Z kinem potworów sprawa jest zabawna. Teoretycznie długo można prawić na temat zawartej w nim ideologii: że filmy te są wynikiem niepokojów związanych z szybkim rozwojem technologii, a zwłaszcza badań nad energią atomową; że monstrum pustoszące miasta to metafora Wielkiej Wojny, próba ogarnięcia doświadczenia ekstremalnego (że niby ogromny potwór jest łatwiejszy do przyjęcia niż ludzie wyżynający się nawzajem). Susan Sontag pisała o kanalizowaniu i neutralizowaniu traum, które to neutralizowanie łatwo może przerodzić się w otępienie, przyzwyczajenie, znieczulicę na kwestię zagrożenia wojną (nie tylko atomową). W praktyce najczęściej okazywało się, że chodzi tylko o jedno: o rozwałkę. Destrukcję. Czysty spektakl zniszczenia, orgię demolowanych miast i zabijanych ludzi. Zgoła estetyczną radość z oglądania, jak świat rozsypuje się na kawałki, a gumowa pacynka wcina dzielnych pilotów, chrupiąc przy tym tak, jakby zajadała się orzeszkami.
Dzisiaj, oglądając klasyczne filmy o potworach z lat pięćdziesiątych trudno powstrzymać się od śmiechu na widok koszmarnego aktorstwa, tanich efektów specjalnych, kiczowatych scenografii, nie mówiąc już o bzdurnych scenariuszach. W większości wypadków to najprawdziwsza prawda – kto nie uśmiechnął się krzywo, widząc na wpół przeźroczystą bohaterkę Kobiety o 50 stopach wzrostu, niech podniesie rękę. Nikt? No właśnie...
Trzeba jednak przyznać, że zdarzały się produkcje, których twórcy mieli ciut większe ambicje niż stworzenie taniego filmidła, przy którym nastolatki w kinach samochodowych będą mogły sobie robić dobrze. Twórcy tacy jak Eugene Lourie czy Jack Arnold byli świadomi możliwości, jakie dawał schemat filmu o potworach i żywili przekonanie, że bycie rzemieślnikiem oznacza tworzenie nie tyle obrazów mało ambitnych, co po prostu solidnych produkcji rozrywkowych, które nie muszą przy tym obrażać inteligencji widza. Nic zatem dziwnego, że ich filmy wybijały się znacząco ponad poziom monstrualnej tandety, w jaką obfitowały lata pięćdziesiąte – czy to pod względem technicznym, czy też ideologicznym.
Niżej przedstawiam moje własne, subiektywne TOP 5 najlepszych produkcji i najciekawszych bohaterów monster movies – w końcu aktorzy aktorami, ale widz ogląda film przede wszystkim dla potwora. A skoro tak, trzeba te smakołyki przypomnieć, a gwiazdom oddać cześć!
W tym zestawieniu ograniczyłem się tylko do monstrów anglosaskich, z prostego powodu: wyobraźnia Japończyków, jeśli chodzi o wymyślanie maszkaronów i tworzenie dziwacznych fabuł jest niewyczerpana, a nie chciałem, aby takie perełki zgubiły się w zalewie kumpli Godzilli... Zresztą, na nich też kiedyś przyjdzie czas.
5. Monster that Challenged the World (1957) Arnold Laven
Przystojniak: zmutowany, drapieżny ślimak
Zalety: głębokie spojrzenie i zgrabna figura
Wady: skryty, rzadko się pokazuje przed kamerą
O filmie: Gdyby rozpatrywać film tylko przez pryzmat aparycji potwora, produkcja Arnolda Lavena zapowiadałaby się na znakomitą komedię – cóż jest bowiem zabawniejszego niż zmutowany ślimak głębinowy z oczami jak spodki, wysysający z człowieka płyny ze sprawnością bijącą na łeb każdego wampira? Trzeba jednak przyznać, że mięczak jest całkiem urokliwy, a w kwestii wyboru ofiar nie ma żadnych uprzedzeń i żre każdego jak leci.
Monster that Challenged the World zaskakuje przede wszystkim bardzo sprawną realizacją – w przeciwieństwie do wielu filmów o potworach, nie próbuje na siłę zaskakiwać rozmachem. Z jednej strony jest to duża zaleta – skupienie się na małym obszarze i kilku bohaterach pozwoliło dopracować scenografię i solidnie zarysować relacje między postaciami. Z drugiej jednak spowodowało, że zniszczenia dokonywane przez ślimory są dosyć skromne, a one same prezentowane są bardzo oszczędnie, robiąc miejsce dla ludzi. Gdyby nie fakt, że konstrukcja bohaterów ustrzegła się przed banałem, a proces poszukiwań potworów i zawiązywania romansu (w tym filmie – o zgrozo! – z dzieciatą wdową po żołnierzu) są bardzo sprawnie rozpisane, obraz prawdopodobnie byłby trudny do przełknięcia. Na szczęście twórcy uniknęli wtopy podobnej do tej z filmu Atak kobiety o 50 stopach wzrostu (gdzie potwór pojawiał się na dziesięć minut i w zasadzie nie było czego oglądać) i produkcja Lavena jawi się jako dziełko ze wszech miar udane i godne polecenia.
4: The Giatn Behemoth (1958) Eugene Lourie
Przystojniak: prehistoryczny gad rażący promieniowaniem
Zalety: Słuszna postura, promienny uśmiech, dobra technika
Wady: brak własnego stylu (kopiuje brata), na niektórych zdjęciach wychodzi plastikowo
O filmie: Po pierwsze, Behemoth nie ma nic wspólnego z najbardziej znanym celebrytą wśród metalowców w naszym kraju. Po drugie powiedzmy szczerze – jest solidną zżyną z Bestii z głębokości 20,000 sążni. Co zabawniejsze, obie produkcje były wyreżyserowane przez tego samego twórcę. Widocznie Lourie bardzo się przywiązał do animowanych, prehistorycznych gadów spacerujących promenadą tego czy innego miasta, okazjonalnie miażdżących samochody wraz z ich kierowcami i nie był skory do rozstania z nimi.
Mimo to Behemotha można nazwać swego rodzaju zapomnianą perełką – mimo używania sprawdzonego schematu i powtarzania identycznych chwytów dramaturgicznych, film Louriego zaskakuje pewną świeżością. Jest to jeden z niewielu obrazów o potworach, gdzie nauka nie jest tylko gadżetem, ale stanowi ważny składnik filmu: bohaterowie zbierają próbki, przeprowadzają eksperymenty (scena szukania śladów promieniowania przedstawiało autentyczną procedurę badań) – słowem, ich tezy mają potwierdzenie w czymś więcej niż stwierdzenie „jestem naukowcem, nie mogę się mylić”. Zaskakuje też realizm – a może właściwie racjonalne myślenie: w końcu wydawałoby się, że ewakuacja zagrożonego atakiem potworów terenu jest zdecydowanie lepszym pomysłem, niż komunikat o bezzasadności paniki i prośba o pozostanie w domach. Jakby gad uprzejmie wcześniej pytał, czy może zamienić dom lub kamienice w stertę gruzu. Jednak największym zaskoczeniem jest brak wątku romansowego. Dokładnie – BRAK laski, która na końcu rzuci się bohaterowi na szyję w zapowiedzi szczęśliwego i płodnego życia. Aż miło się robi, gdy nasz heros wykończony finalną walką, z trudem pakuje się do samochodu... Dodając do tego bardzo dobre aktorstwo, niezłą realizację techniczną i sprawną reżyserię – tak, zdecydowanie warto się z Behemothem zaznajomić.
3. The Blob (1958) Irwin Yeaworth
Przystojniak: żarłoczna galareta z kosmosu
Zalety: nie wybrzydza na jedzenie, sprawny fizycznie, jego aparycja budzi duże emocje
Wady: Szybko tyje, nie lubi zimna, ma zatargi ze stróżami prawa.
O filmie: Nie ukrywajmy tego – wyjściowy pomysł jest idiotyczny. Rozumiem owady, gady, robactwo, ale kosmiczny glut przybywający z kosmosu? Rozrastający się po skonsumowaniu ludzkiego mięsa? Zamrożony przy pomocy gaśnic na dwutlenek węgla?! Ile trzeba było wypić, by napisać coś takiego? I jakim cudem aktorzy nie wybuchali śmiechem za każdym razem, gdy mieli uciekać przed krwiożerczym kisielem truskawkowym?
Jakkolwiek jednak pomysł brzmi absurdalnie, nie da się ukryć, że Blob to już prawdziwy klasyk. Jednak jego kultowość nie wynika – tak jak w przypadku filmu Giant Claw – z histerycznego śmiechu, jaki budzą słabe efekty specjalne i drunota scenariusza. Wręcz przeciwnie: film o czerwonej galarecie zaskakuje bardzo sprawnym wykonaniem, niezłym aktorstwem (ludzie, przecież tu głównego bohatera gra Steven McQueen!) i sprawnie napisanym scenariuszem, dostarczającym wielu wżynających się w pamięć scen – czy to spektakularnego ataku w kinie, czy legendarnego już zatopienia baru w kisielu. Trudno również przecenić wpływ użycia koloru w filmie – o ileż mniejsze wrażenie robiłby Blob, gdyby nie ta soczysta, krwista czerwień wylewająca się spod drzwi i pulsująca miarowo w czasie pożerania ręki starego włóczęgi? Jasne, że film nie oczarowuje orgią zniszczenia i dość dokładnie wpisuje się w schemat opowieści o młodzieży, której relacjom o zabójczym monstrum nikt nie wierzy, ale z drugiej strony – kogo to obchodzi? Jest klimat, jest zabawa!
