Viv

Viv

sobota, 30 marca 2013

Impresje po-Pyrkonowe, czyli powrót do normalności (?)



Foto by Pigmejka, Pyrkon 2013 

No i się Pyrkon 2013 skończył.
W życiu bym nie pomyślał, że mógłbym przeżywać jakąś imprezę tak długo i to z różnych powodów. Nigdy bym również nie przypuszczał, że wszystkie plany i zamierzenia, jakie powziąłem przed wyruszeniem w drogę, pójdą się chędożyć, a mimo to wyjadę z Poznania z bananem na twarzy.
Nadal żałuję, że udało mi się dotrzeć na festiwal dopiero w piątek późnym wieczorem – raz, że przeszły mi koło nosa ciekawe prelekcje, dwa – wzorem poprzedniej edycji, także i tym razem odpowiedni rozmiar Pyrkonowych koszulek wymieciono już pierwszego dnia i musiałem obejść się smakiem. Damn it.
Ale i tak było świetnie.. choć może niekoniecznie dzięki potwornej duchocie i ciasnocie, jaka panowała w (niemal każdej) sali prelekcyjnej, konieczności pilnowania portfela przed przyzywającymi nerd-dobrami maści wszelakiej i solidnym ładunkiem sucharów, jakimi rzucano na niektórych panelach.
Ale to szczegóły, które nikną w zestawieniu z cudownymi chwilami, jakie następowały później.

środa, 20 marca 2013

Duży ekran, mały ekran #4


Raczej nie oglądam seriali – nie narzekam na nudę i nadmiar czasu, a jeśli już taki się znajdzie, to wolę wykorzystać go na film pełnometrażowy. Czasem jednak trafi się tytuł – w zamierzeniu zwykły wypełniacz czasu – który nagle okaże się serią, na odcinki której będę czekał z niecierpliwością. Taki Ripper Street (2012) na ten przykład: wzięty przypadkowo (bo wiktoriańska Anglia, Kuba Rozpruwacz, inspiracje Sherlockiem Holmesem etc.) stał się dla mnie jednym z przyjemniejszych doświadczeń filmowych ostatnich miesięcy. Pod względem konstrukcyjnym odkrywczy nie jest – ot, raczej typowy procedural: w każdym odcinku nowa sprawa, kontrast bohaterowie vs. policyjny beton, wątki osobiste spajające cały sezon, konflikty wewnętrzne i tak dalej. Jednak tym, co w przypadku Ripper Street decyduje o wyjątkowości, jest atmosfera. Nie będę oceniał, na ile jest ona wynikiem faktycznej historii Londynu, a na ile jej popkulturową interpretacją, ważniejsze jest to, że działa znakomicie. Whitechapel, gdzie rozgrywa się akcja serialu, jest dzielnicą zdecydowanie nieprzyjemną: ciemną, śmierdzącą, pełną podejrzanych spelunek i jeszcze bardziej podejrzanych ludzi, a konieczność radzenia sobie z mordercami, handlarzami żywym towarem, młodocianymi gangami to tylko część z „uroków” pracy policji. Widzowi robi dobrze też poczucie większej bezpośredniości – po serialach, w których ekipa dysponowała nowoczesną techniką i czyniła z nią cuda, Ripper Street – ze swoimi ciemnymi sprawkami, brakiem norm dotyczących przesłuchań i moralną hipokryzją jest dość... odświeżający. Dodawszy do tego świetną scenografię i kostiumy, ciekawie skrojone, niejednoznaczne postacie (zwłaszcza sierżanta Drake’a [Jerome Flynn] i Homera Jacksona [Adam Rothenberg]) oraz ducha samego Rozpruwacza, (unoszącego się nad całą dzielnicą, zatruwając i tocząc ją niczym rak) otrzymujemy serial, który nie jest objawieniem, ale dobrą, solidną i klimatyczna produkcją i owszem. I co ważniejsze: nie próbuje uśpić widza czternastoma sezonami...

poniedziałek, 18 marca 2013

Filmowa kultura głupcze!


Ta notka miała mieć zupełnie inny kształt – ot, kolejne zestawienie tego, co fajnego widziało się w ostatnim czasie – ale buszując po Internecie dostałem w pewnym momencie w łeb mentalnym kafarem czytając niewinną zdawałoby się dyskusję. No i mi chyba lekko ciśnienie skoczyło...

Kilka dni temu, przygotowując tekst na temat porno-parodii blockubusterów rzuciłem tam tezę – niezbyt odkrywczą – że popkultura dąży do zawładnięcia stylem życia swoich użytkowników i trwałego inkorporowania promowanych treści w ich egzystencję. Myślałem sobie – w sumie nic wielkiego. Ot, idzie facet na podryw, w głowie idealizm platoński i psychoanaliza ogarnięte tak, że tylko kolejny przewrót myślowy robić, spotyka fajną dziewczynę i nagle zonk – bo ona mu o jakimś Starku i zimie co nadchodzi, a on ni cholery nie rozumie. Rzekłby kto: proza życia.

Okazuje się jednak – och, żyłem w nieświadomości! – że nieznajomość określonych produktów popkultury oznacza automatycznie brak rozeznania w kulturze jako takiej, umysłowe inwalidztwo, parchy i czarne podniebienie. Że nie można właściwie wypowiadać się na temat remake’u, nie znając oryginału. Że kwestia gustu to tylko zasłona dymna, mająca przesłonić czyjąś niewiedzę. Na pierwszy rzut oka wszystko niby się zgadza – ba, sam nawet bym temu przyklasnął! Ale jeśli bliżej się temu przyjrzeć, to wypada tylko zębami zazgrzytać.

piątek, 15 marca 2013

Behemot, czyli gorzka pigułka na koniec świata



 Behemot
Peter Watts
Ocena: 8/10

Z wszelkimi cyklami – czy to powieściowymi, czy też filmowymi – jest jeden zasadniczy problem: nigdy nie ma się pewności, że kolejna część spełni pokładane w niej nadzieje. Amputacja charakterów postaci, rozrzedzona atmosfera, styl potraktowany utwardzaczem lub recykling starych pomysłów – niebezpieczeństw czyhających na kontynuację jest wiele. A gdy mamy do czynienia z serią sporej wartości, jaką niewątpliwie jest trylogia ryfterów, oczekiwania mogą wręcz przytłoczyć.

Nie da się ukryć, że Behemot nie miał łatwego zadania i to nie tylko ze względu na konieczność zaspokojenia fanowskiego głodu. Pozostawała też kwestia ostatecznego zamknięcia cyklu – cóż bowiem można przygotować na wielki finał, skoro już w poprzednim tomie zwaliło się światu na łeb biologiczną apokalipsę? Na pierwszy rzut oka Watts zastosował strategię, którą – będąc złośliwym – można nazwać „bezpieczną”, a więc dać czytelnikowi to co zna, tyle że więcej i mocniej. W pierwszej części powieści (zatytułowanej B-Max) narracja przywodzi na myśl Rozgwiazdę – akcja rozgrywa się przede wszystkim w podwodnej stacji Atlantyda, gdzie korpy schroniły się przed prehistorycznym mikrobem. W drugiej zaś (zatytułowanej Seppuku) zabawa, wzorem Wiru, przenosi się na powierzchnię zniszczonego N’AmPac. Dodając do tego powrót starych znajomych (Lenie, Lubina, Pat Rowan, Desjardinsa) oraz poszerzenie i uzupełnienie niektórych wątków z przeszłości (Spartakus i Pogromcy Entropii, mutacje Behemota, Ukwiał) wydawałby się, iż otrzymujemy powtórkę z rozrywki, tyle że opakowaną w inne łaszki. Wystarczy jednak wgryźć się w powieść, a zasadność i logika takiego postępowania w dużej mierze staną się dla czytelnika jasne.

niedziela, 10 marca 2013

Wróg numer jeden, czyli czas na polowanie


Wróg numer jeden (2012)
reż. Kathryn Bigelow
Ocena: 8/10

Ten film musiał powstać. Dekada, którą zamknęła śmierć Osamy bin Ladena stworzyła pewien mit: daleki od krystalicznej czystości, znaczony kolejnymi zamachami i ekstremalnymi metodami przesłuchań, z własną hydrą konieczną do pokonania. Pozostawało tylko pytanie: kto przeniesie to na ekran i jaki będzie jego stosunek do tej historii?

To mogła być katastrofa. Rzewna laurka o odwadze i determinacji, opowieść o konieczności poświęceń, pracy dla Większego Dobra, utopiona w sosie patosu i gładkich przemówień. Historia przekuta w mit, wystawiony dla publiczności i celebrowany na tle powiewającej, amerykańskiej flagi. Ale takie przedstawienie sprawy nie interesuje Kathryn Bigelow. Ją zajmuje bardziej obserwowanie pracy myśliwych oraz to, jak niewiele niekiedy trzeba, by polowanie przekształciło się w podszyte obłędem dążenie do egzekucji.