Dawno
nie było uzewnętrzniania się na temat filmów, czas więc to naprawić. Tym razem
notka mocno siedząca w przeszłości – tak dosłownie, jak i w przenośni.
Na
początek poszedł Wielki mysi detektyw (1986), czyli jeden z tych filmów, które
od dawna za mną chodziły, ale nigdy nie mogłem znaleźć jego tytułu. Kiedy
wreszcie go dorwałem, przeżyłem lekki szok poznawczy. Po pierwsze – ze względu
na warstwę techniczną: znakomita, klasyczna animacja, świetne projekty postaci
(zdradzające jednak disneyowski rodowód) i boski Vincent Price z francuskim
akcentem dubbingujący głównego złego. Po drugie – film naszpikowany jest
odniesieniami do opowieści o Sherlocku Holmesie. Główny bohater – Bazyl – jest
detektywem mieszkającym na Baker Street, gra na skrzypcach i ma niskie skille towarzyskie; spotyka doktora
będącego wojennym weteranem, jego przeciwnik ma tytuł profesora, a finalny
pojedynek w strugach deszczu jakoś dziwnie kojarzy się z pojedynkiem w Reichenbach...
Najciekawsze jest jednak to, jak paradoksalny jest to film: pozostając w
warstwie plastycznej „w duchu Disneya”, jednocześnie pod względem fabularnym do
pewnego stopnia z owym duchem się boksuje – zwłaszcza jeśli porówna się go z
kierunkiem, w którym zmierzają dzisiejsze animacje z segmentu „familijnego”.
Pal licho fakt gatunkowej przynależności Wielkiego mysiego detektywa i jego zakorzenienie w opowieściach o
SH – film pełen jest motywów, które dzisiaj, w dobie pewnej paranoi wobec
przemocy w mediach, wywołałyby u obrońców „dziecięcej niewinności” białą
gorączkę. O zgrozo – bohaterowie używają broni palnej! Ratigan skazuje jednego
ze swoich podkomendnych na śmierć poprzez pożarcie żywcem! Nie mówiąc już o
tym, że w jednej ze scen bohaterowie trafiają do podrzędnej speluny, gdzie są
świadkami kabaretowego występu naprawdę ładnych, białych myszek, ze wszystkimi
jego kabaretowymi atrakcjami: frywolną piosenką, tańcem, zgrabnymi nogami i
błyskaniem podwiązkami!
Może
włącza mi się w tym momencie jakiś rodzaj wtórnej nostalgii, ale mam wrażenie,
że Wielki
mysi detektyw ma w sobie coś, czego brakuje dużej części współczesnych
filmów: pazur, energię i zdolność połączenia w sobie ciepła i optymizmu z odrobiną
mroku i brutalności, unikając przy tym nadmiernej cukierkowatości. No i jest Sherlock!
Pozostając
w kręgu bohaterów walczących o zwycięstwo prawa i porządku... Na Last
Stand (2013) czekałem może nie z wypiekami na twarzy, ale na pewno z
ciekawością. No ludzie – Schwarzenegger wraca zza biurka przed kamerę, robiąc
to, co wychodziło mu najlepiej – równając z ziemią szumowiny. Co mogłoby tutaj pójść
źle?! Nie oczekiwałem żadnej rewolucji ani rewelacji – raczej typowego
akcyjniaka z wyczuwalnym feelingiem z
lat osiemdziesiątych. Dostałem zaś film, który w owej dekadzie tkwi niemal po
czubek głowy. Mamy tu wyraźnie zaznaczoną granicę między dobrymi a złymi,
twardego glinę, który nie da sobie w kaszę dmuchać, motyw zemsty, wielką
strzelaninę w oblężonej mieścince, finałowy pojedynek na pięści i tak dalej...
Miałem mały dylemat oglądając Last Stand. Z jednej strony bawiłem się
całkiem nieźle – wymiany ognia były soczyste, pościg w polu kukurydzy został
zrealizowany naprawdę sprawnie, humor, choć momentami rzucał w widza sucharami
wielkimi jak Teksas, mógł się podobać, a znany schemat fabularny pozwalał
martwić się tylko o to, jak bardzo efektowny będzie koniec głównego
przeciwnika. Z drugiej jednak pewne rozwiązania wydają się już ciut
anachroniczne i niewystarczające – od przydupasów Schwarzeneggera (płaskich jak
kartka papieru i niemal nieśmiertelnych) aż po niego samego, będącego badassem absolutnym, twardszym niż SWAT
i FBI razem wzięte. I podczas gdy w Niezniszczalnych 2 – z uwagi na ich
pastiszowy charakter – mankamenty te wydają się tak mocno nie doskwierać, o
tyle w Last Stand, zrobionego z większą powagą, naprawdę mogą czasem
irytować... Wciąż jest to jednak całkiem stylowy i przyjemny film, nie tylko
dla osób z sentymentem oglądających po raz kolejny w TV klasyczne Commando...
Nie
da się tego niestety powiedzieć o Transformers (2007). Tak, zobaczyłem
go dopiero teraz. Tak, mimo, że mam sentyment do klasycznych komiksów z
robotami. I nie, absolutnie mi się nie podobał. Nawet nie wiem, od czego zacząć,
by opisać wszystko to, co w tym filmie wyszło źle. Patos wylewa się z ekranu
już od pierwszych sekund i nie przestaje aż do samego końca, racząc widza
wielkimi (i zupełnie pustymi) słowami. Logika wydarzeń dostaje czkawki mniej
więcej co dziesięć minut, a niektóre zagrywki swym absurdem dosłownie rozrywają
głowę (jak uciec przed wrogami, potrafiącym transformować w naddźwiękowe
myśliwce? Wsiąść do helikoptera!). Bohaterowie są skrojeni na miarę snów
jedenastoletniego nerda: mamy egocentrycznego fajtłapę myślącego przyrodzeniem,
zmieniającego się w twardego herosa srającego umoralniającymi gadkami o poświęceniu
i bohaterstwie. Mamy seksbombę z trudną przeszłością, gotową parzyć się z
herosem i walić po pysku zUy rząd i zUe służby specjalne, potrafiące tylko strzelać
do wszystkiego, co pozaziemskie. Nie zapominajmy też o humorze na poziomie
piaskownicy, oscylującym wokół dupy i tego, co się z nią wiąże – w końcu czy
jest coś lepszego, niż wielki robot obsikujący benzyną agenta rządowego? Swoją
drogą, kiedy oglądam film o WIELKICH ROBOTACH, to chciałbym, żeby to był film o
WIELKICH ROBOTACH, a nie żałosnym, egocentrycznym maminsynku, tymczasem trzeba
czekać niemal półtorej godziny, żeby zaczęła się jakaś konkretniejsza akcja
(nie licząc strzelaniny ze skorpionem, będącej notabene najlepszą sceną filmu).
I najważniejsze: Decepticony. Serio, nie wymagam od produkcji rozrywkowej pogłębionych
portretów psychologicznych antagonistów, ale robienie z nich półgłówków i
debili to lekka przesada. Do walki z Autobotami idą w pojedynkę, mimo że jest
ich na miejscu piątka (bo po co komu praca zespołowa), celnością ustępują nawet
imperialnym szturmowcom, nie wspominając już o czytelnym ustawianiu ich jako
„Obcych” (w przeciwieństwie do „swoich” Autobotów, które potrafią mówić po ludzku
i wyznają amerykańskie wartości). Ale najbardziej po stalowym tyłku i tak
dostał Megatron: z charyzmatycznego, całkiem inteligentnego i dumnego dowódcy
zmienił się w napakowanego i tępego osiłka, potrafiącego tylko napierdalać
wszystko, co ma w zasięgu wzroku (aż dziw, jak Optimus mógł skrewić na
Cybertronie, mając takiego troglodytę za przeciwnika).
Doprawdy,
nadal się zastanawiam, jak to możliwe, że coś tak złego mogło dostać dwie
kontynuację (i kolejną w drodze)...
No i na koniec Uzumaki (2000). Od razu zaznaczę, że mangi Junji Ito nie czytałem i w związku z tym dywagacje na temat „oryginał był lepsiejszy/nie przeniesiono wszystkich wątków/ to słabe jest, komiks fajniejszy/ ple ple ple” mało mnie interesują. Mam film i oceniam film. A oceniam wysoko, bo potrafi on trzepnąć w mózgownicę. Historia miasteczka przeklętego przez spiralę rozwija się powoli, stopniowo wprowadzając widza w swój schizofreniczny klimat. Robi to dość subtelnie, ale pomysłowo: nośnikiem paranoi stają się z początku nie tyle wydarzenia fabularne, ale forma – teatralna gra aktorska, wypowiadanie kwestii wprost do kamery, nagłe i niczym nieumotywowane zmiany jej ustawień. Z czasem zaczynają wspomagać je coraz dziwaczniejsze wypadki, jakie przytrafiają się mieszkańcom – skręcenie faceta w precla w automatycznej pralce to tylko jeden z udatnych konceptów na marny koniec dla bohaterów. Im dalej w las, tym całość robi się coraz bardziej surrealistyczna, groteskowa i makabryczna, a człowiekowi kołacze się po głowie pytanie „co ja do cholery oglądam?”. Nie da się ukryć, że czasami film sięga po tanie, jarmarczne środki – ot, gębę ducha wychylającą się nagle z mroku na granicy pola widzenia – ale równoważy to właśnie ów nastrój permanentnego niepokoju i paranoi, pełgający po podłodze. Swoje robi też estetyka całego obrazu: stonowane, przygaszone barwy, oscylujące głównie wokół czerni, brązów, szarości i ciemnej zieleni; statyczna kamera, kuriozalna – na pierwszy rzut oka – maniera aktorska i sugestywne efekty specjalne. Wszystko zostało podporządkowane wytworzeniu określonej atmosfery i chyba się to udało... ten film jest absolutnie dziwny i popieprzony. Nie tyle straszny, co właśnie dziwny. I niepokojący. I radzę uzbroić się w cierpliwość: jak mówiłem rozkręca się dość powoli i jeśli kogoś nie jest w stanie utrzymać przy ekranie sam nastrój jak z sennego koszmaru, może być ciężko. Ale spróbować warto.
Słówko na koniec:
Wielki mysi detektyw: 9/10
The Last Stand: 6/10
Transformers: 3/10
Uzumaki: 8/10
4 komentarze:
Okej... Mysz z podwiązką? A myślałam, że po wieczorkach filmowych u Ciebie i Pigmeja nic mnie nie zaskoczy :)
A propos przemocy w filmach dla dzieci i młodzieży: Indiana Jones IV miał dwie wersje trailera, amerykańską i dla reszty świata. W wersji amerykańskiej wyretuszowano Złym Ruskim karabiny...
@Kario: akurat myszki z podwiązkami były na jednym z wieczorków. Z tego co pamiętam to po "Toksycznym mścicielu" ;p
@Kuro: w USA z tą przemocą to w ogóle czasem zupełnie fantastyczne rzeczy się dzieją. Z jednej strony poddaje się retuszowaniu np. całe serie anime, niekiedy w sposób całkowicie kuriozalny (wystarczy poszperać po necie w poszukiwaniu listy przeróbek, jakim poddano "One Piece"), a z drugiej wynajduje się wręcz absurdalne sposoby, jak zamaskować przemoc, jednocześnie pakując do filmu jej potężne ilości. Bo wiadomo, nawet jak trup ściele się gęsto to wszystko jest w porządku, dopóki nie krwawi.
Po "Toksycznym Mścicielu" to już mnie nie było, damnit :P
Prześlij komentarz