Nostalgia
niepodzielnie panuje nam w kulturze i póki co nie zanosi się, by miała szybko
przeminąć. Internet pełen jest stron prezentujących kultowe animacje
dzieciństwa, produkty spożywcze, których produkcji dawno już zaprzestano, filmy
niegdyś będące kwintesencją zajebistości (mimo że teraz strach je oglądać), nie
wspominając choćby o czasopismach, które kiedyś upadły, a dziś – z wprawą
doktora Frankensteina – próbuje się ożywić, przypudrować i pchnąć ludziom po
raz kolejny. I w sumie nawet nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że
tendencje nostalgiczne narastają, a sama nostalgia zaczyna przysłaniać ludziom
trzeźwy osąd sytuacji. Bo czym ona jest? Tęsknotą za czymś, co tak naprawdę nie
istniało, za wyidealizowanym obrazem przeszłości, wykreowanym – najczęściej –
na podstawie cudzych wspomnień i emocji, prostszym i bezpieczniejszym niż
niepewna teraźniejszość, wymagająca dokonywania masy wyborów, zdywersyfikowana
i mieszająca wszystko ze wszystkim. Nostalgia jest więc niczym miód na serce,
plasterek przyklejony przez mamę na paluszek – miękki, kojący i odporny na
jakiekolwiek badania empiryczne (wiadomo, plasterek daje +10 do armora i jesteśmy
niezniszczalni). Efekty bywają cokolwiek absurdalne, dając początek kuriozalnym
narracjom o starych, dobrych czasach™, gdy trawa była zieleńsza, żywność
naturalna, edukacja i metody wychowawcze skuteczniejsze, kobiety traktowano lepiej,
mężczyźni byli mężczyznami, a Warszawianki nawet na wojnie były stylowo ubrane
(hint: this is bullshit).
Po
co ten przydługi wstęp? Ponieważ ten mechanizm nostalgii rzucił mi się w oczy również
w kwestii… pornografii (dla uściślenia dodam: filmowej). Przyznać się, komu
nigdy nie obiło się o uszy narzekanie na Cywilizację Śmierci, Upadek Obyczajów,
Erotyzację wszystkiego, Pornografizację Kultury i inne podobnego rodzaju hasła?
Oczywiście nie ma co drzeć szat – część z tych problemów faktycznie jest
widoczna i każe się zastanowić nad kierunkiem, ku któremu zmierzają różne media
(choćby pakowanie do seriali solidnej ilości golizny, choć nie zawsze jest
konieczna i znane większości „szczucie cycem” w reklamach), ale sytuowanie ich
w opozycji do starych, dobrych czasów™ jest cokolwiek durne. Bo to, że lat temu
siedemdziesiąt czy sto nie widać było wszędzie falujących biustów nie oznacza,
że ich nie było – wystarczyło wiedzieć, gdzie szukać. Skąd mi w ogóle przyszło
do głowy zastanawianie się nad tą kwestią? Jak zwykle bywa w takich sytuacjach:
z przypadku. A dokładniej: z filmu „dokumentalnego” The Good Old Naughty Days (2002),
będącego w rzeczywistości kompilacją krótkich filmów pornograficznych z lat
1905-1935. Trudno zaprzeczyć, że ich wartości estetyczne są cokolwiek
dyskusyjne (lekko mówiąc) a i jako źródło podniecenia spisują się równie dobrze
co „różowe” programy na Polsacie, puszczane po dwudziestej trzeciej, ale
stanowią doskonały przykład na to, że w starych, dobrych czasach™ ludzie wcale
nie byli tacy ładni, układni i skromni, jak chcieliby niektórzy krytycy współczesności.
Fantazmaty za pół ceny
Jednym
z częściej wyśmiewanych motywów w filmach pornograficznych jest zestaw
fantazmatów, z jakiego korzystają: świat pornoutopii zamieszkują ponętne
policjantki, gotowe pożyczyć zatrzymanemu na chwilę swoich kajdanek, dostawcy
pizzy noszący dodatkowe pęto kiełbasy w spodniach oraz sekretarki, gotowe
rozszerzyć zakres swych obowiązków, a wszyscy tylko czekają, by ekspresowo
zrzucić łachy i ryćkać się w najbardziej absurdalnych pozycjach, zakończonych
pierwotnym okrzykiem finałowego orgazmu. Większość kojarzy te fantazmaty ze
współczesnymi produkcjami, ale rzut oka na The Good Old Naughty Days pozwala
dostrzec, że już w latach 20. i 30. mieliśmy ukształtowany cały korpus fantazji,
którymi podniecali się widzowie, a który przetrwał w niemal niezmienionej
formie do dzisiaj. Dwie kobiety nakryte w trakcie igraszek przez pracodawcę?
Ależ oczywiście, już na samym początku. Niegrzeczne zakonnice, wspomagane przez
braciszka i jego kropidło? Nie ma problemu, nawet w podwójnej dawce. Uczennice
odkrywające profity dogłębnego zainteresowania nauczyciela? Marynarz
korzystający z dobrodziejstw azjatyckich piękności? Stary pryk odzyskujący siły
dzięki zręcznym dłoniom pielęgniarek? Tak, tak, wszystko tutaj znajdziecie.
Pornoutopia nie jest w żadnym razie wymysłem współczesnym: już u zarania
kinematografii twórcy starali się zaspokoić – głównie męskie – pragnienia o kochankach
pięknych, chętnych i uległych, niezależnie od wieku, statusu czy zawodu… choć z
drugiej strony trudno tutaj spotkać stateczne żonyzadowalające swych mężów; w
przeciwieństwie do samych mężów, którzy są jurni, zwarci i gotowi, a ich
wysiłki prędko przełamują opór każdej kobiety. Chwilami można odczuwać coś na
kształt rozczarowania faktem, że do dziś korzystamy z rozwiązań wypracowanych
przeszło wiek temu, podniecając się tymi samymi fantazmatami i powielając te
same schematy… ale może to i lepiej? Biorąc pod uwagę pojawiające się tu i
ówdzie filmiki z „żywymi” tentaklami, człowiek zaczyna doceniać klasykę.
Powrót do przyszłości
Ze
wspomnianą wyżej kwestią fantazmatów wiąże się inne oskarżenie, jakie często
kierowane jest w stronę filmowej pornografii: iż pokazuje seks nie mający nic
wspólnego z rzeczywistością, będący zwykłym rżnięciem i czczym wymysłem
jakiegoś nabuzowanego jogina – nikt inny bowiem nie byłby w stanie uprawiać
seksu w podobnych pozycjach, w podobnej częstotliwości i z podobną ilością
mięsa wsuwanego w naturalne otwory ciała. I do pewnego stopnia mają rację:
porno to fikcja, tak samo jak fikcją jest większość filmów lądujących w kinach.
Niektórzy, mam wrażenie, zapominają czasem, że filmy pornograficzne rządzą się
bardzo podobnymi prawami, jak „zwykła” kinematografia: ma swoje ulubione
motywy, zestaw konwencji, określony sposób pracy kamery, specyficzną manierę
aktorską i tak dalej – kto przy zdrowych zmysłach oczekiwałby więc od nich
„prawdziwego” seksu? Nie da się ukryć, że porno kinematografia zmienia się i
ewoluuje (wystarczy porównać estetykę produkcji z lat 70. i obecnych) ale…
tylko pod pewnymi względami: w przypadku niektórych rozwiązań, produkcje te
nadal bazują na rozwiązaniach wymyślonych w czasach głębokiego kina
niemego. Przykłady? Choćby wspomniana
umowność i sztuczność: nie trzeba się przesadnie wysilać, by dostrzec, że w
niektórych scenach tych staroci kobiety wiją się pod naporem powietrza (bo
raczej nie ze względu na sflaczałego aktora) a i języki panów w trakcie seksu
oralnego zdają się głównie zakłócać pole grawitacyjne swoich partnerek z planu,
dobrze komponując się ze współczesnymi jękami rozkoszy, przypominającymi ryk
słonia. Podobnie jest z pornologiką i
wynikającymi z niej elementami komicznymi – oglądając The Good Old Naughty Days łatwo
zauważyć, że twórcy nie brali swoich dzieł na serio, wychodząc najwyraźniej z
założenia, że śmiech dobrze komponuje się z pieprz(enie)m, więc im bardziej
absurdalna scena, tym lepiej. Czy dzisiaj jest inaczej? A skąd: różnica między
muszkieterem zamawiającym w gospodzie służkę do rżnięcia a dyrektorem dającym
dogłębną lekturę krnąbrnej uczennicy różni się co najwyżej scenografią. Najbardziej
jednak rzuca się w oczy kwestia portretowania samego seksu. Oczywiście
niemożliwym jest pominąć postęp technologiczny, czy to w kwestii scenografii,
kamer, oświetlenia i samych konstrukcji scen. Jeśli jednak porównać te starocie
i dzisiejsze produkcje z mainstreamu na przykład pod względem pracy kamery – znów
widać, że ewolucja w pewnych miejscach wzięła sobie wolne: ikoniczne sceny
seksu oralnego z kobietą i męskim przyrodzeniem w centrum powtarzają się
wielokrotnie i bez przeszkód mogłyby znaleźć się w produkcjach z lat 90.,
podobnie jak centralna rola wytrysku jako punkt kulminacyjny filmu. Zdarza
się również „zapędzać” kamerze w różne
miejsca w poszukiwaniu dobrego ujęcia, nie brakuje też zbliżeń na najbardziej
newralgiczne elementy ciał aktorów. W zasadzie, gdyby nie brak dźwięku i
czarno-biały obraz, można by uznać te filmy za jakąś garażową produkcję
pasjonata, któremu brakło pieniędzy i pomysłu, ale nie zbywało na ambicjach i
samozaparciu.
