Wczoraj
stuknęła 105 rocznica urodzin Akiry Kurosawy – twórcy przez wielu (słusznie)
uważanego za ikonę kina japońskiego i jego niekoronowanego cesarza. Nie tylko
zresztą ze względu na wybitne osiągnięcia filmowe: nawet na tle gromady
egocentryków i despotów, jakimi byli reżyserzy filmowi, Kurosawa plasuje się w
czołówce ze swoim chorobliwym perfekcjonizmem. Na planie bywał zmorą dla
producentów (przekraczając raz za razem określone budżety i przykładając rękę
do niemalże_bankructwa Toho w połowie lat 50.), swojej ekipy (karząc np.
odmalowywać bramę dopóty, dopóki nie osiągnie koloru zbliżonego do tego z
materiałów historycznych) oraz aktorów (prawie puszczając z torbami Toshiro
Mifune za sprawą brody, jakiej zakazał mu golić), a jednocześnie – w życiu
osobistym – był człowiekiem serdecznym, uczynnym i sympatycznym. A przy okazji
tytanem pracy.
Już od
najmłodszych lat zarażony pasją do kina, a przy tym zainteresowany zachodnim
malarstwem, Akira wydawał się idealnym materiałem na twórcę. I owszem: ponad trzydzieści
nakręconych filmów, spośród których większość zyskała status klasyków oraz prawie
dwa razy tyle stworzonych scenariuszy potwierdzają klasę twórcy, którego
kariera obfitowała we wzloty i upadki. Od problemów z władzami okupacyjnymi,
upatrującymi w jego Sadze o dżudo (1943) oraz Tych, którzy nadepnęli tygrysowi na ogon (1945)
wpływów nacjonalizmu i pochwały feudalizmu, poprzez złoty okres lat 50. i 60.,
gdzie niemal każdy kolejny film okazywał się produkcją co najmniej bardzo dobrą,
aż po kryzys w latach 80., gdzie problem ze znalezieniem funduszy na produkcję znalazł
wyraźne odbicie w ponurej tonacji filmów z tego okresu, nijak nie zmieniając
jednak doskonałej formy i wyczucia stylu Kurosawy.
Dzisiaj
trudno mówić o Kurosawie w innych kategoriach niż „klasyk & mistrz”, co
chyba trochę niepotrzebnie lokuje go w obrębie tzw. „wysokiej sztuki”. A
przecież nie należy zapominać, iż poza pełnymi rozmachu filmami historycznymi,
porażającymi głębia psychologiczna dramatami oraz adaptacjami Szekspira, reżyser
tworzył również filmy gatunkowe, stricte rozrywkowe, nie bojąc się sięgania po
przerysowana przemoc, czarny humor, konwencje znane z zachodniego kina oraz
szybki i efektowny montaż. Stąd też poniższa lista (inspirowana TYM
zestawieniem) ma charakter bardzo subiektywny. Ostatecznie, z taką filmografią,
jakikolwiek zestaw mógłby służyć za wzorcowy…
1. Saga o dżudo (1943)
Debiutancki
film Kurosawy. Miejscami może jeszcze nieco nieporadny, a ze względu na
brakujący metraż (zastąpiony planszami z objaśnieniami) czasami również trudny
w oglądaniu, lecz już zdradzający zarówno klasę twórcy, jak i jego rękę.
Historię dżudoki, przebywającego duchową drogę od zabijaki do mistrza
świadomego swojej siły oparto na opowieści o Miyamoto Musashim, lecz nie ma
mowy o żadnej odtwórczości: Kurosawa używa szeregu interesujących chwytów
formalnych i metafor (choć rozkwitający lotos jako symbol oświecenia z
perspektywy czasu może być nieco naiwny), jednocześnie przykładając dużą wagę
do kwestii ruchu oraz kompozycji kadru. Finałowa walka zaś zapowiada już
zarówno jego doskonałe wyczucie dramaturgii, jak i słabość do używania
ekstremalnych warunków pogodowych w charakterze tła.
2. Zbłąkany pies (1949)
Być
może Pijany
anioł (1947), za sprawą niesamowitej kreacji aktorskiej Mifune, dla
wielu stanowi najjaśniejszy punkt wczesnej twórczości Kurosawy, dla mnie jest
nim jednak Zbłąkany pies: opowieść z pogranicza kryminału i filmu
detektywistycznego, ze starannie zarysowaną intrygą i mistrzowsko budowaną
dramaturgią. Historia młodego policjanta gubiącego swój rewolwer i jego pościg
za byłym żołnierzem świetnie oddawała klimat powojennej Japonii, rozdartej
pomiędzy próbami budowania nowego porządku, a zbudowanym na guzach półświatkiem
i czarnym rynkiem, gdzie często granica między bohaterem a złoczyńcą była
cienka i niepewna. Film nadal zaskakuje duszną atmosferą, poczuciem
beznadziejności promieniującym z ekranu, skontrastowanym z wolą bohatera: „przetrzymany”
ponad miarę finałowy pojedynek jest być może jednym z najlepszych w całej
filmografii Kurosawy.
3. Piętno śmierci (1952)
Jeden
z najbardziej przejmujących filmów Kurosawy, należący przy okazji do grupy
obrazów podejmujących krytykę bezdusznego aparatu urzędniczego/korporacyjnego,
tłamszącego ludzkie odruchy i poczucie obowiązku. Historia urzędnika,
dowiadującego się o swojej śmiertelnej chorobie wciąż poraża zarówno
interesującymi chwytami narracyjnymi (w połowie filmu następuje przeskok
czasowy i dalsza część składa się głównie z serii retrospekcji) jak i „gęstością”
samej opowieści. W działaniach Watanabe (genialny Takashi Shimura) reżyser zarysowuje
wyraźną granicę dzielącą życie od egzystencji, ukazuje próby odnalezienia
czegoś ważnego w świecie zdehumanizowanej demokracji (wzbogacając je o motywy
faustowskie), a przy okazji portretuje indywidualne wysiłki człowieka
stykającego się z bezdusznością aparatu administracyjnego. Film spokojny, smutny
i piękny, a sekwencja na ośnieżonym placu zabaw doskonale pokazuje wyczucie
Kurosawy, jeśli chodzi o warstwę wizualną.
4. Siedmiu Samurajów (1954)
No i
ci miałbym o tym filmie napisać? Że arcydzieło? Że poraża kreacjami aktorskimi?
Że doskonale lawiruje pomiędzy wyidealizowanym spojrzeniem na samurajów i ich
etos a realistycznym i brutalnym podejściem do wojny, prezentowanej jako krwawy
chaos? Że przyłożono ogromną wagę do detali, zarówno w kwestii materialnej
(taktyka, fortyfikacja wioski), jak i psychologii postaci? Że mimo trzech
godzin film mija w mgnieniu oka, pozostawiając na końcu ziejąca dziurę w
miejscu serca? No, mógłbym – tyle, że to już wszyscy wiedzą. Serio, gdybym miał
wybrać pięć filmów do pokazania ufokom, Siedmiu Samurajów byłby jednym z
nich.
5. Na dnie (1957)
Mam
wrażenie, że jestem jedną z niewielu osób, który ów film lubią i stawiają na
równi z „klasycznymi” dziełami Kurosawy. Trochę to rozumiem: w Na
dnie reżyser mocno ograniczył przestrzeń, nadając jej bardzo „teatralnego”
charakteru, rezygnując z jednostkowego bohatera na rzecz galerii postaci, które
łączy w zasadzie jedno: poczucie absolutnej beznadziejności. Właściwie brak
tutaj akcji, niewiele się dzieje, a to, co w głównej mierze interesuje
Kurosawę, to portrety bohaterów, zanurzonych w apatii, rozświetlonej na krótką
chwile przez przybycie pielgrzyma, „leczącego” zbolałe dusze ludzi na dnie
pięknymi kłamstwami dającymi nadzieję na zmianę. Na jak długo jednak? Całość
jest skrajnie pesymistyczna, miejscami wręcz ponura, a jednocześnie zanurzona w
oparach absurdu i groteski, odkrywa w całej okazałości słabość ludzkiego ducha
oraz jego skłonność do karmienia się iluzją. Dobry i mocno niedoceniany film.
6. Tron we krwi (1957)
Kolejny
klasyk, utrwalony przede wszystkim za sprawą niesamowitego finału i
ekspresyjnej gry Mifune, wspinającego się na wyżyny swoich możliwości. Film
jest dość luźną adaptacją Makbeta, z
akcja przeniesioną w czasy samurajów, zasadnicze elementy fabuły – proroctwo,
widzenie z duchem, pochód „lasu” – pozostawiono jednak niezmienionymi. Tron
we krwi czasami krytykowano za brak szeroko rozumianego humanizmu,
obecnego w poprzednich filmach oraz oszczędną grę aktorską, tworzącą wrażenie
wyczuwalnego dystansu między aktorami a widzem oraz poczucie teatralizacji. Nie
da się ukryć, że da się je wyczuć – zwłaszcza, gdy zestawi się owa oszczędność
z pieczołowicie przygotowanymi scenografiami i rekwizytami. Niemniej zabieg
taki procentuje: całość zyskuje odrealniony, nieco oniryczny nastrój, idealnie
pasujący do opowieści traktującej o ponurym świecie wojowników i władców,
pełnym przemocy i zła czającego się w zakamarkach duszy. Kolejny dowód na to, jak
doskonałe wyczucie stylu miał Kurosawa.
7. Straż przyboczna (1961)
Film,
od którego moja znajomość z Kurosawą się zaczęła i bez dwóch zdań perełka
światowego kina. Straż przyboczna to udany efekt eksperymentu reżysera w celu
stworzenia filmu chambara. Trudno w
zasadzie zdecydować, co jest w tym filmie najwspanialsze: ikoniczna rola
Toshiro Mifune? Genialne wykorzystanie konwencji westernu, zarówno na poziomie
konstrukcji dramaturgicznej, jak i zastosowanych rekwizytów? Zaskakujące
połączenie czarnego humoru i groteski z realistycznie ukazaną przemocą (odcięte
kończyny, odgłos ciętego mięsa), które stało się wzorem dla późniejszych filmów
chambara? Karykaturalne, a
jednocześnie znakomicie napisane postaci? Techniczna maestria, widoczna zarówno
w kompozycji kadru, jak i pracy kamery? A może postać Sanjuro – badassa jakich
mało –łączącego niesamowite umiejętności walki z dużą inteligencją i cynicznym
podejściem do świata? Nie ważne. Złóżcie to do kupy, a otrzymacie jeden z
najwspanialszych filmów w dziejach. Nic dziwnego, że trzy lata później Sergio
Leone postanowił go właściwie splagiatować, a ilość dotychczas nakręconych
remake’ów przekracza średnią.
8. Niebo i piekło (1963)
Kolejny
film kryminalny i kolejne arcydzieło gatunkowe, w którym ważna jest nie
tożsamość porywacza (znana od połowy filmu) ale działania z nim związane, jego
motywacje oraz implikacje dokonywanych wyborów. Pod względem technicznym i
konstrukcyjnym znów mamy do czynienia z doskonałą, scenopisarska robotą, ale
kto wie, czy ważniejsza od warstwy śledczej jest warstwa symboliczna. Kurosawa z
jednej strony konsekwentnie buduje opozycję zarysowaną już w tytule: niebo
bogactwa i piekło slumsów, niemoc bogacza i determinację biedaka, z drugiej
tworzy narracje o sile (czy tez niemocy) pieniądza, ulotności poczucia
bezpieczeństwa i potęgi, oraz konsekwencjach podejmowanych czynów. Najlepiej
widać to w postaci Gondo, ewoluującej od drapieżnego kapitalisty do człowieka
zaangażowanego i świadomego swojej odpowiedzialności, nawet w chwili, gdy
okazuje się, iż to nie jego syn został porwany, a zapłata okupu oznaczać może
bankructwo firmy. Finałowa scena w więzieniu, gdzie bohater i porywacz siedzą
naprzeciw siebie dobitnie pokazuje, że czasem trudno odróżnić dobro od zła, a
każdy człowiek zdolny jest do czynienia obydwu.
9. Rudobrody (1965)
Dla
wielu szczytowe osiągnięcie, jeśli chodzi o styl Kurosawy. Potężna produkcja, która
pochłonęła masę pieniędzy i czasu (ponad dwa lata), pozostawiając reżysera na
granicy załamania nerwowego i roztrzaskując w drzazgi jego przyjaźń z Mifune. Jak
na ironię, sam film jest prawdopodobnie najbardziej optymistyczną produkcją w
dorobku reżysera, zakończona konstatacją, iż tylko dobro może odmienić świat,
niezależnie od tego, jak głębokie są jego rany. Film jest potężny – trwa niemal
trzy godziny – i prezentuje historie młodego lekarza, z konieczności
odbywającego praktykę na prowincji pod okiem doświadczonego mistrza,
kierującego się twardymi zasadami i poczuciem misji, lecz nie wahającego się przed
użyciem siły dla dobra swych pacjentów. Zupełnie przy tym nie czuć presji, pod
jaką był Mifune: jego występ jest kolejnym przykładem jego niesamowitych
umiejętności, a tytułowy Rudobrody w jego interpretacji jest połączeniem
dobroci z zahartowanym, charyzmatycznym generałem, gotowym poświęcić się dla
dobra innych. Piękny, niespieszny film o poczuciu obowiązku i przemianie jaka
może zajść w człowieku w zetknięciu z drugim człowiekiem.
10. Sobowtór (1980)
Film
z okresu, kiedy Kurosawa nie mógł znaleźć funduszy na filmy, zaś z pomocą
pospieszył mu George Lucas. Jest to niewątpliwie jeden z najbardziej
pesymistycznych i ponurych (jeśli nie najbardziej ponury) obrazów w dorobku
reżysera. Portretuje w nim losy złodzieja zmuszonego do zostania sobowtórem
Takedy Shingena – głowy rodu Takeda, którego śmierć pozostać musi tajemnicą dla
wrogów. Udało się w sposób przejmujący ukazać dramat człowieka
przekształcającego się w cień wodza, powoli tracącego własną tożsamość i
przybierającego tożsamość cudzą, choć jej pełne przejęcie jest niemożliwe i
skończyć musi się niemożliwym do uniknięcia dramatem, w którym cień nie może
istnieć bez człowieka i odejść musi wraz z nim. Film zdecydowanie nie miał
szczęścia: od początku trapiły go problemy, rola przeznaczona dla Shintaro
Katsu musiała być na bieżąco zmieniana, kiedy wywalono go z planu, gotowy obraz
krytykowano za przerost formy nad treścią. Niemniej Sobowtór jest doskonałym
odzwierciedleniem ówczesnego stanu ducha Kurosawy (widać jego rosnące
zainteresowanie snami) oraz wizualnym majstersztykiem, ujawniającym
mistrzowskie operowanie kolorami reżysera. Totalny must see.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz