Viv

Viv

sobota, 2 sierpnia 2014

[FILM] Stare dobre świntuszenie, czyli nostalgia i kant tyłka


Nostalgia niepodzielnie panuje nam w kulturze i póki co nie zanosi się, by miała szybko przeminąć. Internet pełen jest stron prezentujących kultowe animacje dzieciństwa, produkty spożywcze, których produkcji dawno już zaprzestano, filmy niegdyś będące kwintesencją zajebistości (mimo że teraz strach je oglądać), nie wspominając choćby o czasopismach, które kiedyś upadły, a dziś – z wprawą doktora Frankensteina – próbuje się ożywić, przypudrować i pchnąć ludziom po raz kolejny. I w sumie nawet nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że tendencje nostalgiczne narastają, a sama nostalgia zaczyna przysłaniać ludziom trzeźwy osąd sytuacji. Bo czym ona jest? Tęsknotą za czymś, co tak naprawdę nie istniało, za wyidealizowanym obrazem przeszłości, wykreowanym – najczęściej – na podstawie cudzych wspomnień i emocji, prostszym i bezpieczniejszym niż niepewna teraźniejszość, wymagająca dokonywania masy wyborów, zdywersyfikowana i mieszająca wszystko ze wszystkim. Nostalgia jest więc niczym miód na serce, plasterek przyklejony przez mamę na paluszek – miękki, kojący i odporny na jakiekolwiek badania empiryczne (wiadomo, plasterek daje +10 do armora i jesteśmy niezniszczalni). Efekty bywają cokolwiek absurdalne, dając początek kuriozalnym narracjom o starych, dobrych czasach™, gdy trawa była zieleńsza, żywność naturalna, edukacja i metody wychowawcze skuteczniejsze, kobiety traktowano lepiej, mężczyźni byli mężczyznami, a Warszawianki nawet na wojnie były stylowo ubrane (hint: this is bullshit).

Po co ten przydługi wstęp? Ponieważ ten mechanizm nostalgii rzucił mi się w oczy również w kwestii… pornografii (dla uściślenia dodam: filmowej). Przyznać się, komu nigdy nie obiło się o uszy narzekanie na Cywilizację Śmierci, Upadek Obyczajów, Erotyzację wszystkiego, Pornografizację Kultury i inne podobnego rodzaju hasła? Oczywiście nie ma co drzeć szat – część z tych problemów faktycznie jest widoczna i każe się zastanowić nad kierunkiem, ku któremu zmierzają różne media (choćby pakowanie do seriali solidnej ilości golizny, choć nie zawsze jest konieczna i znane większości „szczucie cycem” w reklamach), ale sytuowanie ich w opozycji do starych, dobrych czasów™ jest cokolwiek durne. Bo to, że lat temu siedemdziesiąt czy sto nie widać było wszędzie falujących biustów nie oznacza, że ich nie było – wystarczyło wiedzieć, gdzie szukać. Skąd mi w ogóle przyszło do głowy zastanawianie się nad tą kwestią? Jak zwykle bywa w takich sytuacjach: z przypadku. A dokładniej: z filmu „dokumentalnego” The Good Old Naughty Days (2002), będącego w rzeczywistości kompilacją krótkich filmów pornograficznych z lat 1905-1935. Trudno zaprzeczyć, że ich wartości estetyczne są cokolwiek dyskusyjne (lekko mówiąc) a i jako źródło podniecenia spisują się równie dobrze co „różowe” programy na Polsacie, puszczane po dwudziestej trzeciej, ale stanowią doskonały przykład na to, że w starych, dobrych czasach™ ludzie wcale nie byli tacy ładni, układni i skromni, jak chcieliby niektórzy krytycy współczesności.

Fantazmaty za pół ceny

Jednym z częściej wyśmiewanych motywów w filmach pornograficznych jest zestaw fantazmatów, z jakiego korzystają: świat pornoutopii zamieszkują ponętne policjantki, gotowe pożyczyć zatrzymanemu na chwilę swoich kajdanek, dostawcy pizzy noszący dodatkowe pęto kiełbasy w spodniach oraz sekretarki, gotowe rozszerzyć zakres swych obowiązków, a wszyscy tylko czekają, by ekspresowo zrzucić łachy i ryćkać się w najbardziej absurdalnych pozycjach, zakończonych pierwotnym okrzykiem finałowego orgazmu. Większość kojarzy te fantazmaty ze współczesnymi produkcjami, ale rzut oka na The Good Old Naughty Days pozwala dostrzec, że już w latach 20. i 30. mieliśmy ukształtowany cały korpus fantazji, którymi podniecali się widzowie, a który przetrwał w niemal niezmienionej formie do dzisiaj. Dwie kobiety nakryte w trakcie igraszek przez pracodawcę? Ależ oczywiście, już na samym początku. Niegrzeczne zakonnice, wspomagane przez braciszka i jego kropidło? Nie ma problemu, nawet w podwójnej dawce. Uczennice odkrywające profity dogłębnego zainteresowania nauczyciela? Marynarz korzystający z dobrodziejstw azjatyckich piękności? Stary pryk odzyskujący siły dzięki zręcznym dłoniom pielęgniarek? Tak, tak, wszystko tutaj znajdziecie. Pornoutopia nie jest w żadnym razie wymysłem współczesnym: już u zarania kinematografii twórcy starali się zaspokoić – głównie męskie – pragnienia o kochankach pięknych, chętnych i uległych, niezależnie od wieku, statusu czy zawodu… choć z drugiej strony trudno tutaj spotkać stateczne żonyzadowalające swych mężów; w przeciwieństwie do samych mężów, którzy są jurni, zwarci i gotowi, a ich wysiłki prędko przełamują opór każdej kobiety. Chwilami można odczuwać coś na kształt rozczarowania faktem, że do dziś korzystamy z rozwiązań wypracowanych przeszło wiek temu, podniecając się tymi samymi fantazmatami i powielając te same schematy… ale może to i lepiej? Biorąc pod uwagę pojawiające się tu i ówdzie filmiki z „żywymi” tentaklami, człowiek zaczyna doceniać klasykę.

Powrót do przyszłości

Ze wspomnianą wyżej kwestią fantazmatów wiąże się inne oskarżenie, jakie często kierowane jest w stronę filmowej pornografii: iż pokazuje seks nie mający nic wspólnego z rzeczywistością, będący zwykłym rżnięciem i czczym wymysłem jakiegoś nabuzowanego jogina – nikt inny bowiem nie byłby w stanie uprawiać seksu w podobnych pozycjach, w podobnej częstotliwości i z podobną ilością mięsa wsuwanego w naturalne otwory ciała. I do pewnego stopnia mają rację: porno to fikcja, tak samo jak fikcją jest większość filmów lądujących w kinach. Niektórzy, mam wrażenie, zapominają czasem, że filmy pornograficzne rządzą się bardzo podobnymi prawami, jak „zwykła” kinematografia: ma swoje ulubione motywy, zestaw konwencji, określony sposób pracy kamery, specyficzną manierę aktorską i tak dalej – kto przy zdrowych zmysłach oczekiwałby więc od nich „prawdziwego” seksu? Nie da się ukryć, że porno kinematografia zmienia się i ewoluuje (wystarczy porównać estetykę produkcji z lat 70. i obecnych) ale… tylko pod pewnymi względami: w przypadku niektórych rozwiązań, produkcje te nadal bazują na rozwiązaniach wymyślonych w czasach głębokiego kina niemego.  Przykłady? Choćby wspomniana umowność i sztuczność: nie trzeba się przesadnie wysilać, by dostrzec, że w niektórych scenach tych staroci kobiety wiją się pod naporem powietrza (bo raczej nie ze względu na sflaczałego aktora) a i języki panów w trakcie seksu oralnego zdają się głównie zakłócać pole grawitacyjne swoich partnerek z planu, dobrze komponując się ze współczesnymi jękami rozkoszy, przypominającymi ryk słonia. Podobnie jest z pornologiką i wynikającymi z niej elementami komicznymi – oglądając The Good Old Naughty Days łatwo zauważyć, że twórcy nie brali swoich dzieł na serio, wychodząc najwyraźniej z założenia, że śmiech dobrze komponuje się z pieprz(enie)m, więc im bardziej absurdalna scena, tym lepiej. Czy dzisiaj jest inaczej? A skąd: różnica między muszkieterem zamawiającym w gospodzie służkę do rżnięcia a dyrektorem dającym dogłębną lekturę krnąbrnej uczennicy różni się co najwyżej scenografią. Najbardziej jednak rzuca się w oczy kwestia portretowania samego seksu. Oczywiście niemożliwym jest pominąć postęp technologiczny, czy to w kwestii scenografii, kamer, oświetlenia i samych konstrukcji scen. Jeśli jednak porównać te starocie i dzisiejsze produkcje z mainstreamu na przykład pod względem pracy kamery – znów widać, że ewolucja w pewnych miejscach wzięła sobie wolne: ikoniczne sceny seksu oralnego z kobietą i męskim przyrodzeniem w centrum powtarzają się wielokrotnie i bez przeszkód mogłyby znaleźć się w produkcjach z lat 90., podobnie jak centralna rola wytrysku jako punkt kulminacyjny filmu. Zdarza się  również „zapędzać” kamerze w różne miejsca w poszukiwaniu dobrego ujęcia, nie brakuje też zbliżeń na najbardziej newralgiczne elementy ciał aktorów. W zasadzie, gdyby nie brak dźwięku i czarno-biały obraz, można by uznać te filmy za jakąś garażową produkcję pasjonata, któremu brakło pieniędzy i pomysłu, ale nie zbywało na ambicjach i samozaparciu.

Trzeba mieć fantazję

Gdy mowa jest o pornografii, często powraca problem uprzedmiotowienia kobiet, brutalności i balansowania na granicy dobrego smaku. Nie da się ukryć, że porno coraz częściej sięga po motywy zaczerpnięte z kina fetyszystycznego, oscylujące wokół kwestii dominacji czy przemocy, ale są to sytuacje raczej rzadkie (oczywiście jeśli mówimy o mainstreamie i filmach szeroko dystrybuowanych) i raczej trudno znaleźć ludzi, którym słoń najwyraźniej nadepnął na mózg (choć się zdarza). Bowiem w gruncie rzeczy pornograficzny główny nurt jest dość zachowawczy: jeśli już zaczyna eksperymentować (wspomniane elementy fetyszystyczne i bdsm), to czyni to głównie ze względu na możliwość spieniężenia panującej wokół mody. Trochę jest to sytuacja z rodzaju „mieć ciastko i zjeść ciastko”: sceny lesbijskie są OK., ale absolutnie żadnego męskiego homoseksualizmu; lolitki są w porządku, pod warunkiem, że widać, że są grubo po dwudziestce; jeśli w tle jest kot, na pewno zniknie, gdy zacznie się właściwa akcja; zabawy zakonnic wyglądają ładnie, ale lepiej nie szaleć z gromnicami oraz krzyżami i tak dalej. Widać więc, że porno nie jest aż tak rozpasane i bezwstydne, jak chcieliby niektórzy – a już zwłaszcza ci bezrefleksyjnie powtarzający tezy o starych, dobrych czasach™, gdzie takich bezeceństw nie było. Otóż proszę państwa były, więcej – sam przecierałem oczy ze zdumienia widząc, jak folgowali sobie ludzie w tamtych latach. Oczywiście należy wziąć poprawkę na kontekst historyczny: filmy te i owszem były nawet całkiem szeroko rozpowszechnione, czasem nawet organizowano nocne seanse „dla panów”, ale już pod koniec lat 20. posiadanie i rozprowadzanie ich grozić mogło odsiadką, dlatego wyświetlano je albo w burdelach, albo trafiały do prywatnych rąk. Tym zaś należało dogodzić we wszelki możliwy sposób (wiadomo, klient wymaga, klient dostaje), nic więc dziwnego, że twórcy nie ograniczali się, serwując metraż, który dzisiaj mógłby powalić niejednego. The Good Old Naugty Days z jednej strony oferuje wszystko to, co współczesny film porno: standardowy seks, oral (także w wersji 69), anal, trójkąty i czworokąty, których tu więcej niż mrówków, ale w przeciwieństwie do dzisiejszych produkcji, nie stara dostosować się do szerokich gustów, stawiając sobie jasny cel: ma być ostro i świńsko. W rezultacie młody kleryk podglądający figlujące zakonnice sam poczuje moc kropidła swojego pryncypała, marynarz – nie mogąc doczekać się zmysłowej Azjatki – zadowoli się gładkolicym Chińczykiem, a wygłodniałe zakonnice włączą do swoich zabaw chętnego… psa. O dziwo, w żadnym filmie nie pojawił się czarnoskóry ze swoją rozbuchaną, pierwotna seksualnością, aczkolwiek biorąc pod uwagę fantazje i brak zahamowań filmowców, wina leży raczej po stronie upływu czasu i selekcjonerów, niż instynktu samozachowawczego pornografów…



Oczywiście pamiętać należy, że prezentowane w filmie archiwalne pornosy to tylko niewielka (acz najlepiej zachowana) część produkcji z tego okresu. Wciąż jednak ten wycinek doskonale ilustruje (przy okazji nielicho bawiąc) sposób działania nostalgii za starymi, dobrymi czasami™: nie ważne, jakie świństwa wyczyniałeś, gdzie wkładałeś swoją kuśkę i z kim się gziłeś, i tak istnieje szansa, że w przyszłości zostaniesz z tego wszystkiego wybielony i uznany za całkowicie normalnego. Wystarczy, że nikt nie zobaczy twoich nagrań, a czas zrobi resztę. 

Brak komentarzy: