...czyli o reinterpretacyjnych możliwościach fantastyki i o tym, czy cokolwiek z nich wynika.
Nie jestem typem ponurego malkontenta, marudzącego na każdy aspekt życia, który nie jest tak ładny, kolorowy, soczysty i puszysty jak na mitycznym Zachodzie. Jadąc samochodem nie przyklejam do szyby zdjęcia niemieckich autostrad, oglądając polską piłkę nożną nie próbuję udawać, że to głębokie rezerwy trzeciej ligi angielskiej, nie mamię się też, że polskie disco polo to tak naprawdę włoskie disco, w którym ktoś flamastrem dopisał złą końcówkę. Cóż, najwyraźniej w pewnych kwestiach klapki na oczach trzymają mi się mocno, trudno. Jednak gdy przychodzi do oceniania polskiej popkultury, nie mam wątpliwości, że jej konsumpcja naznaczona jest dojmującym wstecznictwem. I nie chodzi mi tu nawet, że ów osławiony przemysł kulturalny Benjamina w przypadku naszego kraju pod wieloma względami – choćby filmowym – przybrał kształty mizerne. Niestety, w taśmowej produkcji i recyklingu popkultury nie ma miejsca dla – tak uwielbianych u nas – przymierających głodem mistrzów, którym muzy objawiły ideę monumentalnego dzieła o zbawicielach lub maczaniu magdalenek w herbacie. Bardziej natomiast mierzi mnie fakt, iż w dobie rosnącego wpływu kultury popularnej, zaznaczającego się na wielu poziomach (chociażby w ilości produkcji filmowych na świecie, liczbie publikacji naukowych) w Polsce jest wciąż często traktowana jest jak bękart kultury, którego najlepiej – jak Quasimodo – zamknąć w piwnicy, bo nic dobrego z niego nie będzie. Oczywiście, powoli to się zmienia – komiksy pojawiają się na salonach, gry komputerowe wchodzą do dyskursu akademickiego... Ale fantastyka? Jakieś smoki, czary, kosmici, latające spodki, roboty, gwiezdne wojny? Spróbujcie je znaleźć w omówieniach premier, poszukajcie recenzji w „poważnych” czasopismach, zagadnijcie o to krytyków lub akademików. I co?