Trzeba mieć fantazję
Gdy
mowa jest o pornografii, często powraca problem uprzedmiotowienia kobiet,
brutalności i balansowania na granicy dobrego smaku. Nie da się ukryć, że porno
coraz częściej sięga po motywy zaczerpnięte z kina fetyszystycznego, oscylujące
wokół kwestii dominacji czy przemocy, ale są to sytuacje raczej rzadkie
(oczywiście jeśli mówimy o mainstreamie i filmach szeroko dystrybuowanych) i
raczej trudno znaleźć ludzi, którym słoń najwyraźniej nadepnął na mózg (choć się zdarza). Bowiem w gruncie rzeczy
pornograficzny główny nurt jest dość zachowawczy: jeśli już zaczyna
eksperymentować (wspomniane elementy fetyszystyczne i bdsm), to czyni to
głównie ze względu na możliwość spieniężenia panującej wokół mody. Trochę jest
to sytuacja z rodzaju „mieć ciastko i zjeść ciastko”: sceny lesbijskie są OK.,
ale absolutnie żadnego męskiego homoseksualizmu; lolitki są w porządku, pod
warunkiem, że widać, że są grubo po dwudziestce; jeśli w tle jest kot, na pewno
zniknie, gdy zacznie się właściwa akcja; zabawy zakonnic wyglądają ładnie, ale
lepiej nie szaleć z gromnicami oraz krzyżami i tak dalej. Widać więc, że porno
nie jest aż tak rozpasane i bezwstydne, jak chcieliby niektórzy – a już
zwłaszcza ci bezrefleksyjnie powtarzający tezy o starych, dobrych czasach™,
gdzie takich bezeceństw nie było. Otóż proszę państwa były, więcej – sam
przecierałem oczy ze zdumienia widząc, jak folgowali sobie ludzie w tamtych
latach. Oczywiście należy wziąć poprawkę na kontekst historyczny: filmy te i
owszem były nawet całkiem szeroko rozpowszechnione, czasem nawet organizowano
nocne seanse „dla panów”, ale już pod koniec lat 20. posiadanie i
rozprowadzanie ich grozić mogło odsiadką, dlatego wyświetlano je albo w
burdelach, albo trafiały do prywatnych rąk. Tym zaś należało dogodzić we wszelki
możliwy sposób (wiadomo, klient wymaga, klient dostaje), nic więc dziwnego, że
twórcy nie ograniczali się, serwując metraż, który dzisiaj mógłby powalić
niejednego. The Good Old Naugty Days z jednej strony oferuje wszystko to, co współczesny film porno: standardowy seks,
oral (także w wersji 69), anal, trójkąty i czworokąty, których tu więcej niż
mrówków, ale w przeciwieństwie do dzisiejszych produkcji, nie stara dostosować
się do szerokich gustów, stawiając sobie jasny cel: ma być ostro i świńsko. W rezultacie
młody kleryk podglądający figlujące zakonnice sam poczuje moc kropidła swojego
pryncypała, marynarz – nie mogąc doczekać się zmysłowej Azjatki – zadowoli się
gładkolicym Chińczykiem, a wygłodniałe zakonnice włączą do swoich zabaw
chętnego… psa. O dziwo, w żadnym filmie nie pojawił się czarnoskóry ze swoją
rozbuchaną, pierwotna seksualnością, aczkolwiek biorąc pod uwagę fantazje i
brak zahamowań filmowców, wina leży raczej po stronie upływu czasu i
selekcjonerów, niż instynktu samozachowawczego pornografów…
Oczywiście
pamiętać należy, że prezentowane w filmie archiwalne pornosy to tylko niewielka
(acz najlepiej zachowana) część produkcji z tego okresu. Wciąż jednak ten
wycinek doskonale ilustruje (przy okazji nielicho bawiąc) sposób działania
nostalgii za starymi, dobrymi czasami™: nie ważne, jakie świństwa wyczyniałeś,
gdzie wkładałeś swoją kuśkę i z kim się gziłeś, i tak istnieje szansa, że w
przyszłości zostaniesz z tego wszystkiego wybielony i uznany za całkowicie
normalnego. Wystarczy, że nikt nie zobaczy twoich nagrań, a czas zrobi resztę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz