieniła się w bandę sadystów, szlachetni bohaterowie to teraz socjopaci i mordercy, a policjantom bliżej do ludzi, których ścigają.

Zmiany te nie ominęły także telewizji – widać to zwłaszcza na przykładzie serialu kryminalnego (porównajcie zresztą Miss Marple z policjantami z Miami Vice) a także medycznego. Trudno prognozować, kiedy i na jakim etapie zatrzyma się ta przemiana, na razie jednak za jego oczywistą oznakę można uznać serial House M.D.

Kiedy w latach sześćdziesiątych Dr Kildare (w osobie Richarda Chemberlaine’a) leczył pacjentów, upewniał widzów, że za ich zdrowie odpowiada grupa wybitnych specjalistów, że ich życie leży w rękach fachowców, którzy dołożą wszelkich starań, aby potyczka z chorobą została wygrana. No i na dodatek większość personelu była wyjątkowo gładkolica i uprzejma, jak przystało na dobrego lekarza.



Sielanka nie trwała długo, bo już w latach siedemdziesiątych na ekranach pojawił się Dr Marcus Welby, który miał tyleż wspólnego z Kildare co z Housem. Z jednej strony nie można było odmówić mu fachowości i umiejętności, a także zaangażowania w najtrudniejszych przypadkach (a te były różnorakie: począwszy na chorobach mózgu, kończąc na przenoszonych drogą płciową). Z drugiej strony, był dość ekscentryczny i nie zawsze postępował zgodnie z nakazami regulaminu, zarzucano mu też seksizm i homofobię (a to już nam coś przypomina, prawda?).

Nadal były to jednak dość „schematyczne” produkcje, gdzie każdy odcinek opowiadał osobną historię, skupiając się głównie na przypadku chorobowym. Wraz z kolejnym dziesięcioleciem nadeszło odświeżenie, pod postacią mieszania fabuł szpitalnych z innymi gatunkami: M.A.S.H miksował go z filmem wojennym i czarną komedią (choć z mocnym akcentem refleksji nad wojna i człowiekiem), Dr Quinn, choć znacznie późniejsza, wykorzystywała ikonografię westernu i soap opery (niestety, początkowy zadzior lekarki, która potrafiła się postawić i mieszkańcom, i wojski i Indianom, znikał w kolejnych sezonach), czy wreszcie St. Elsewhere, które było zdecydowanie bardziej naturalistyczne: pacjenci umierali, lekarze się mylili, wszyscy cierpieli na swój sposób, a widz dochodził do wniosku, że jednak bycie lekarzem to nie jest bułka z masłem orzechowym…

Lata dziewięćdziesiąte przyniosły ogromny sukces Ostrego dyżuru. Po części ze względu na bardzo dobrą obsadę i dynamiczna realizację, po części ze względu na wyważenie proporcji między problemami medycznymi, a emocjonalnymi występujących tam bohaterów. Bardzo mocno rozwinięte relacje interpersonalne pozwalały mocno identyfikować się z poszczególnymi postaciami, a ich sylwetki – nie zawsze praworządne, czasami omylne – niwelowały uczucie, że oto obcujemy z filmowymi konstruktami fabularnymi.

I teraz wchodzi nam House, który kanalizuje wszystkie wspomniane cechy i je wzmacnia. Z seriali lat sześćdziesiątych zapożycza specjalistyczne placówki, barwną galerię pacjentów i ich ogromną fachowość. Od Welby’ego zapożycza format podstarzałego zrzędy, seksisty i ekscentryka, skorego do łamania regulaminów w postaciach wszelakich, wzbogacając to jeszcze szczyptą egoizmu, megalomanii i kalectwem (i jak ma się poczuć pacjent, gdy widzi, że lekarz, który się nim zajmuje to inwalida?). Z lat osiemdziesiątych chłonie skłonność do miksów gatunkowych – w tym wypadku kryminału w typie Sherlock Holmesa (z którym łączy Housea nie tylko uzależnienie od dragów), gdzie najpierw pada chory, a następnie droga dedukcji zostaje wytypowany wredny bakcyl, którego pokonają siły dobra. Albo i nie pokonają – bo podobnie jak w St. Elsewhere, potyczka nie zawsze kończy się zwycięsko dla lekarzy. Wreszcie od Ostrego Dyżuru podchwytuje House rozbudowane relacje między członkami personelu, choć wydaje się, że akurat ten element jest w serialu najmniej rozbudowany (ale może to i dobrze – przynajmniej autorzy fanfików mają temat do fantazjowania).

Czy ewolucja idzie w dobrym kierunku? Trudno orzec. Niewątpliwie jednak za plus uznać można postacie ambiwalentne, wychodzące poza prosty podział dobro/zło. Są dzięki temu mniej jednoznaczne i bardziej interesujące. Ale nie chciałbym mieć House’a za lekarza domowego…


A tutaj można przeczytać nieco o ewolucji kryminałów. Wbrew pozorom, z serialami medycznymi maja coraz więcej wspólnego.

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

There is no spoon


Tym razem notka nieco inna, nieco bardziej przemyśleniowo – wodolejcza, na poziomie „a mi się to nie podoba”. Konkretnie zamierzam odnieść się do tezy (myśli? konstatacji?) zawartej w pracy Sarah Kozloff Teoria narracji a telewizja. Pisze w niej tak:

Niezależnie od indywidualności i niepowtarzalności takich bohaterów, jak Emma Bovary bądź Huckelberry Finn, teoretycy zastanawiają się, czy o postaciach literackich można w ogóle mówić, że naprawdę istnieją, a jeśli tak, to w jaki sposób. Niektórzy twierdzą, że nonsensem jest myśleć o nich tak, jak o ludziach – są to bowiem zwykłe fantazmaty wiążące akcję, która przedstawiają. Ostatecznie, każda z tych postaci nie wymaga niczego więcej poza słowami na zadrukowanej stronie. […] Wykonawcy telewizyjni stanowią ekwiwalent postaci, które odtwarzają: postaci telewizyjne „umierają” przede wszystkim wtedy, kiedy aktorzy je grający zaczynają realizować inne projekty […]

Takie postawienie sprawy intuicyjnie wzbudza oczywisty sprzeciw. W końcu, dlaczego taki Wokulski czy Geralt z Rivii miałby być mniej „realny” niż na przykład Ferdek Kiepski? Gdzie takiemu żulowi pod względem skomplikowania do bohaterów literatury?

Niewątpliwie w cytowanym fragmencie jest wiele prawdy. Władysław Orłowski zauważył, że słowa są tylko materiałem, w którym autor tworzy niejako z konieczności, a który zakłada pewną niedookreśloność świata przedstawionego. Literatura zmusza do używania wyobraźni, a obraz powstały w ten sposób, jest dynamiczny i zmienny.
Kino i telewizja natomiast wyręcza widza w tym zadaniu, podsuwając konkretnego aktora, o określonej powierzchowności, głosie, geście itp. Zamiast wyobrażenia, zbudowanego na podstawie słów, otrzymujemy konkretne przedstawienie, dostosowane do potrzeb widowiska/programu. Ich wizerunku nie zmieni nagle obejrzany film, czy przeczytana książka.

W czym więc problem?

Mianowicie w tym, że pisarz, tworząc postać, określoną przez konkretny zestaw słów, także tworzy obraz danej postaci. W końcu człowiek myśli obrazami, nie abstrakcyjnymi, ale bardzo konkretnymi. Zanim na kartach powieści pojawi się rzeczony Wokulski czy Geralt, ich wygląd fizyczny, cechy charakteru i działania są wyobrażane jako przedstawienie o jasno określonych granicach. Czemu więc ten „wirtualny” obraz w głowie pisarza miałby być gorszy od obrazu na ekranie telewizora? Tym bardziej, że postać na ekranie nie dość, że powstała w podobny sposób, to dodatkowo została niewątpliwie „dokrojona” wizualnie na miarę aktora.

I inna kwestia – jeśli przyznać rację tej myśli i uznać twory słowne za fantazmaty, obrazowe zaś za „pełniejsze”, jak wygląda kwestia adaptacji? Czy jest jakaś gradacja, kolejne progi „konkretyzacji”? Czy ten fantazmatyczny Wokulski stanie się „pełniejszy” poprzez samo przeniesienie na ekran, gdzie zachowując wszystkie jego cechy, daje mu się tylko ciało aktora, jego głos i gest? A jak na tym tle prezentowałby się Wokulski ujęty w komiksie? Byłby bardziej, czy mniej fantazmatyczny niż książkowy? Miałby wygląd, przedstawienie obrazowe, ale nadal mówiłby przy pomocy zapisanych słów. A w filmie animowanym?

Szczerze mówiąc, im bardziej się nad tym zastanawiam, tym trudniej mi zdecydować, która opcja jest lepsza. Bo w końcu, jeśli postacie literackie nie są „żywymi” bohaterowie, to czym?
Póki co, problem pozostaje otwarty…


PS. Nie zamierzam pisać o katastrofie prezydenckiego samolotu. Na ten temat napisano, powiedziano i pokazano już wszystko, co można było. Co więcej, wiem doskonale, że moje wypociny raczej nie przypadłyby pewnym osobom do gustu, a ja na dyskusje w tym temacie nie mam szczególnie ochoty. Jeśli ktoś chce choć w zarysie poznać, co myślę, proszę zajrzeć tu i tu.

sobota, 3 kwietnia 2010

Z cyklu zapychaczy: Teleboobies

W nawiązaniu do poprzedniej notki, mały fanfik - zapychacz w przerwie między poważniejszymi notkami.

Niekoniecznie dobry.
Niekoniecznie zabawny.
Niekoniecznie dla dzieci.

Tinky Winky był zaniepokojony i mocno zdenerwowany. Słoneczko już zachodziło, a nie miał kto go pożegnać. Wszystkie teletubisie gdzieś znikły. Nie wyszły nawet wtedy, gdy smutne słoneczko już schowało swoją twarzyczkę za horyzontem. Kiedyś nie do pomyślenia było, aby żółta mordka poszła spać bez krótkiego choćby "dobranoc". Tymczasem od pewnego czasu było to niemal nagminne.
Zdenerwowany jak cholera Tinky Winky chwycił swoją czerwoną torebkę i postanowił odszukać resztę ferajny, dając im przy okazji tęgi łomot za olewanie roboty.
Niestety - jedyne co znajdował, to zabawki swoich przyjaciół: łaciaty kapelusz, zatknięty na łeb stracha na wróble, który zresztą tez nie wiadomo skąd się wziął w ogródku; pomarańczową piłkę - w właściwie to, co z niej zostało - tkwiącą w krzakach róży i hulajnogę, której jakiś ćwierćinteligent odkręcił kółka. Samotny teletubiś był tak zdesperowany, że zapytał nawet odkurzacz, czy nie widział reszty, ale Noo - noo - poza buczeniem i brudzeniem wszystkiego, co nawinie się pod trąbę - nie był w stanie pomóc w niczym, co zresztą skończyło się dla niego kopem w blaszany filtr powietrza.
Kiedy już Tinky Winky miał dać sobie spokój, usłyszał jakieś dziwne jęki i sapania dochodzące z pokoju, gdzie niedawno rozgościł się ich kuzyn, Beer'die. Gdy otworzył drzwi, jego oczom ukazały się rzędy pustych butelek po piwie i wódzie, walających się po podłodze, leżąca na stoliczku srebrna taca z usypanymi czterema ściezkami koki, kilka zużytych kondomów, a także Beer'di, sapiący nad Po, w czasie gdy Laa - Laa z zapamiętaniem robiła dobrze Dipsy'emu. Tinky Winky ze smutkiem zamknął drzwi i poszedł do łazienki zrobić to, co zwykle robił w takich sytuacjach.
Tinkiego nie zapraszano na wspólne orgietki.
Tinky Winky był pedałem.




Teletubisie zawsze bawią ;]