Viv

Viv

wtorek, 30 grudnia 2014

[FELIETON] Twarz Ideału, czyli Toshirō Mifune i wizerunek samuraja


Tekst ukazał się pierwotnie na portalu Japonia OnLine.

Szukając swego czasu opracowań na temat Mifune i jego pracy, natknąłem się na stronę o wielce wymownej nazwie Badass of the Week, na której znalazłem taki oto ustęp:
Gdy większość ludzi myśli o „samuraju twardzielu”, obraz, który pojawia się w ich głowie, nie pochodzi z legendarnego tekstu traktującego o starożytnych wodzach lub heroicznych możnowładcach – jest to obraz nieogolonego Toshirō Mifune, masakrującego hordy podrzędnych szermierzy-pozerów i nawożącego japońską ziemię ich odciętymi kończynami i krwią tryskającą na wszystkie strony.
W pierwszej chwili wydał mi się on cokolwiek infantylny, z drugiej jednak strony nie można odmówić mu racji: trudno znaleźć aktora, który – tak mocno jak Mifune – kojarzyłby się z postacią samuraja, samotnego wojownika przemierzającego prowincje feudalnej Japonii w poszukiwaniu wyzwania dla swych umiejętności. Może jeszcze Tatsuya Nakadai – jego młodszy kolega, z którym niejednokrotnie występował na ekranie i który również może poszczycić się olbrzymią liczbą ról w filmach samurajskich. A jednak to nie chmurny chudzielec przychodzi na myśl w pierwszym odruchu, lecz właśnie Mifune, ze swą kanoniczną już srogością i nieogoloną twarzą, masakrujący członków yakuzy w Straży przybocznej (1961, Akira Kurosawa).

czwartek, 18 grudnia 2014

[SKRAWKI] #2 Trzy stuknięcia spod podłogi

Źródło: healthpotion.pl
Błysk.
Domek jednorodzinny. Na tle otoczenia wygląda wręcz absurdalnie: wciąż białe ściany, okiennice w jednym kawałku, nawet róże wyglądają tak, jakby ktoś niedawno je przycinał. Szalona idea. Skradam się do wejścia: nie mam co prawda pojęcia, kto mógłby mieszkać tutaj, gdy dzielnicę dalej trwają walki, ale nikłe światło prześwitujące przez zasłony każe się domyślać, że lokatorzy są w domu.
Nie cieszy mnie to.
Na chwilę przystaję i zaczynam się zastanawiać. Nigdy jeszcze nie próbowałam okraść zamieszkałego domu. Opuszczone, na wpół spalone i owszem, ale nigdy jeszcze nie wchodziłam do budynku, w którym mogłam spotkać innych ludzi. Ilu może ich być? Kim mogą być? Zaczynam żałować, że nie zapytałam wcześniej, czego mogę się spodziewać… Klękam przed drzwiami i nasłuchuję. Ciche, odległe głosy i jakaś muzyka. W niczym mi to nie pomaga. Chwytam klamkę i lekko przekręcam, ale i tak wiem, że są zamknięte. Wdech, wydech, wdech, wydech… sięgam po wytrych. Gdyby dwa tygodnie temu ktoś powiedział, że będę posługiwała się wytrychami jak cholerny włamywacz, trzepnęłabym mu w łeb. Dzisiaj stać mnie już tylko na wzruszenie ramion. Po chwili zamek się poddaje, moment zawahania, przypływ adrenaliny i otwieram drzwi… na oczach starszego mężczyzny, patrzącego na mnie z mieszaniną zdziwienia i złości (a może mi się wydaje? W środku jest dość ciemno…). Przez umysł przelatują mi różne scenariusze: uciekać, zostać, walczyć? Klęczę jeszcze przed otwartymi drzwiami i otwartym korytarzem i widzę, jak mężczyzna idzie w moją stronę, wymachując laską (łomem?), krzycząc, pytając co tu robię. Z daleka wydawał się niezbyt groźny, jednak im bliżej podchodził, tym większy się stawał, jego głos potężniał, a gruba laga zataczała coraz większe okręgi.

sobota, 13 grudnia 2014

[FILM] Unforgiven, czyli człowiek się (nie) zmienia


Źródło: ronerds.com

Yurusarezaru mono (2013)
Sang-il Lee

Ocena: 7,5/10

Tekst ukazał się pierwotnie na portalu Japonia-OnLine.

Związki westernu i filmu samurajskiego mają długą i barwną tradycję. Japońska kinematografia niemal od samego początku swego istnienia była pod wyraźnym wpływem amerykańskich produkcji, co widać szczególnie w przypadku kina gatunkowego: komediach i filmach gangsterskich, przyswajających zachodnie wzorce i dostosowujących je do własnych potrzeb. Po zakończeniu II wojny światowej, choć na mniejszą skalę, wpływ ten wciąż był widoczny (poetyka kina noir u Akiry Kurosawy). Importowane do USA japońskie filmy trafiały do amerykańskich kin, nierzadko spotykając się z protekcjonalnym traktowaniem (niczym mistrz patrzący na swego ucznia), którego nie uniknął nawet wspomniany Kurosawa z Siedmioma samurajami (1954). Jak podaje Stuart Galbraith IV w swojej książce Emperor and the Wolf, często powtarzającym się argumentem w krytyce była kwestia „doskonałego imitatorstwa” amerykańskich wzorców gatunkowych, a punktem odniesienia – jak w przypadku tekstu Bosleya Crowthera – były westerny pokroju W samo południe (1952). Mimo zdarzających się zabarwionych szowinizmem komentarzy krytyków wytykających zapożyczenia, jedno nie ulega wątpliwości: wędrówka motywów była obecna, lecz nie była tak wielka, ani tym bardziej jednostronna jak chcieliby niektórzy. Czerpiące z poetyki westernu kino samurajskie w latach 60. samo stało się rezerwuarem motywów, z którego chętnie korzystali choćby twórcy spaghetti westernu, z Sergio Leone na czele, którego film Za garść dolarów (1964) – będący właściwie plagiatem plagiat Straży przybocznej (1961) Kurosawy – stał się wręcz legendarny (podobnie jak sama historia relacji Leone z japońskim twórcą). Dzisiaj trudno dociec, kto miał pierwszeństwo w czym, a Sukiyaki Western Django (2007) Takeshiego Miike dobitnie pokazał, że próby oddzielenia oryginału od podróbki są równie sensowne, co zawracanie kijem Wisły. Na tym tle remake Bez przebaczenia (1992) Clinta Eastwooda nie wydaje się niczym szczególnie ekstrawaganckim. Pytanie jednak, czy potrzebnym?

niedziela, 7 grudnia 2014

[SKRAWKI] #1 Nie śmiać się, psia jucha!

W idealnym świecie kinomaniacy jarają się przede wszystkim dobrymi filmami. Godzinami rozprawiają o konstrukcji dramaturgicznej konkretnych tytułów, wymieniają się uwagami na temat zawartych w nich znaczeń i tropów, zachwycają się kreacjami aktorskimi a kinematograficzne buble traktują z pogardą, ciskając je w mrok niepamięci, nieczuli na tanie zagrywki marketingowe.

Naga korpo-szczurzyca, szpicruta i męska prostytutka -
poczujcie ciężar metafory (źródło: film.onet.pl)
U nas tymczasem rozprawia się o Zanussim (zwanym dalej Mistrzem).

środa, 3 grudnia 2014

[FILM] Duży ekran, mały ekran #18

Hercules (2014, Brett Ratner)


Czego można się spodziewać, gdy Hollywood zabiera się za robienie letniego blockbustera z akcją osadzoną w antycznej Grecji i/lub zahaczającą o jej mitologiczne tałałajstwo? Z pewnością twardego herosa o posturze niedźwiedzia (Dwayne Johnson pasuje idealnie), otoczonego kanoniczną drużyną (choć zamiast czarnoksiężnika mamy tylko wikinga), dokonującego rzezi na masową skalę i tłukącego wrogów w licznych scenach batalistycznych (koniecznie z ujęciami z lotu ptaka), prześladowanego przez demony przeszłości i popadającego w zwątpienie („Nie byłem dostatecznie silny!”) by ostatecznie odnaleźć siebie („Jestem Herkulesem, skurwysyny!”) za sprawą motywacyjnej pogadanki subtelnej niczym stary buldożer. Znajdzie się oczywiście również miejsce na mały wątek romantyczny, dramatyczne wybory, bro-humor, czterdzieści sposobów na zabicie wroga oraz fenomenalny biceps Johnsona. I byłby Hercules typowym akcyjniakiem do obejrzenia i zapomnienia, gdyby nie całkiem kreatywne podejście twórców do świata przedstawionego, z którego niemal całkowicie wyrugowano element nadnaturalny: nie ma centaurów, bogów czci się, bo to najbezpieczniejsza opcja, zaś sam Hercules funkcjonuje nieomal jako bitewny celebryta, doskonale rozumiejący wagę dobrego PR. Ostatecznie cóż jest lepszego niż najemnik o boskim pochodzeniu, w pojedynkę radzący sobie z najgorszymi monstrami świata? A że owe monstra okazują się ostatecznie np. przeciwnikami politycznymi? Oj tam. Przewrotny to pomysł, by nadludzkość herosa przekształcić w rezultat sprawnego budowania wizerunku, a jednocześnie zostawić furtkę pozwalającą nieco ten obraz podkopać i uwierzyć, że jednak w tej legendzie coś jest (nawet jeśli finał funkcjonuje pod tym względem jak otwarte na oścież wrota stodoły). Ironiczna jest zresztą owa „realistyczność” w scenie bitwy, gdzie SPOILER siły prawego buntownika w bezładnym ataku rozbijają się o zdyscyplinowany i twardy mur tarcz brutalnego i bezwzględnego uzurpatora. KONIEC SPOILERA. Scena niby durna, a jakżeż w kontekście politycznym wymowna…