Viv

Viv

niedziela, 16 grudnia 2012

Duży ekran, mały ekran #3


Norweski ninja (2010) Thomas Cappelen Malling

Ocena: 3/10

Quasi-grindhouse’owy koszmarek. Cudownie absurdalny pomysł na wojowników ninja broniących norweskiej korony przed zakusami CIA w czasach zimnej wojny został położony przez mizerne wykonanie. Tego typu filmom można wiele wybaczyć: absolutny brak logiki, sens kryjący się po kątach, koślawe dialogi, aktorstwo godne dębowego pieńka i tanie efekty specjalne. Gorzej, gdy okaże się, że w parze ze scenariuszowymi koszmarkami idzie kiepska konstrukcja dramaturgiczna i napięcie pikujące coraz ostrzej w dół wraz z kolejnymi minutami projekcji. Dobrych żartów też można ze świecą szukać: „humor dla twardzieli”, jakim chwali się dystrybutor, odnosi się raczej do kolejnych sucharów, na jakich można sobie połamać zęby. Na plus można zaliczyć ciekawe pomysły realizacyjne i pojedyncze momenty, na czele z fabularnym twistem, ale komu będzie się na niego chciało czekać przez cały film?


czwartek, 6 grudnia 2012

Rakietowe szlaki 3 czyli ktoś obcy tu jest

Rakietowe szlaki tom 3

Ocena: 9/10

Pełny tekst recenzji dostępny na portalu Kawerna.

Opisywanie kolejnych tomów tej czy innej serii zawsze nastręcza pewnych trudności – bo i o czym konkretnie pisać? Za pierwszym i drugim razem nie ma problemu – śliczny wstęp, odrobina odniesień do osobistych doświadczeń z gatunkiem lub typem literatury, trochę ogólnych przemyśleń, a potem już z górki: opis fabuły, mocne strony, babole i ciekawostki... w sumie to nic specjalnie trudnego. Ale potem wychodzi tom trzeci, czwarty i kolejne, i nagle człowiek staje przed kwestią: od czego zacząć, żeby nie rzucać truizmami, żeby nie wyjść na idiotę ani nikogo nie zanudzić? Zwłaszcza, gdy przychodzi do opisania serii w rodzaju Rakietowych szlaków, których wysoki poziom kolejnych części jest niemal tak pewny, jak wschód słońca każdego dnia? 

Zazwyczaj –  w przypadku antologii – próbuje się szukać pewnych punktów wspólnych; klucza, według którego zostały dobrane opowiadania. W przypadku trzeciego tomu Rakietowych szlaków dają się zauważyć dwa zasadnicze wątki czy też zbiory, pod które podporządkować można teksty. Z jednej strony mamy więc utwory oparte na niezwykłych, zaskakujących, nierzadko błyskotliwych konceptach, łączące różne estetyki i gatunki, wyprzedzające swoje czasy. Z drugiej mamy grupę tekstów, w których wyraźnie zaznaczają się kwestie kulturowe, zwłaszcza socjologiczne: motyw pierwszego kontaktu, niebezpieczeństw związanych z rozwojem techniki, arbitralnie przyjętych norm społecznych i całkowitego ich rozsadzenia na każdym możliwym poziomie. Oczywiście podział ten jest bardzo upraszczający – znajdziemy w antologii teksty nie dające się przyporządkować do żadnej z grup, bądź przeciwnie – znajdujące się na styku kilku z nich. Pozwala on jednak zauważyć pewną prawidłowość: pesymizm związany z postępem (jakkolwiek go rozumieć), moralnymi predyspozycjami człowieka i jego stosunkiem do takich kwestii jak rodzina, religia, śmierć czy miłość nie jest domeną tylko współczesnych pisarzy. Odróżnia to opisywany tom od poprzedniej części Rakietowych szlaków; od jego zdecydowanie bardziej optymistycznego, pozytywistycznego nastawienia bijącego z wielu opowiadań. Tutaj eksploratorzy nie są już ludźmi z głowami pełnymi ideałów, pionierami przekraczającymi kolejne granice ku chwale ludzkości – zastąpili ich ludzie, którzy przy całym zaawansowaniu technicznym i dobrych chęciach nadal pozostają safandułami pozwalającymi by umykały im najprostsze kwestie, bądź jednostki trzymające się kurczowo przeszłości; pustej wizji dawnego świata, prowadzącej donikąd.

Pełny tekst recenzji dostępny na portalu Kawerna.

niedziela, 25 listopada 2012

Duży ekran, mały ekran... #2

...czyli wielka draka z Mistrzem w Pętli czasu.


Mistrz (2012)

Reż. Paul Thomas Anderson
Ocena: 8/10

O tym filmie sporo mówiło się przed premierą, zwłaszcza w kontekście scjentologów, na których wzorowana miała być filmowa sekta zwana Sprawą; często padało pytanie, jakie będą reakcje członków wspomnianej grupy, wietrzono skandale... Teraz, po premierze, wydaje się, że głosy te były w większości przesadzone i służyły raczej wzbudzeniu zainteresowania produkcją. Mistrz nie jest bowiem w żadnym wypadku opowieścią o scjentologach: wątek Sprawy jest istotny, lecz nie najważniejszy. Więcej nawet: mam wrażenie, że odnosi się on nie tyle do konkretnej grupy czy sekty, co ogólnie do wszelkich ideologii, podsuwających człowiekowi gotowe, łatwe odpowiedzi, oferujących mu komfort zapośredniczenia i zakorzenienia, które z czasem zamieniają się w więzienie. Nie tylko dla „szarego człowieka”, jakim jest Freddie (Joaquin Phoenix), starającego się znaleźć swoje miejsce, ale i dla Mistrza Dodda (Phillip Seymour Hoffman), osaczonego przez stworzone przez niego samego dogmaty i wizerunek mędrca. Obydwaj miotają się, szukając rozwiązania i licząc na wzajemną pomoc. I właśnie ta relacja – furiata, alkoholika i obsesjonata oraz wyrachowanego hochsztaplera – nadaje ton filmowi. Dodd przyjmuje funkcje ojca – kochającego, wybaczającego, gotowego wiele poświęcić dla „syna”, z kolei Freddie odnajduje w Mistrzu kogoś, kto go nie odrzuca, a co więcej daje choćby cień celu i sensu. Ostatecznie jednak – jak w każdej rodzinie – przychodzi czas, gdy syn musi „pokonać” ojca, odejść i rozpocząć niezależne życie, używając do tego, jak na ironię, ojcowskich nauk, ale użytych w zupełnie nowym kontekście...
Wydaje się jednak, że niespełnienie, jakie prześladuje bohaterów, udziela się również widzowi: obserwuje on pełne upadków życie Freddiego, proces wchodzenia w Sprawę, kolejne pęknięcia i rysy pojawiające się na obrazie jego relacji z Doddem, ale trudno orzec, gdzie całość tak naprawdę zmierza. Reżyser zawiesza bohaterów w pewnym punkcie, rezygnuje z definitywnego rozwiązania, jakie charakteryzowało chociażby genialne Aż poleje się krew (2007), skutkiem czego widz może mieć lekkie uczucie niedosytu i pewnego braku. Odczuwalne jest ono tym mocniej, iż w sferze audiowizualnej Anderson przedstawia widzowi prawdziwy filmowy barok: zastosowana w filmie technika kręcenia (na taśmie 70mm) pozwoliła uzyskać soczyste, mocno odrealniające kolory, które wraz ze znakomitą kompozycją kadrów, świetnie dobraną muzyką i scenografią tworzą zniewalający klimat lat pięćdziesiątych. Wisienką na torcie jest aktorski popis serwowany przez Phoenixa i Hoffmana: z jednej strony znerwicowany, rubaszny, odpowiadający półgębkiem furiat, o lekko pochylonej, nieco małpiej sylwetce, z drugiej – nie mniej rubaszny, ukrywający swe obsesje pod maską spokoju i nonszalancji guru. Każde ich spotkanie skutkuje skokiem napięcia, uderza niczym młot, wciskając widza w fotel. I nawet jeśli Mistrz nie jest arcydziełem ani nawet najlepszym filmem Andersona, warto go zobaczyć dla samej gry dwójki aktorów.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Duży ekran, mały ekran... #1


Leniwy się koszmarnie zrobiłem - coraz rzadziej chce mi się pisać długie teksty. Z drugiej strony to podobno znak czasu: świat przyspiesza, każdy z przejęciem wpatruje się w zegarek i szuka oszczędności. Co za tym idzie - w Internecie zamiast sążnistych tekstów szuka małych, zgrabnych tekścików o objętości przeciętnego newsa... Cóż, mój wewnętrzny grafoman się burzy na takie twierdzenia, ale ponoć coś w nich jest. Zresztą, to się nawet dobrze składa - dzięki temu nie będę miał wyrzutów sumienia, że taki koncentrat wrzucam. Wracając do meritum - będę się starał od czasu do czasu wrzucać notki o filmach, które widziałem i mi się podobały/nie podobały, ale bez rozciągania tego do rozmiarów pełnoprawnej recki. Ot, takie wrażenia i uwagi. Jak komuś się spodoba, to fajnie, a jak nie, to nie. Na dzień dobry zombie i agenci - całkiem fajny zestaw, czyż nie?

Cockneys vs zombies (2012)

reż. Matthias Hoene
ocena: 5/10

Zombie standard produkcji brytyjskiej. Po raz kolejny mamy do czynienia z inwazją żywych trupów zalewających metropolię – w tym wypadku Londyn – i powodujących niewyobrażalny chaos i zniszczenia, a przy okazji budzących w ludziach nieznane dotąd pokłady determinacji i odwagi, pokazujących im wagę i siłę więzi międzyludzkich, zwłaszcza rodzinnych. Brzmi znajomo? Skojarzenia z Wysypem żywych trupów (2004) są oczywiste – ponownie mamy do czynienia z grupką nieudaczników starających się za pomocą wszelakich narzędzi przebić przez zwały gnijącego mięcha i uratować swoją rodzinkę i ich znajomych. Różnica polega na skali: film Edgara Wrighta był świeżym spojrzeniem na kino zombie, zachwycającym lekkością, sprawną realizacją i humorem. Obrazowi Matthiasa Hoene tych elementów miejscami brakuje: nad produkcją unosi się posmak budżetowości, scenografia i charakteryzacja nie robią wrażenia starannością wykonania. Scenariusz jest głupiutki i pretekstowy a humor ciut przyciężki, choć momentami bywa radośnie czarny i makabryczny, doprawiony sporą dawką lokalnego patriotyzmu. Nie da się ukryć, że Cockneys vs Zombies jest tytułem dość średnim – wykonanie nie powala, historia jest głupiutka i oparta na standardowych schematach, ale wciąż jest to film strawny i całkiem sycący, a niektóre sceny – jak choćby pościg w ogrodzie domu spokojnej starości – naprawdę śmieszą i zapadają w pamięć.

czwartek, 15 listopada 2012

Pokłosie, czyli stodoła płonie


Pokłosie (2012) Władysław Pasikowski

Ocena: 6/10

Nowy film Pasikowskiego to zdecydowanie jedna z tych produkcji, z oceną których mam pewien problem, na chwilę obecną trudny do przezwyciężenia. Nie mam tu bynajmniej na myśli całej „sensacyjnej” otoczki, jaką wykreowano – lub próbuje się wykreować – wokół tego obrazu: czy jest antypolski, czy kogokolwiek obraza, a może jest prowokacją zrobioną za „ruskie pieniądze”. Chodzi raczej o kwestie realizacji, tego, w jaki sposób reżyser tworzy film, opowiada o relacjach polsko-żydowskich, odkrywaniu grzechów przeszłości i radzeniu sobie z wiedzą o nich.

O tym, że Pasikowski jest twórcą zafascynowanym kinem hollywoodzkim i bardzo sprawnie operującym gatunkowymi schematami nie trzeba specjalnie przekonywać – wystarczy policzyć, ile one-linerów z Psów (1992) weszło do potocznego języka. Pokłosie pod tym względem nie odbiega od starszych filmów reżysera: Pasikowski wykorzystuje pewien fakt historyczny, aby stworzyć solidny, trzymający w napięciu thriller, oparty na sprawdzonych pomysłach i dobrym aktorstwie. W tej materii nie można wiele Pokłosiu zarzucić: już od początku Pasikowski buduje klimat zagrożenia i niepokoju, czy to za pomocą cieni przemykających po lesie w czasie podróży Franka Kaliny (Ireneusz Czop), czy też dziwacznym zachowania Józka Kaliny (Maciej Stuhr), witającego brata z siekierą w ręku... Znajdzie się w Pokłosiu miejsce na intrygę kryminalną, mroczną przeszłość wywierającą wpływ na braci, elementy thrillera psychologicznego a nawet motywy zaczerpnięte z konwencji kina grozy, a wszystko to tworzy sprawnie zrobiony, mocny, trzymający w napięciu film gatunkowy, który naprawdę nieźle się ogląda.

niedziela, 11 listopada 2012

Viva l'arte, czyli kłamliwe obrazki

Kłamca. Viva l'arte (2012) Jakub Ćwiek, Dawid Pochopień, Grzegorz Nita

Ocena: 7,5/10

Pełny tekst recenzji można przeczytać na portalu Kawerna.

No i stało się: Loki wylądował na kartach komiksu. Nie jest to jakoś szczególnie zadziwiające – Kłamca, wraz z całym swoim popkulturowym bagażem i ogólną barwnością wydaje się wręcz dla niego stworzony. Pytanie brzmi: jaki efekt przyniosła przeprowadzka na nowe medium i czy rezultat dorównał poziomem literackiej wersji przygód Lokiego? Po zapoznaniu się z albumem Kłamca: Viva l’arte autorstwa Jakuba Ćwieka i Dawida Pochopienia mogę stwierdzić, że efekt jest naprawdę pozytywny.

O tym, że Loki zazwyczaj wkracza tam, gdzie anioły nie mogą lub nie chcą wejść, wie zapewne każdy, kto zetknął się z postacią Kłamcy. Nie inaczej jest i tym razem: oto znika pewien bezdomny, który – o ironio – zajmuje specjalne miejsce w planach Nieba jako kolejny prorok i jego zaginięcie nie jest nikomu na rękę. Na domiar złego jego Anioł Stróż zostaje znaleziony martwy, co powoduje oczywisty niepokój i skłania Gabriela do ponownego skorzystania z usług Lokiego. Rozwiązanie zagadki będzie tyleż zaskakujące, co makabryczne... 

wtorek, 4 września 2012

Śmierć w Wenecji 4: gdzie kupić czas?


Wielkie festiwale jednak bywają kłopotliwe, zwłaszcza gdy człowiek ma do zrobienia coś więcej, niż tylko oglądanie filmów. Chciałoby się łazić z jednej sali do drugiej i oglądać jak najwięcej, niestety – czasem trzeba usiąść, spędzić sporo czasu w press roomie, popisać, potweetować (a sieć w na Lido ssie na całej linii), chodzić na spotkania, które niekiedy są absolutną pomyłką... Ale cóż, życie to nie tylko zabawa, ale i obowiązki, a rezygnacja z kilku produkcji nie jest aż takim wielkim wyrzeczeniem wobec możliwości wzięcia udziału w ciekawym przedsięwzięciu i byciu uczestnikiem międzynarodowego festiwalu.

No i niektóre spotkania również potrafią być bardzo pouczające – choćby to z Derekiem Malcolmem, członkiem FIPRESCI i krytykiem filmowym, który rzucił nieco światła na pracę zawodowców, blaski i cienie pracy dla gazety oraz omówił możliwości, jakie daje Internet. Obraz, jaki klaruje się z jego słów jest daleki od tego, jaki wytworzyli sobie kinomani – krytyka jako krwiożerczego, wrednego buca, który wgniata filmy w ziemię, bo może. Malcolm przedstawił wizję człowieka zmuszonego do ciągłych kompromisów między tym, co chce i co lubi, a tym, czego oczekuje od niego wydawca. Obejrzałeś znakomity film z Kazachstanu? Jesteś zakochany w rumuńskim kinie? Byłeś na festiwalu i widziałeś tonę znakomitych, choć niszowych produkcji? To fajnie, ale wiesz, wychodzi najnowszy obraz z Wielką Gwiazdą, więc może trzaśniesz recenzję, tylko nie za długą i nie przesadzaj z inwektywami, dobra? Praca krytyka ma więc w sobie coś z masochizmu – musisz wybierać między tym, co kochasz, a tym, co jest na topie, co może się sprzedać. Internet mógłby tu być pomocny – nie masz ograniczeń co do długości, nikt nie truje ci nad uchem, czego nie powinieneś pisać, bo recenzja wyjdzie zbyt polityczna albo kompleksowa, no i możesz pisać o czym chcesz. Z drugiej strony – w Internecie jesteś w stanie bez problemu przeskakiwać między blogami i stronami, wybierać to, co ci się podoba. Więcej: często konieczne jest skompresowanie tekstu do rozmiarów newsa, by złapać uwagę czytelnika, poinformować go i przekazać swoje zdanie, zanim mu się znudzi i pójdzie gdzie indziej. Jest to więc broń obosieczna. Jednak to, co najmocniej uderzyło w słowach Malcolma to przekonanie, że zadaniem krytyka nie jest tylko besztanie złych filmów, ani po prostu ocenianie ich, ale próba dotarcia z interesującymi, wartościowymi produkcjami do publiczności – jaki jest bowiem sens pisania o wielkich produkcjach, które zobaczą wszyscy? Lepiej przedstawić coś, co w innym przypadku może przepaść, utopić się w potoku nowych obrazów. Zaś chwilą, w której krytyk się spełnia, jest moment, gdy ktoś czyta recenzję, idzie do kina, a potem mówi: „Cholera, facet ma rację!”. Wtedy czuć, że ta robota ma jakiś sens.

niedziela, 2 września 2012

Śmierć w Wenecji 3: polowanie na grubą rybę


Kolejny dzień, kolejne wyzwania, kolejne spotkanie w środku nocy w Pagodzie, tym razem z Sólveig Anspach, reżyserką Queen of Montreuil, która skupiła się przede wszystkim na kwestii finansowania produkcji filmowej w czasach kryzysu i przebiegu procesu kręcenia, posiłkując się swoimi własnymi perypetiami. To, że coraz mniej ludzi jest skłonnych jest wyłożyć pieniądze na niekonwencjonalne projekty było raczej oczywiste, ale i tak w pewien sposób przerażające jest słuchać, jak trudno takie fundusze znaleźć i jak wiele zależy od pierwszego wrażenia, jakie wywrze scenariusz, co w przypadku Anspach, dopuszczającej sporą dozę improwizacji i zmian, było szczególnie dotkliwie. Jest to zresztą wyjątkowo ciekawy aspekt: to, jak pierwotnie miała wyglądać Queen of Montreuil oraz jak mocno mogą zmienić się niektóre koncepcje, czy to pod wpływem czasu, czy tez niedoboru pieniędzy. Reżyserka zwierzała się ze swoich problemów i wątpliwości co do pracy nad filmem, narzekała na stereotypowe ukazywanie ludzi pochodzących z innych kultur, opowiadała, jakie miejsce w jej produkcjach zajmuje Jamajka, oraz dlaczego nie lubi i nie jest zwolenniczką kontroli na planie filmowym, nawet jeśli otwartość czasem odbija sie na niej negatywnie. Naprawdę pouczające spotkanie.

sobota, 1 września 2012

Śmierć w Wenecji 2: ręka, noga, urna w akwarium.


Dzień drugi okazał się mniej zasobny w filmy i spotkania, trudno im jednak odmówić wartości: już z rana mieliśmy okazje posłuchać Enzo D’Alò, reżysera Pinokia. Godzinna dyskusja była jednak poświęcona nie tyle jego ostatniej animacji, a ogólnie pracy przy filmach animowanych i związanych z nią problemach. Reżyser opowiedział o sytuacji animacji we Włoszech, jej relacjach z telewizyjną produkcją (oraz jak zachowują się sami twórcy) a także o tym, jak trudno jest czuwać nad dużymi produkcjami, gdy nie ma się bezpośredniego dostępu do animatorów. D’Alò podzielił się także refleksjami na temat pracy nad samym Pinokiem – kolejnych krokach, wadze muzyki, pracy na programach graficznych odrywających animatorów od pracy „z ołówkiem” oraz niewykorzystanych scenach, których opisy przedstawiały się nad wyraz ciekawie. Jednak prawdopodobnie najważniejszym wnioskiem, jaki padł w czasie rozmowy, był ten dotyczący charakteru animacji: mianowicie trudno jest stwierdzić, co w dzisiejszych czasach tak naprawdę znaczy „europejska animacja” lub „amerykański film animowany”. Inspiracje krążą między Wschodem i Zachodem, a razem z nimi także animatorzy i fundusze. Wszak jak określić film finansowany przez USA, a tworzony przez europejskich animatorów? Tak naprawdę metka się nie liczy – liczy się zajmująca historia, opowieść. Cóż bowiem z tego, że obraz posiada olśniewającą animację, przed którą wypada paść na kolana, skoro fabułę można zapisać na serwetce? Po co komu taka wydmuszka? Miło wiedzieć, że wciąż są ludzie przykładający wagę nie tylko do tego, jak opowiadać, ale i co.

piątek, 31 sierpnia 2012

Śmierć w Wenecji, część 1


No i człek wylądował w tej Wenecji, co by filmy oglądać, pisać o nich, a może i pozwiedzać sobie nieco w ramach 27 Times Cinema, w których znalazł się dzięki uprzejmości i pomocy Kina Pod Baranami. Dzień przylotu był w sumie typowy – zapoznawanie się z resztą z „27”, wymienianie się anegdotkami o locie – kto zgubił bagaż, a komu przydarzył się alarm bombowy na lotnisku – niekończące się wymiany grzeczności (i jak do cholery zapamiętać tyle imion?!), wreszcie mała wycieczka na plażę i powrót do miejsca noclegu.


Kolejnego dnia roboty było sporo już od rana – już przed dziesiątą wszyscy wylądowaliśmy w Pagodzie, (która nie przypominała już placu budowy, jak dzień wcześniej), by się zapoznać, opowiedzieć o sobie, a przede wszystkim spotkać się z ludźmi odpowiedzialnymi za naszą „wycieczkę”: Lucasem Varone (Europa Cinemas), Domenico La Portą i Gonzalo Suarezem (Cineuropa), Stanislasem Ide (Lux Prize), Isabellą Weber (Venice Days) no i oczywiście Giorgio Gosettim, dyrektorem programowym Venice Days. Na początek zapoznaliśmy się z założeniami programu, w jakim bierzemy udział oraz możliwościami jakie daje, przy okazji potwierdzając, że wyjazd ten z pewnością będzie niezwykłym doświadczeniem. Potem była również garść praktycznych wiadomości, dotyczących naszych obowiązków, warsztatów oraz sposobów na zdobycie miejsca na sali przy najbardziej obleganych tytułach. Plus, jako bonus, Giorgio Gosetti opowiedział, jak długo trwa kompletowanie filmów do głównego konkursu i ile pracy należy w to włożyć. Pouczające.

Ale wreszcie przyszedł czas na filmy.
Na sam początek Water (Nir Sa’ar, Maya Sarfati). Niemal dwugodzinny film, złożony z siedmiu nowel obracających się wokół relacji izraelsko-palestyńskich, prezentując przy tym sporą różnorodność zarówno w podejściu poszczególnych twórców do podejmowanego tematu, jak i użytych środków. W Water nowelki o charakterze dokumentalnym sąsiadują z kreacyjnymi, utrzymanymi w różnych poetykach. Opowieść o parze, spotykającej nad jeziorkiem spragnionych Palestyńczyków buduje delikatny suspens, wygrywając nastrój zakłopotania i nieufności. Inna, dotycząca żołnierza i rolnika, utrzymana jest raczej w tonie komediowym z domieszką groteski, lecz nie pozbawiona jest ciemniejszych tonów; z tymi dwiema zaś kontrastuje przedostatnia, mocno oniryczna, ze wspaniale wygranym motywem tytułowej wody. Nie ustępują im dwa segmenty dokumentalne, pozbawione formalnych fajerwerków, lecz świetnie budujące portrety ludzi mocno związanych z wodą, wartościami jakie z sobą niesie – niezależnie od tego, czy chodzi o pomoc potrzebującym, czy nostalgiczne wspomnienia dzieciństwa. Water udaje się w interesujący i niebanalny pokazać blaski i cienie wzajemnych relacji, niekiedy pełnych wrogości, złości czy rozgoryczenia, innym razem opartych na czysto ludzkim poczuciu przyzwoitości i dobroci. Jedyne, co mi nieco przeszkadzało, to wyraźne niekiedy wrażenie przejaskrawienia jednej ze stron – najczęściej izraelskiej. Najbardziej widoczne było to w ostatniej nowelce – z początku klimatem przywodzącej na myśl Wstręt Romana Polańskiego – która została dokumentnie schrzaniona jednym, zupełnie niepotrzebnym zdaniem. To, co miało być kropką nad i, dobitnie pokazującą siłę uprzedzeń, w zasadzie pogrzebało nowelkę i pozostawiło niesmak. Całość jednak dała radę.  


Kolejnym filmem był Pinokio (Enzo D’Alò), animowana wersja klasycznej baśni, która okazała się zbiorem zaskakujących paradoksów. Z jednej strony tradycyjna animacja, z estetyczną i przyjemną dla oka kreską, zauważalnymi wpływami tradycyjnego malarstwa – tła wydają się żywcem zdjęte z obrazów postimpresjonistów – oraz lekko groteskowymi sylwetkami postaci. Z drugiej – potężna dawka energii kipiącej niemal z każdej klatki filmu. Reżyser, pozostając wierny treści historii o pajacyku, znacząco podkręcił jej tempo sprawiając, że seans przypomina jazdę na rollercoasterze: już sam początek, z Pinokiem rozbijającym się po mieście z wprawą kogoś, kto uprawia le parcour może przyprawić widza o zadyszkę, której raczej nie pozbędzie się aż do finału. D’Alò w zaskakujący sposób połączył opowieść o dojrzewaniu bohatera, o podróży przemieniającej drewnianego pajaca z trocinami zamiast mózgu w odpowiedzialnego, kochającego syna, z dynamiczną, pełną znakomitych rozwiązań i szalenie efektowną formą. Prawdę powiedziawszy, trudno nazwać Pinokia filmem dla dzieci: szybki, dynamiczny montaż, ruch stanowiący stałą dominantę, groteska wylewająca się z ekranu, włącznie z sekwencją pobytu w Krainie Zabaw wyglądającą jak trip po zażyciu LSD każą się zastanawiać, do kogo tak naprawdę adresowany jest film Enzo D’Alò. Pytanie jest o tyle zasadne, że niektórym dorosłym z pewnością może wydać się przesadzony i głupiutki, bardzo jarmarczny, a wręcz kiczowaty. Mnie osobiście urzekł dynamizm, z jakim reżyser dokonał interpretacji tej klasycznej opowieści, znakomite projekty graficzne postaci oraz wspaniałe użycie muzyki, grającej zresztą w filmie niepoślednią rolę. Wyszedłem z kina zadowolony, choć jak się przekonałem, nie wszyscy podzielali mój entuzjazm...

Wreszcie Stories we tell w reżyserii Sary Polley. Byłem szczerze zaciekawiony filmem, mającym – wedle opisu – podejmować kwestię opowiadania oraz tego, w jaki sposób owo opowiadanie kształtowane jest przez pamięć i jaka jest relacja takiej narracji w stosunku do prawdy? W tym dokumencie Sarah Polley wchodzi głęboko w historię swojej rodziny, skupiając się na historii swojej matki; jest zarówno odkrywcą, detektywem, jak i osobą snującą własną opowieść – a przynajmniej jedną z jej wersji. Wyjściowy koncept jest znakomity: spróbować stworzyć wersję najbardziej realną, najbliższą Prawdy, konfrontując wersje tej samej historii zaczerpnięte od wielu osób, a jednocześnie stworzyć własną narrację. Polley używa wielu środków do osiągnięcia tego celu – przeprowadza wywiady z członkami rodziny, wplata archiwalny metraż z Super 8 jej ojca, ale również sekwencje zaaranżowane. Zacierają się granice między poszczególnymi poziomami opowiadanej historii – kolażu wspomnień rodzeństwa Sary, zapisków jej ojca oraz obrazu rejestrowanego przez samą reżyserkę. Niestety, o ile przez większą część filmu Polley zdaje się panować nad materiałem, zagłębiając się w opowieść, poszerzając obraz całości i oferując widzowi zajmującą produkcję, o tyle od momentu, gdy główna zagadka zostaje rozwiązana, obraz zaczyna się sypać i niemiłosiernie dłużyć. Na dodatek jeden z ciekawszych wątków – dotyczący wątpliwości do co charakteru opowieści i tego, na czym polega Prawda – zdaje się dodany niejako przy okazji; szkoda, że nie podjęto jej na początku – stanowiłaby znakomity punkt wyjścia dla filmu. No i pozwoliłaby skondensować zakończenie, które w dużej części odbiera radość z oglądania – Stories we tell mógł być znakomitym dokumentem, niestety ostatecznie jest tylko obrazem interesującym, lecz pozostawiającym uczucie niedosytu.

wtorek, 21 sierpnia 2012

Czarne, czyli w paszczy niemożliwości

Czarne Anna Kańtoch 

Ocena: 9/10

Tekst pierwotnie ukazał się na portalu Kawerna.

Nie potrafię wyjaśnić, czemu ubzdurałem sobie, gdy pierwszy raz zobaczyłem okładkę powieści Czarne Anny Kańtoch, że to z pewnością będzie historia w klimatach noir. Może to przez grafikę zdobiącą tom, która natychmiast przywiodła mi na myśl tajemniczą kobietę fatalną? Albo tytuł kojarzący się – za sprawą kolorystycznego odniesienia – z opowieściami o samotnikach przemierzających betonowe dżungle wielkich miast? Nie wiem i w gruncie rzeczy nie ma to chyba większego znaczenia. Czarne okazało się bowiem powieścią zdecydowanie ciekawszą i bardziej niejednoznaczną, niż mogłem przypuszczać.

Na wstępie wypadałoby oczywiście napisać kilka słów na temat historii, jaką przedstawia czytelnikowi Kańtoch, określić czas, miejsce i bohaterów, pobawić się w gatunkowe szufladkowanie – tyle że próba opisu Czarnego w obrębie tak prostych, sztywnych kategorii jest, przynajmniej według mnie, zadaniem karkołomnym. Z jednej strony mamy bohaterkę i narratorkę jednocześnie – młodą kobietę, szukającą spokoju umysłu w różnych sanatoriach, takich jak to, w którym znajduje się w lecie 1935 roku, gdy spotykamy ją po raz pierwszy. Wraz z nią wracamy wspomnieniami do roku 1914, do lata spędzonego razem z rodziną w Czarnem, gdy miała raptem czternaście lat, a świat wydawał się prostszy i pewniejszy. Z drugiej strony – od samego początku historia wyrywa się sztywnym ramom czasowym, linearyzm ustępuje miejsca logice snu i wspomnień, status rzeczywistości zaciera się coraz bardziej, sedno świata umyka, a prawda gubi się w gąszczu niepewnej pamięci. Już kilka pierwszych rozdziałów sprawiło, że moje skojarzenia natychmiast podążyły w stronę Sanatorium pod klepsydrą w reżyserii Wojciecha Jerzego Hasa. Na początku obserwujemy stykanie się bohaterki z czymś obcym, czujemy niepokój kłujący raz za razem, dający do zrozumienia, że coś jest bardzo nie tak z tymi ludźmi, tym miejscem i całym światem, lecz nie wiadomo do końca co. Potem zaś następuje podróż w głąb, w czasie której związek między przeszłością a teraźniejszością rwie się na strzępy, wspomnienia sprzed lat stają się ostre i klarowne, podczas gdy postacie spotkane przed tygodniem zacierają się i zmieniają w nierozpoznawalne plamy, a wszystko to łączy się razem w jeden łańcuch zdarzeń. A mimo to wciąż pozostaje pytanie: czy to naprawdę tak? Z każdym kolejnym rozdziałem, z każdą kolejną porcją informacji rzeczywistość, zamiast się klarować, staje się coraz bardziej niepewna. Pojawiają się nowe możliwości, których nie rozwiewa nawet ostateczne, jak się wydaje, rozwikłanie tajemnicy niedopasowania odczuwanego przez bohaterkę. Czy rzeczywiście świat Czarnego został skażony przez obcość, wplątany w klincz między możliwością i niemożliwością? Może to wszystko są rojenia szalonej kobiety, niepotrafiącej wyplątać się z traumy, która wniknęła tak głęboko w jej umysł, że zaburzyła sposób postrzegania otaczającego bohaterkę świata? A może to coś na kształt hipnotycznego czy też psychoanalitycznego transu, powolnego wnikania w przeszłość, zrywania kolejnych zasłon, odkrywania zapomnianych faktów i wydarzeń, by wreszcie dojść do punktu, gdzie wszystko bierze swój początek? Czy właśnie dlatego bohaterka pozbawiona jest własnej podmiotowości, własnego imienia, które zyskuje dopiero przez związek i podobieństwo do aktorki Jadwigi Rathe?

wtorek, 7 sierpnia 2012

Fan fiction doprowadziłoby mnie chyba do łez radości... czyli o Alkaloidzie rozmowa z Aleksandrem Głowackim

Tego, że jestem fanboyem Alkaloidu negować nie zamierzam i nie będę - zresztą, w świetle faktu, iż zdarzyło mi się popełnić zarówno recenzję książki Aleksandra Głowackiego, jak i artykuł, w którym ta chempunkowa powieść odgrywa dość ważną rolę, było by to działanie cokolwiek absurdalne. Ponieważ jednak wciąż mi mało, dołożę do tego jeszcze, żeby było wesoło, wywiad z Aleksandrem Głowackim, jaki udało mi się przeprowadzić po kilku problemach natury logistycznej...

Pełną treść wywiadu można znaleźć na portalu Kawerna.

Piotr Sarota: Witam. Na początku chciałbym serdecznie pogratulować znakomitej powieści. Rzadko zdarza się, aby debiutancka książka była nie tylko tak mocno promowana i oczekiwana, ale potem także doceniana przez recenzentów i zwykłych czytelników. Spodziewałeś się takiego scenariusza, czy też tak pozytywny odbiór Alkaloidu jest dla ciebie zaskoczeniem?

Aleksander Głowacki: Olbrzymim – zwłaszcza po tak długim okresie pisania, redagowania, szukania wydawcy ciężko zachować wiarę. Bardzo dziękuję za gratulacje, dziękuję też wszystkim, którzy zaryzykowali i książkę przeczytali – to ogromnie podnoszące na duchu, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę, że jest napisana trochę pod prąd rodzimych produkcji, a dzisiejszy rynek jest przesycony znakomitymi książkami.  

piątek, 3 sierpnia 2012

Druga pełnia, czyli czuję w sobie zwierza

Uff... długo nic nowego nie było. Cóż, połączenie okresowego lenistwa z napływem kolejnych rzeczy do załatwienia to jednak nie jest dobre połączenie... Ale mam nadzieję, że najbardziej "leniwy" okres już za mną. Dlatego czas na aktualizację, a co!

Druga pełnia Laurell K. Hamilton

Ocena: 6/10


Druga pełnia to już ósmy tom serii przygód Anity Blake – nekromantki posiadającej niesamowity talent do popadania w kłopoty, które objawiają się zarówno pod postacią psychopatycznych wilkołaków, sadystycznej Rady Wampirów, szeregu bogaczy próbujących ją przekupić lub zastraszyć, nieumarłego maga, jak i już nieco bardziej trywialnych problemów natury moralnej i uczuciowej. I choć bardzo polubiłem zadziorną bohaterkę ze słabością do pingwinków, to jednak sposób, w jaki radzi sobie z kolejnymi przeszkodami, zaczyna być dla mnie coraz bardziej absurdalny i irytujący.

Mam sporą zagwozdkę, jak ocenić książkę Laurell K. Hamilton. W gruncie rzeczy dostałem to, na co liczyłem: lekką, rozrywkową powieść z wampirami, którą pochłania się szybko i łatwo, niepretendującą do miana ambitnej literatury, ale też stojącą stopień wyżej od czytadeł w rodzaju Zmierzchu. W książce znalazłem niemal wszystko, co tak polubiłem w przygodach Anity: sycącą akcję z kilkoma krwistymi kawałkami, odrobinę napięcia i grozy, wiele świetnie rozpisanych dialogów, pełnych czarnego humoru i ironii, interesujących bohaterów posiadających własne cele, a przede wszystkim garść informacji poszerzających obraz świata przedstawionego i relacji pomiędzy jego mieszkańcami. Ten wątek od zawsze mi się w serii podobał – konstruowanie i opisywanie wampirzej społeczności, wyjaśnianie tajników animatorskiego biznesu i analiza nastawienia społeczeństwa do nieumarłych – czuć było, że rzeczywistość nie sprowadza się do prostego „są wampiry i wilkołaki i się nie lubią, gdzieś na boku są jeszcze zombie, a wszystkich ich boją się ludzie”. W Drugiej pełni Hamilton odkrywa między innymi tajniki dyplomacji wampirów, szczegółowo opisuje również założenia wilkołaczej etykiety, ich obrzędy, gesty oraz kryjące się za nimi znaczenia. Czytelnik ma też okazję dowiedzieć się nieco więcej o niektórych postaciach – choćby o roli Jasona czy charakterze więzi między lampartołakami. I choć nie zawsze informacje te są płynnie wplecione w akcję – niekiedy przypominają mini wykłady zapisane gdzieś na marginesie – w ogólnym rozrachunku sprawiają bardzo pozytywne wrażenie.

piątek, 13 lipca 2012

Notka grafomańska nr 1

Swego czasu miałem pomysł na kilka opowiadań, których bohaterami byłaby dwójka funkcjonariuszy policji, działających w steampunkowym Londynie przełomu wieków. Potem pomysł ewoluował, przekształcał się i w końcu stanęło na idei zespołu do walki z czynnikami nadnaturalnymi, złożonego (jakież to oryginalne!) z potworów, psychopatów i jednostek nieprzystosowanych do życia w społeczeństwie. Efekty były były jakie były - czasem, mniej, czasem bardziej spektakularne. Jednak prócz dłuższych tekstów umyśliłem sobie także krótsze, których funkcją miało by być bliższe opisanie danej postaci. Niżej jedno z takich opowiadanek. Jakkolwiek lenistwo mnie użarło i nie puszcza, mam nadzieję, że kiedyś jeszcze uda się to wykorzystać... A póki co można czytać. Mam nadzieję, że bez bólu zębów.

środa, 27 czerwca 2012

Cosmopolis, czyli wzrost kursu szczura.



 Cosmopolis (2012) reż. David Cronenberg

Ocena: 8/10

Bardzo czekałem na Cosmopolis, nie będę tego ukrywał. Cronenberg to bez wątpienia jeden z najciekawszych współczesnych reżyserów, dla mnie przy okazji również twórca, który – pozostając wiernym swojej wizji artystycznej, robiąc filmy takie, jakie chce – nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Nawet mocno średnia Niebezpieczna metoda zawierała elementy wzbudzające zachwyt i dreszcz emocji. Cosmpolis zaś pokazuje, że Kanadyjczyk wciąż jest w stanie zaskoczyć i zachwycić.

Bez ogródek przyznam, że nowe dzieło Cronenberga bardzo przypadło mi do gustu, kumulując w sobie wszystko to, co lubię i cenię w filmach reżysera, na czele z wielowymiarowością, przechodzącą momentami w Cosmopolis niemal w szum informacyjny – nie bez przyczyny zresztą. Historię Erica Packera, miliardera specjalizującego się w manipulacji rynkami finansowymi, obracającym strumieniem pieniędzy, których nigdy nie widział na oczy łatwo – zwłaszcza dzisiaj – odczytywać przede wszystkim przez pryzmat bieżącej ekonomii. Choć książka DeLillo, zaadaptowana przez Cronenberga, pojawiła się na rynku już w 2003, rzeczywistość dopisała jej postscriptum w postaci kryzysu finansowego oraz ruchu Occupy Wall Street. Czy jednak Cosmopolis jest po prostu opowieścią o zadufanym, obrzydliwie bogatym przedstawicielu 1%, na własne życzenie staczającym się ze szczytu wprost do rynsztoka, który sam po części stworzył? Raczej nie. 

sobota, 23 czerwca 2012

Neo-Wawel, krzyżacka bomba i wehikuł czasu Wokulskiego...



...czyli o reinterpretacyjnych możliwościach fantastyki i o tym, czy cokolwiek z nich wynika.

Nie jestem typem ponurego malkontenta, marudzącego na każdy aspekt życia, który nie jest tak ładny, kolorowy, soczysty i puszysty jak na mitycznym Zachodzie. Jadąc samochodem nie przyklejam do szyby zdjęcia niemieckich autostrad, oglądając polską piłkę nożną nie próbuję udawać, że to głębokie rezerwy trzeciej ligi angielskiej, nie mamię się też, że polskie disco polo to tak naprawdę włoskie disco, w którym ktoś flamastrem dopisał złą końcówkę. Cóż, najwyraźniej w pewnych kwestiach klapki na oczach trzymają mi się mocno, trudno. Jednak gdy przychodzi do oceniania polskiej popkultury, nie mam wątpliwości, że jej konsumpcja naznaczona jest dojmującym wstecznictwem. I nie chodzi mi tu nawet, że ów osławiony przemysł kulturalny Benjamina w przypadku naszego kraju pod wieloma względami – choćby filmowym – przybrał kształty mizerne. Niestety, w taśmowej produkcji i recyklingu popkultury nie ma miejsca dla – tak uwielbianych u nas – przymierających głodem mistrzów, którym muzy objawiły ideę monumentalnego dzieła o zbawicielach lub maczaniu magdalenek w herbacie. Bardziej natomiast mierzi mnie fakt, iż w dobie rosnącego wpływu kultury popularnej, zaznaczającego się na wielu poziomach (chociażby w ilości produkcji filmowych na świecie, liczbie publikacji naukowych) w Polsce jest wciąż często traktowana jest jak bękart kultury, którego najlepiej – jak Quasimodo – zamknąć w piwnicy, bo nic dobrego z niego nie będzie. Oczywiście, powoli to się zmienia – komiksy pojawiają się na salonach, gry komputerowe wchodzą do dyskursu akademickiego... Ale fantastyka? Jakieś smoki, czary, kosmici, latające spodki, roboty, gwiezdne wojny? Spróbujcie je znaleźć w omówieniach premier, poszukajcie recenzji w „poważnych” czasopismach, zagadnijcie o to krytyków lub akademików. I co?

piątek, 15 czerwca 2012

Zgubne skutki kompleksów


Gra łowców głów from Przystanek Student TV on Vimeo.


No i jest - piąty odcinek Postprodukcji, w którym tym razem z Gośką próbujemy dojść do porozumienia, o co tak naprawdę chodzi w tych Łowcach głów, nakręconych na podstawie powieści Jo Nesbo. Dość powiedzieć, że idzie nam to raczej ciężko... Jeśli ktoś jest ciekaw, jaki związek ma film Mortena Tylduma z Avengers, oraz co do cholery robią w Norwegii goście z Gry o Tron, a zwłaszcza Jamie Lannister, zapraszam do obejrzenia ;]

Filmik dostępny także za pośrednictwem Youtube.

środa, 6 czerwca 2012

Wirtualna wojna czyli długi lot bez przewijania.



Zabawne czasy nam nastały. Na portalach internetowych o tematyce przeróżnej – począwszy od polityki, poprzez zabawne obrazki, kończąc na modzie – wszędzie góra memów dotyczących Diablo III i zbliżającej się apokalipsy, kiedy gracze zapomną o realnym świecie i będą siekli demony do upadłego. W tiwi dziwne reportaże o tym, jak to gierki robią ludziom kisiel z mózgu, zamieniając boru ducha winnych gimnazjalistów w ociekających krwią i flakami psychopatycznych, seryjnych morderców, dokonujących masowych zabójstw za pomocą zardzewiałej łyżeczki do lodów, alternatywnie bawiących się w zombie i odgryzających ludziom twarze. A w kinie* Jacek Bławut, po sześciu latach pracy, uderza z Wirtualna wojną – swoim ostatnim filmem dokumentalnym, opowiadającym o zapaleńcach symulatora lotów z czasów II wojny światowej.

Po prawdzie mam wrażenie, że dopuszczam się tutaj małego nadużycia, stawiając ten film obok dwóch powyższych przykładów, jako że Wirtualna wojna nie jest dokumentem dotyczącym graczy – a właściwie dotyczącym nie tylko ich, ale podejmującym zdecydowanie szersze spektrum zagadnień. Z jednej strony mamy tutaj portret kilkunastu graczy z Polski, USA, Niemiec i Rosji, skupionych wokół jednego tytułu (niewymieniona w filmie gra Ił-2 Sturmovik). Rzut oka wystarczy, by przekonać się, że grupa nijak ma się do wyobrażenia o graczu, jako pryszczatym, zapuszczonym nastolatku: po stronie aliantów znajdziemy diakona, starszego wiekiem prokuratora, muzyka, kierowcę w przedsiębiorstwie; w nazistowskich barwach spotkamy zarówno młodego architekta, studenta, jak i artystę, który lata we własnoręcznie wykonanej replice kokpitu samolotu. Bławut wchodzi do ich życia, pokazuje ich mieszkania, rozmawia z członkami rodziny, wypytuje o to, co sprawiło, że tak mocno wciągnęli się w grę. Śmiech związany z próbami wytłumaczenia fenomenu żonom miesza się z gorzkimi obserwacjami dotyczącymi wielu nocy spędzonych na długich lotach i ochronie nieba przed samolotami Luftwaffe. Reżyser nie ocenia graczy – nawet, jeśli ich wypowiedzi, postawy czy ideały mogą wydawać się kontrowersyjne. Zamiast tego wnika w przyczyny ich zafascynowania symulatorem i powietrzną walką: chęć służby w lotnictwie, przeszłość w wojsku, rodzinę służącą na frontach II wojny światowej.

środa, 16 maja 2012

Takieś mi pustki uczynił potworze w domu mym... czyli o Domu w głębi lasu słów kilka


Uwaga! Tekst zawiera spoilery zdradzające fabułę filmu.


Nie będę krył: od dawna nie zdarzyło mi się śmiać tak mocno i głośno, jak na Domu w głębi lasu spółki Joss Whedon & Drew Goddard. Choć zwiastun prezentował się jednocześnie intrygująco i nieco kiczowato, na film szedłem bez specjalnych oczekiwań. Półtorej godziny seansu pozwoliło mi poczuć ciężki odór śmierci, podumać, pośmiać się, nasycić wewnętrznego rzeźnika widokiem flaczków i wyjść w poczuciu spełnienia i pewnego odświeżenia. Rzec można – jak przystało na porządną stypę.

Dom w głębi lasu ma prawo się podobać i to z wielu powodów. Oferuje widzowi solidną dawkę makabry, ale bez nadmiernego epatowania obrazkami rodem z masarni – jeśli już takimi raczy, to przepuszcza je przez filtr groteski. Nie brak w nim momentów, w których ciarki przechodzą po plecach, a palce mocniej zaciskają się na oparciu fotela. Dla równowagi, nie raz i nie dwa przydarzą się sceny rozbrajające znakomitym humorem (często bardzo wisielczym) czy to za sprawą świetnie rozpisanych dialogów, czy komizmu sytuacyjnego. Pod względem technicznym nie ma mowy o żadnej tandecie i kiczu – oczywiście poza fragmentami, gdy są one w pełni zamierzone. Aktorzy – zarówno młodzi, m.in. Chris Hemsworth lub Fran Kranz, jak i starsi, w osobach Richarda Jenkinsa i Bradleya Whitforda – wypadają bardzo pozytywnie i z radością można obserwować, jak ich początkowe zadowolenie zmienia się w czyste przerażenie. Miodem na serce każdego nerda będzie wreszcie prawdziwy wór nawiązań do klasyki kina grozy – Martwego zła , Wysłannika piekieł, To, Lśnienia… nie ma sensu dalej wymieniać; ten film wprost stworzono, by oglądać go na DVD, raz za razem pauzować i odszukiwać cytaty.

sobota, 12 maja 2012

Koło drogi smoki się pasą


Smocza droga Daniel Abraham

Ocena: 7,5


Zabawna sytuacja: kiedy za sprawą Gry o tron w wersji filmowej i literackiej książkami fantasy zaczynają się interesować osoby zwyczajowo omijające ten gatunek szerokim łukiem, ja czuję wewnętrzną niechęć przed czytaniem o niekończących się intrygach, wieloletnich kampaniach wojennych i epickich bitwach. Nic nie demotywuje mnie bardziej niż wizja setek postaci, które w większości i tak zapewne zginą, rozwlekłych opisów świata, naszpikowanych zupełnie nieistotnymi szczegółami oraz knowań zamotanych tak dalece, że bez rozpiski kto kogo, z kim, o kim i dlaczego się nie obejdzie. Wszystko to sprawiło, że do Smoczej drogi Daniela Abrahama podchodziłem bez specjalnego entuzjazmu i oczekiwań. I chyba to całkiem dobra metoda – jak już człowiek się rozczaruje, to raczej pozytywnie.

Przeglądając różne tytuły z gatunku fantasy można dojść do wniosku, że powieści tego typu mogą obejść bez wielu rzeczy, ale na pewno nie powinno zabraknąć w nich jednego – wojny mniejszego bądź większego kalibru. Nie inaczej jest w Smoczej drodze, gdzie punktem wyjścia fabuły jest konflikt zbrojny pomiędzy cesarstwem Antei a wolnym miastem Vanai. Nie da się ukryć: historia, jaką konstruuje Abraham, nie jest specjalnie odkrywcza czy oryginalna; znaleźć w niej można elementy dla fantasy niemal podstawowe: wspomnianą wojnę, zadanie wymagające niebezpiecznej podróży i uprzedniego zebrania odpowiedniego towarzystwa, dworskie intrygi, pradawny kult oraz kilka innych tradycyjnych motywów. Sztampa? Nuda? Tylko częściowo – Abraham nie próbuje wyważyć otwartych drzwi, siląc się na nowatorskie pomysły; zamiast tego starannie i płynnie prowadzi fabułę. Kolejne rozdziały są dość krótkie, prezentują akcję z perspektywy bohaterów i w większości kończą się dość efektownymi hakami, każącymi z ciekawością oczekiwać na powrót do przerwanego wątku. Z początku można wprawdzie marudzić na powolne tempo wydarzeń, ale wraz z kolejnymi stronicami historia przyspiesza, a losy poszczególnych postaci zazębiają się, nieraz w bardzo interesujący sposób (czemu zresztą pomagają liczne zwroty akcji – wprawdzie część z nich łatwo odgadnąć, lecz niektóre potrafią autentycznie zaskoczyć).

Podobnie sprawa ma się z bohaterami wykreowanymi na kartach Smoczej drogi: na pierwszy rzut oka mamy do czynienia ze standardowym zestawem postaci światów fantasy. Znajdzie się miejsce dla otoczonego sławą, ale noszącego w sobie traumy weterana i najemnika Marcusa Westera, dworskiego intryganta Dawsona Kalliama, łączącego lojalność wobec korony z typowo szlachecką pogardą dla niżej urodzonych, Gedera Palliako, pomniejszego szlachcica, obiektu drwin i pogardy, oraz młodej Cithrin bel Sarcour, sieroty przekazanej pod opiekę banku i wzrastającej w otoczeniu setek finansowych transakcji. I znów – w teorii łatwo można przewidzieć, jak potoczą się losy konkretnych postaci, kto przejdzie metamorfozę, komu życie podrzuci kłody pod nogi. Tyle że w przypadku tej powieści ta przewidywalność ma znaczenie drugorzędne i nie przeszkadza, jako że już od samego początku jesteśmy skłonni sympatyzować i kibicować bohaterom, zresztą wcale nie tak jednowymiarowym, jak z początku mogłoby się wydawać. Każdy z nich przeżywa zarówno chwile chwały, jak i porażki; raz widzimy ich zalety, by za moment dostrzec wady. Z biegiem czasu ewoluują, zmienia się ich światopogląd, poznają bezwzględność świata i zasady przetrwania w rzeczywistości pełnej intryg. Dotyczy to zwłaszcza Cithrin i Gedera – każde z nich odnajduje w sobie siłę, by wziąć sprawy w swoje ręce – choć dochodzą do tego różnymi drogami, prowadzącymi ku zupełnie odmiennym celom. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że konstrukcja postaci jest najmocniejszą stroną Smoczej drogi. I nie odnosi się to tylko do bohaterów pierwszoplanowych – także ci drugoplanowi, a nawet epizodyczni zaskakują wyrazistością i bez kompleksów walczą o sympatię czytelnika (a czasami wręcz kradną opowieść dla siebie – jak mistrz Kit, bez wątpienia jeden z najciekawszych bohaterów w książce).


Pełny tekst recenzji dostępny jest na portalu Kawerna.

czwartek, 10 maja 2012

Iron Sky, czyli piękni chłopcy w ich czarnych mundurach.

Iron Sky (2012) Timo Vuorensola

Ocena: 6



Wszyscy lubimy nazistów. Oczywiście nie tych prawdziwych, którzy idąc krokiem marszowym nieśli pożogę aż po krańce Europy, ale przemielonych przez kombajn popkultury, będących ahistorycznymi pulpecikami wujka Adolfa. Cycate aryjki poddające więźniów seksualnym torturom; powstających z grobów SS-manów, łaknących mięsa swych wrogów; szalonych wynalazców, konstruujących mechy bojowe w charakterze wunderwaffe oraz demonicznych dyktatorów, zakładających na biegunie swe bazy, w sąsiedztwie Shangri La i Wielkich Przedwiecznych. Wymieniać można długo, a im pomysł bardziej absurdalny, tym lepiej.

W Iron Sky Timo Vuorensoli ponownie mamy do czynienia z historiami o latających spodkach nazistów i ich tajnej bazie, zbudowanej po klęsce Hitlera – z tą różnicą, że znajduje się ona po ciemnej stronie księżyca. Tam też właśnie odnajduje ją amerykańska ekspedycja. Misja – w zamierzeniu mająca spełniać funkcje propagandowe i przynieść reelekcję prezydentowi USA – zostaje przez mieszkańców księżyca wzięta za forpocztę sił inwazyjnych. A że jedna z zasad prowadzenia wojny mówi, że ten, kto uderzy pierwszy, zazwyczaj wygrywa, baza znów rozbrzmiewa marszowym krokiem tysięcy żołnierzy...

sobota, 28 kwietnia 2012

Lęk wysokości, czyli byle do przodu

Lęk wysokości (2012) Bartosz Konopka

Ocena: 8


Widzowie musieli się trochę naczekać na fabularny debiut Bartosza Konopki: jego Lęk wysokości wszedł do dystrybucji kinowej niemal rok po sukcesie na ostatnim Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Paradoksalnie jednak można stwierdzić, że Lęk wysokości trafił idealnie w swój czas – w chwili, kiedy polskie kino sprowadzane jest do poziomu dna, a narzekania na twórców są na porządku dziennym, Konopka pokazuje, że możliwe jest stworzenie filmu skromnego, który wzrusza widza, zamiast go obrażać.

Jeśli ktoś spodziewał się, że twórca Królika po berlińsku wejdzie w świat fabuły z przytupem, by nie rzec – razem z drzwiami, oferując film o nowatorskiej, rozbuchanej formie lub skomplikowanej historii, z pewnością musiał się zdziwić, oglądając Lęk wysokości. Konopka zaproponował bowiem film kameralny, dość powściągliwy w sferze wizualnej, ale jednocześnie naładowany emocjami. Nie dostrzeżemy tutaj „wielkiej historii”, obrazu narodu na tle przemian politycznych, czy też wpływu mediów na kształt społeczeństwa; znajdziemy natomiast intymną opowieść o trudnych relacjach między ojcem a synem. Jest to też powód, dla którego film Konopki często porównuje się z Erratum, podejmującym podobny temat – próby odbudowania zerwanej więzi. O ile jednak w filmie Marka Lechkiego czynnikiem odsuwającym od siebie bohaterów jest przede wszystkim upływ czasu, wzajemne pretensje i poczucie niespełnienia, o tyle w Lęku wysokości Tomek (Marcin Dorociński) musi radzić sobie dodatkowo z chorobą psychiczną swego ojca (Krzysztof Stroiński). Dla Michała z Erratum nostalgiczna podróż w przeszłość, do miejsc związanych ze szczęśliwszym okresem życia stawała się platformą, na której budowana była nić porozumienia. Tomasz – ambitny dziennikarz, marzący o prowadzeniu dziennika telewizyjnego, spodziewający się pierwszego dziecka – skonfrontowany z niezrozumiałą chorobą, stara się odnaleźć w pamięci obrazy szczęśliwej przeszłości. Odszukać coś, co da mu powód, by nie poddawać się zniechęceniu, irytacji i napływającej falami złości z powodu nielogicznego czy egoistycznego zachowania ojca. Jednak tkwienie w przeszłości przynosi ulgę tylko chwilowo, w zamian podsycając lęki i niepokój – tak z powodu tego, że na jego oczach ktoś bliski zmienia się w kogoś obcego, żywego-martwego, nafaszerowanego chemią, ze strużką śliny spływająca po brodzie, jak i z faktu własnego zagrożenia chorobą (zwiększonego ryzyka podatności na schizofrenię).

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Ghost Rider 2, czyli czacha dymi.

Ghost Rider 2. Spirit of Vengeance (2012) reż. Mark Neveldine & Brian Taylor

Ocena 6



Kiedy w 2007 roku, po premierze pierwszego Ghost Ridera zewsząd dały się słyszeć głosy krytyczne wobec filmu Marka Stevena Johnsona, nie dało się im nie przytaknąć. Nie owijajmy w bawełnę – pierwsze podejście do adaptacji przygód Płonącej Czachy było porażką. Powstał durny, pełen absurdów i idiotyzmów twór filmowy kontynuujący tradycje komiksowych knotów w rodzaju Fantastycznej 4, z papierowymi postaciami, patosem i kiczem wylewającym się z ekranu wiadrami (pamiętny motocykl Ghost Ridera – brrrr, koszmar). A dodając do tego drewnianego Nicolasa Cage’a, otrzymywało się obraz, który może i dało się obejrzeć, ale zdecydowanie przyjemniej było o nim po prostu zapomnieć.

I oto w tym roku zaatakowała druga część perypetii Ghost Ridera. Nie powiem, czekałem na ten film głównie po to, by przekonać się, jak zły może być. I cóż, przyznam, że jestem zaskoczony – tak z powodu dzikiej radochy, jaką daje film tandemu Mark Neveldine & Brian Taylor, jak i niezwykle krytycznej recepcji Spirit of Vengeance, produkcji wszak przynajmniej o dwie klasy lepszej niż oryginalny Ghost Rider.

piątek, 6 kwietnia 2012

Demony, demony! Kici, kici diabły cholerne!

Demony (2012) William Brent Bell

Ocena: 2


Zapewne większość widzów w ten czy inny sposób zetknęła się z produkcjami określanymi jako mockumentary. Będąc od początku do końca wytworami fikcji, próbują one udawać dokumentalny zapis jakiegoś wydarzenia. W kinie forma ta rozpanoszyła się na dobre po sukcesie nakręconego w 1999 roku Blair Witch Project. Mieliśmy więc „mockdokumentowe” horrory jak REC; mogliśmy obserwować przez obiektyw kamery wielkiego maszkarona demolującego miasto w Project: Monster; wreszcie w I’m still there spółka Cassey Affleck & Joaquin Phoenix zrobiła świat showbiznesu koncertowo w balona, prezentując upozorowaną historię „upadku” aktora.

Rzecz w tym, że w wymienionych przypadkach użycie formy mock-dokumentu miało pewien sens, wpisywało się w koncept stojący za obrazem. Tymczasem po seansie Demonów aka The Devil Inside mam wrażenie, że głównym argumentem przemawiającym za zastosowaniem tej konwencji był niski koszt produkcji. Skoro bowiem opowiadamy o tworzeniu amatorskiego filmu dokumentalnego, odpada nam konieczność zatrudniania solidnych aktorów, budowania scenografii i angażowania profesjonalnych operatorów, obsługujących drogi sprzęt. Wszystko czego potrzebujemy, jest na wyciągnięcie ręki – wystarczy iść i kręcić! Nie wiem, czy takim właśnie torem podążał tok myślenia reżyserującego film Williama Brenta Bella, ale patrząc na efekt jego roboty, wydaje się to bardzo prawdopodobne.

czwartek, 5 kwietnia 2012

Przerywnik graficzny

Tym razem graficzny przerywnik sponsorowany przez płonącą czachę, którego druga część przygód już niedługo w kinach.



Uprzedzając pytania - tak, wiem że Gra tam Nikoś Cage. I tak, jestem świadom faktu, iż pierwszy Ghost Rider był solidnym szrotem, pozbawionym sensu i polotu. Nie zmienia to faktu, że film i tak chcę zobaczyć. Raz, że lubię tego herosa, dwa... ludzie, Piekielna zemsta była produkcją cudownie głupiutką i przegiętą. Kto wie, może kolejny GR dołączy do grona klasycznych "tak złych, że aż dobrych"?

wtorek, 3 kwietnia 2012

Gadających głów spotkanie czwarte

No i stało się: czwarty odcinek Postprodukcji wypłynął na szerokie wody Internetu.

Tym razem wraz z Gośką Steciak opowiadamy o nowym, młodzieżowym obiekcie filmowej sympatii - czyli o Igrzyskach śmierci.


Show must go on from Przystanek Student TV on Vimeo.

Tak, wiem że już o tym było. Ale teraz jest ładniej, w stereo i technikolorze, wszystko gra i buczy.

Smacznego ;]

niedziela, 1 kwietnia 2012

Alkaloid niech panuje nam!

Aleksander Głowacki, Alkaloid.

Ocena: 9



Alkaloid jest niewątpliwie dziwną książką. Czytając jej opis, śledząc założenia fabularne i analizując konstrukcję świata można by dojść do wniosku, że całość powinna spruć się jak stare prześcieradło już po kilkunastu stronach, tudzież stanowić przykład produktu wybujałej wyobraźni – tyleż ciekawy, co całkowicie niestrawny. Tymczasem okazuje się, że zastosowany koncept nie tylko znakomicie się trzyma, zaś jego ekstrawagancja wręcz dodaje dodatkowego smaczku powieści. Przede wszystkim Alkaloid oferuje czytelnikowi wciągającą, klimatyczną historię, w której nic nie jest takie, jak z początku mogłoby się wydawać.

Nie będę ukrywał, że na powieść Głowackiego wyczekiwałem z niecierpliwością, podszytą jednak nutą niepewności. Wciąż zadawałem sobie pytania: jaką wizję świata przedstawi autor? W jaki sposób wpisze w jego obręb szereg postaci historycznych (w rodzaju Tesli czy Churchilla) i czy nie będą one tylko ozdobnikiem, sztucznie podnoszącym atrakcyjność książki? A także – czym u licha tak naprawdę jest ten chempunk?

Przede wszystkim trzeba od razu zaznaczyć, że określenie Alkaloidu powieścią chempunkową nie jest zwykłym chwytem marketingowym, mającym złapać na haczyk ciekawskich czytelników. Głowacki bowiem konstruuje świat przekształcony nie przez technologię, jak w steampunku, ale przez tytułowy Alkaloid – chemiczną substancję zmieniającą świadomość i poszerzającą możliwości (fizyczne i psychiczne) gatunku ludzkiego. Przy czym owo przekształcenie nie jest tylko zmianą czysto estetyczną, powierzchniową, ograniczoną do zastąpienia konnej bryczki pojazdem z kotłem parowym. Wręcz przeciwnie – odkrycie, rozpowszechnianie i użycie Alki ma ogromne konsekwencje polityczne, naukowe i społeczne; przenosi ludzkość na wyższy poziom rozwoju, a przy okazji przewraca dotychczasową rzeczywistość do góry nogami. Świat zaprezentowany przez Głowackiego przypomina lustro, które ktoś najpierw rozbił w drobny mak, a następnie poskładał do kupy, tworząc z niego dziwaczną, sferyczną strukturę, wedle wszelkiej logiki niemożliwą do otrzymania, a mimo to spełniającą swe zadania równie dobrze, a może nawet lepiej niż oryginał. W rzeczywistości Alkaloidu Zulusi, zamiast dać się potulnie wyrżnąć Brytyjczykom, stworzyli Imperium oparte na handlu Bulwą buszmena i potędze wojowników przemienionych przy pomocy Alki. Polska zamieniła się w Interzonę – strefę wolnego handlu Alkaloidem, zaś na wschodzie, Rosjanie zamiast wyrzynać się z ideałami rewolucji proletariackiej na ustach, masakrują się w długotrwałych konfliktach dziesiątek grup religijnych. Dla ludzi nauki ten „król toników” okazał się błogosławieństwem, przestawiającym umysł na wyższy bieg i otwierającym dostęp do idei, o których nie śniło się zwykłym śmiertelnikom, zaś siłom zbrojnym dostarczył środków do stworzenia superżołnierza, posiadającego możliwości, których pozazdrościć mogliby mu bogowie. Wszelkie datowanie historyczne przestało mieć znaczenie – od tej pory świat miał tylko dwa okresy: przed i po odkryciu Alkaloidu.

Dalszą część recenzji można przeczytać na portalu Kawerna.

czwartek, 29 marca 2012

Igrzyska śmierci, czyli czas na żniwa!

Igrzyska śmierci (2012) Gary Ross

Ocena: 7,5



Przyznam szczerze, że słysząc o kolejnej wspaniałej „adaptacji bestsellerowej serii powieści młodzieżowych” mam ochotę schować się w bunkrze przeciwatomowym, a mój mózg bezwiednie podsuwa mi na myśl postać wiotkiego Edwarda, świecącego się na słońcu jak psu jaja. Zmierzch ominąłem szerokim łukiem, na Harry’ego Pottera zerknąłem, ale nie znalazłem w nim nic dla siebie, zaś Igrzyska śmierci... OK., dałem się złapać na haczyk niezłej akcji marketingowej (choć nie wiem, kto wymyślił tytuł filmu i zaprojektował polskie plakaty – są koszmarne!), a że ostatnimi czasy mierzi mnie fantasy, stwierdziłem, że czemu nie – a nuż lekkie, młodzieżowe SF okaże się całkiem przyjemne?

Rezultat przeszedł moje oczekiwania. Otrzymałem prawie dwie i pół godziny ładnie skrojonego i dobrze zrealizowanego filmu rozrywkowego, oferującego przyjemność wykraczającą poza typowy, czysto estetyczny spektakl i epatowanie różnymi atrakcjami. Przede wszystkim obraz Rossa ma to, czego brakowało mi przy Johnie Carterze – podczas projekcji wytwarza się emocjonalna wieź między postaciami i widzem. Mimo że często zabiegi mające tę więź budować/podtrzymywać są zgrane i schematyczne, to jednak w jakiś sposób trafiają tam, gdzie powinny. Reżyserowi udaje się balansować na cienkiej granicy między banałem i sztampą, a pomysłowością. Czasem zleci na jedną stronę (motyw Rue, konstrukcja charakterów trybutów), a czasem umości sobie gniazdko na drugiej (mało inwazyjny wątek miłosny). Niebagatelne znaczenie ma w Igrzyskach śmierci także obsada aktorska – a konkretnie Jennifer Lawrence (znana między innymi z Do szpiku kości i X men First Class) która w roli Katniss jest rewelacyjna: silna, kobieca postać, potrafiąca zarówno odczuwać empatię, jak i bez wahania zabić przeciwnika, ofiara systemu, która nie daje się złamać – komuś takiemu chce się kibicować; chce się, aby wygrała. Liczę, że film będzie dla niej trampoliną do kariery, bo na to zasługuje – w końcu to niezła sztuka całkowicie przyćmić nazwiska w rodzaju Donalda Sutherlanda czy Woody’ego Harrelsona.

poniedziałek, 26 marca 2012

Z cyklu Potworne Kino: TOP 5 filmów o wielkich potworach


Z kinem potworów sprawa jest zabawna. Teoretycznie długo można prawić na temat zawartej w nim ideologii: że filmy te są wynikiem niepokojów związanych z szybkim rozwojem technologii, a zwłaszcza badań nad energią atomową; że monstrum pustoszące miasta to metafora Wielkiej Wojny, próba ogarnięcia doświadczenia ekstremalnego (że niby ogromny potwór jest łatwiejszy do przyjęcia niż ludzie wyżynający się nawzajem). Susan Sontag pisała o kanalizowaniu i neutralizowaniu traum, które to neutralizowanie łatwo może przerodzić się w otępienie, przyzwyczajenie, znieczulicę na kwestię zagrożenia wojną (nie tylko atomową). W praktyce najczęściej okazywało się, że chodzi tylko o jedno: o rozwałkę. Destrukcję. Czysty spektakl zniszczenia, orgię demolowanych miast i zabijanych ludzi. Zgoła estetyczną radość z oglądania, jak świat rozsypuje się na kawałki, a gumowa pacynka wcina dzielnych pilotów, chrupiąc przy tym tak, jakby zajadała się orzeszkami.

Dzisiaj, oglądając klasyczne filmy o potworach z lat pięćdziesiątych trudno powstrzymać się od śmiechu na widok koszmarnego aktorstwa, tanich efektów specjalnych, kiczowatych scenografii, nie mówiąc już o bzdurnych scenariuszach. W większości wypadków to najprawdziwsza prawda – kto nie uśmiechnął się krzywo, widząc na wpół przeźroczystą bohaterkę Kobiety o 50 stopach wzrostu, niech podniesie rękę. Nikt? No właśnie...

piątek, 16 marca 2012

Przerywnik graficzny

W tym tygodniu za przerywnik graficzny służy przystojniak z filmu Monster that Challenged the World z 1958.


Nie ma to jak po wyczerpującym spisywaniu notatek na temat filmów o potworach pogapić się na śliczna panienkę w stroju kąpielowym, wypoczywającą z jej własnym, drapieżnym, zmutowanym ślimakiem głębinowym...

Dochodzę do wniosku, że przyszłości powstanie jakaś notka o tym przystojniaku i jego radioaktywnych kumplach...

poniedziałek, 12 marca 2012

John Carter: W mackach Marsa.

John Carter (2012) Andrew Stanton

Ocena: 6/10

Nie lubię oglądać filmowych adaptacji książek, których nie czytałem – nigdy wtedy nie wiem, czy za potknięcia fabularne i brak logiki obwiniać pisarza czy reżysera. Zwłaszcza, gdy mam do czynienia – jak w przypadku Johna Cartera – z wysokobudżetowym filmem, wyreżyserowanym przez utytułowanego twórcę animacji dla studia kojarzonego przede wszystkim z produkcjami dla dzieci, opowiadającymi proste historie zwykłych ludzi z banalnymi problemami. Powiedzmy sobie szczerze – nowy obraz Andrew Stantona mógł się okazać ogromnym hitem lub zupełną klapą. Ostatecznie plasuje się w pół drogi między tymi biegunami, ale niekoniecznie dobrze mu to służy...


Jedną z największych bolączek Johna Cartera jest fabuła, złożona z do cna zgranych klisz. Oczywiście trzeba mieć świadomość, kiedy powstała oryginalna historia. Kiedy w 1912 Edgar Rice Burroughs pisał Księżniczkę Marsa – stanowiącą początek całego cyklu – opowieść o weteranie wojny secesyjnej, który w tajemniczy sposób przenosi się na Czerwoną Planetę, odkrywa u siebie nadludzkie możliwości fizyczne i wikła w poważny konflikt z pewnością zachwycała wizją i rozmachem. Problem w tym, że machina popkultury jest nieubłagana, a recykling motywów działa doskonale, niezależnie od tego, co dostaje się w tryby owego molocha – to, co kiedyś było świeże, dzisiaj jest mocno wyeksploatowanymi kliszami. Ale tu nie nawet chodzi o fakt, iż w trakcie seansu na myśl przychodzą dziesiątki tytułów, począwszy od Gwiezdnych Wrót, poprzez Braveheart i Gwiezdne Wojny aż po Avatara (w końcu w większości to one zrzynały z oryginalnej Księżniczki Marsa). Pewne wątki, mimo wyświechtania, pozostają ponadczasowe: pierwsze próby odnalezienia się w nowym, całkowicie obcym środowisku; wędrówka bohatera w poszukiwaniu własnej tożsamości, będąca jednocześnie długim procesem wiodącym do mądrości i iluminacji; kwestia honoru i więzów krwi, które są silniejsze niż strach przed śmiercią – nie ma tutaj nic nowego, ale nawet w tych schematach można odnaleźć wartość. Pod warunkiem jednak, że odpowiednio nasyci się je emocjami – a tych w filmie Stantona brakuje.

sobota, 10 marca 2012

Panie krytyk, tłumacz się pan!

Wygląda na to, że odradza się nam w kraju tradycja pojedynku. Kiedyś szlachiura jeden z drugim brali się za czuby i naparzali szabelkami. Dzisiaj na ubitej ziemi stają naprzeciw siebie krytycy i twórcy filmowi, a ich orężem są cytaty z miażdżących recenzji.

Krytyka to zawód niewdzięczny - nie dość, że twórcy recenzowanych dzieł niejednokrotnie patrzą na takich z pogardą, to jeszcze widzowie często traktują takowych jak piąte koło u wozu (w najlepszym przypadku). Bądźmy szczerzy - w wielu przypadkach mają rację: za pisanie krytyki zabierają się często osoby zupełnie do tego nieprzygotowane, pozbawione umiejętności pisarskich, z ogromnymi brakami jeśli chodzi o wiedzę z zakresu filmu, literatury, sztuki, popkultury itp. Być może strzelam sobie tym w stopę - sam wszakże pisuję tu i tam teksty o charakterze krytycznym - ale (mam taką nadzieję) nie utraciłem jeszcze pokory w stosunku do swej radosnej twórczości. Pomijając oczywiście fakt, że sam czasem mam ochotę mordować, gdy czytam tzw. "recenzje"...

czwartek, 8 marca 2012

Histeria czyli seks, humor i wibracje.

Histeria – romantyczna historia wibratora (Tanya Wexler, 2012)

Ocena: 7,5



Ten film mógł być koszmarkiem, nieodrodnym synem Złego Smaku i intelektualnej Miernoty, straszącym krzywą gębą, w której zamiast zębów znajdowałyby się czerstwe żarty, utuczone dużą ilością gołych cycków. Na szczęście po raz kolejny okazało się, że brytyjskie poczucie humoru potrafi obronić nawet wybitnie dziwaczny pomysł.

Histeria w ciekawy sposób wpisuje się w długi łańcuch produkcji podejmujących temat seksualności, które ostatnimi czasy pokazywane są w kinach. Nie jest jednak ani tak bezpośrednia, jak na przykład Wstyd czy Code Blue, tak brutalna jak Róża (tak, wiem – seksualność nie jest tam najważniejsza, ale sposób jej przedstawiania zapada w pamięć) ani tak poważna jak Sponsorig. Prawdę powiedziawszy, gdyby bazować li tylko na tym, co w filmie „widać”, komedia Tanyi Wexler nie powinna nawet stawać w jednym szeregu z wyżej wymienionymi – jak przystało na film kostiumowy o wiktoriańskiej Anglii, cała nagość ogranicza się w tym filmie do gołej... łydki.

poniedziałek, 5 marca 2012

Bezwstydny

WSTYD (2012) Steve McQueen

Ocena: 7



Zanim jeszcze Wstyd Steve’a McQueena wszedł na polskie ekrany, dostał niemal darmową reklamę ze strony krytyków i kinomanów, potępiających Akademię w czambuł z powodu braku choćby jednej nominacji do Oscara dla tego filmu. Oskarżenia o bigoterię, niechęć do spraw związanych z seksualnością, strach przed obrazem podejmującym problem w sposób bezkompromisowy – pretensji trochę się nazbierało. Przy okazji do Wstydu przyległa łatka Ostatniego tanga w Paryżu naszych czasów, co w moim przypadku – jako że film Bertolucciego uważam za stęchłą ramotę – nie nastrajało optymistycznie...



Koniec końców obraz McQueena okazał się dobry, ale w pewien sposób także rozczarowujący – a na pewno przereklamowany. Cały czas nie mogłem się zdecydować, czy historia trzydziestoletniego, spełnionego zawodowo menadżera uzależnionego od seksu (w każdej niemal jego formie), próbuje być obnażeniem emocjonalnej pustki wypełniającej współczesne społeczeństwo, piekącą publicystyką czy też raczej przypowieścią o winie i upadku, z moralitetowym zabarwieniem. Wydaje się, że McQueen kluczył po wszystkich trzech drogach, zawracając i nadrabiając dystans, ale równie często, co po ubitym trakcie, łaził po zalegającym pobocza bagnie.

sobota, 3 marca 2012

Rysunkowy przerywnik

Beacuse everything is better with a Pony...



Awww, cudownie psychodeliczna :>
(znalezione na soup.io, gdyby ktoś miał info o autorze, byłoby fajnie ;)

piątek, 2 marca 2012

Kac Gigant w natarciu

No i znowu zaczynam od zera, cholera wie, który już raz. Może tym razem wystarczy mi samozaparcia i chęci, aby to nie zdechło po kilku tygodniach...
Trochę mnie peszy, że temat na pierwszą notkę po powrocie jest akurat taki, ale cóż - działalność pro publico bono, trzeba ludzi ostrzegać przed bzdurami i skondensowaną głupotą.

O czym konkretnie mówię?

Ano o tworze pod wielce „zachęcającym” tytułem Kac Wawa, w reżyserii Łukasza Karwowskiego. Chociaż spoglądając na ten film trudno orzec, czym konkretnie Karwowski zajmował się na planie – bo na pewno nie reżyserką.




W tym miejscu mogłaby paść typowa litania o obecnym poziomie polskiej komedii; o absolutnym braku wyobraźni i umiejętności u scenarzystów, o krótkiej ławce aktorskiej, sprawiającej, że w każdym filmie widzimy te same gęby, nie wspominając już o poziomie żartów. Nie będę jednak powtarzał utartych schematów, tym bardziej, że polskich komedii wszelkiego sortu unikam jak ognia – wygarnę więc krótko, co jest nie tak z Kac Wawą.