2. Them! (1954) Gordon Douglas
Przystojniak: zmutowana, krwiożercza mrówka
Zalety: pracowity, lubi słodycze, silnie związany z rodziną, kultywuje tradycje monarchiczne
Wady: Czasem robi kwas, za mocno polega na rodzeństwie, ciągnie go do kanałów
O filmie: I oto jest – prekursor filmów o zabójczych robalach, z łona którego wyszły zarówno zmutowane pająki, jak i krwiożercze pasikoniki. Że stare? Że mrówki to wielkie modele? A kogóż to obchodzi, skoro ich wielgachne szczęki miażdżą ludzi i zamieniają maszyny w złom, a sekwencja walki w kanałach miała tak silny ładunek emocjonalny, że po latach twórcy Aliens powtórzyli ją niemal w całości – oczywiście zamieniając mutanty na równie wrednych i robiących nie gorszy kwas obcych.
Film Douglasa z jednej strony łączył znakomitą formę filmową – nie tylko z poziomu efektów specjalnych, ale także pracy kamery, scenografii, oświetlenia – z bardzo sprawnym aktorstwem i trzymającym w napięciu scenariuszem. Z drugiej – łatwo było wyczuć atmosferę grozy bijącą z ekranu, którą dodatkowo budowały (a nie rozpieprzały, jak to dzisiaj bywa) kolejne atrakcje, najczęściej pod postacią ataków mutantów. Them! to dobry przykład na to, jak ważna dla produkcji jest osoba reżysera: zasiadający na tym stanowisku Douglas był co prawda rzemieślnikiem, ale bardzo sprawnym, potrafiącym nadać obrazowi surowości, powagi i utrzymać napięcie na wysokim poziomie. Sprawił też, że odniesienia do zagrożenia atomowego, czytelnie upostaciowionego przez mrówki nie rozpuściły się w patosie i grotesce, nawet mimo faktu, że film przedstawiał w gruncie rzeczy bardzo prosty i naiwny obraz ostatecznego konfliktu (przyjmując, że potwory były metaforą wojny, można pozazdrościć amerykańskiej armii tempa, w jakim rozprawiła się z agresorem – pomijając kilka trupów, udało im się zakończyć walkę przy niemal zerowych stratach własnych). Nie odbiera to jednak obrazowi mocy ekspresji – produkcję Douglasa ogląda się znakomicie nawet dzisiaj. I to bez ironicznego uśmieszku.
1. The Monolith Monsters (1957) John Sherwood & Jack Arnold
Przystojniak: multiplikujący się kawał czarnej skały z kosmosu
Zalety: kamienny spokój, cierpliwość, determinacja w dążeniu do celu
Wady: oziębły, małomówny, niekiedy żarłoczny, nie da się z nim jechać nad morze
O filmie: Trudno powiedzieć, czy film pasuje bardziej do kina potworów czy serii produkcji o inwazjach z kosmosu, ale niewątpliwie w obu tych kategoriach jest zawodnikiem wagi ciężkiej. Nie ma tu ani morderczych zwierzątek, ani scen z pożeraniem południowych rednecków, ani nawet solidnego ostrzału artyleryjskiego. Jest za to kawał kosmicznej skały, mnożący się jak lemingi, prący do przodu siłą bezrozumnego pędu i wysysający z człowieka silikon. Gdyby taki głodomór trafił dzisiaj do jakiegoś większego, amerykańskiego miasta, miałby niezłą wyżerkę!
Ale dość żartów – The Monolith Monsters to nie jest film, z którego można drzeć łacha, ale jeden z ciekawszych obrazów nie tylko kina potworów, ale w ogóle całego SF z lat pięćdziesiątych. Odpowiedzialny za scenariusz Jack Arnold odwalił kawał wspaniałej roboty, tworząc historię, która – nie rezygnując z głupotek typowych dla tego rodzaju kina – oferowała wciągającą opowieść, przy której tyłek przyrastał do fotela, nie pozwalając się oderwać od seansu. Nie tylko stworzył ciekawych, pełnokrwistych bohaterów, ale też pokazał, iż naukowcy są naukowcami nie dlatego, że sami się tak określają, ale dlatego, że ślęczą w laboratorium, dokonując wciąż nowych eksperymentów i niekiedy z tego powodu łapie ich kurwica, a dla ratowania ludzkiego życia trzeba czasem (o czym wielu zapomina) poświęcić także własność prywatną, w tym tamę za sześć milionów dolców. Przede wszystkim stworzył wizję monstrum, które przeraża nie swoją groteskowością, nie ilością ofiar, ale absolutną obcością – cóż może być gorszego, niż kawał kosmicznej skały, pozbawiony uczuć, instynktu i emocji, mnożący się dzięki reakcjom chemicznym, z którym nie można się porozumieć, którym nie kieruje żaden cel ani instynkt? Niektórzy zapewne będą śmiać się w czasie projekcji, ale dla mnie taka wizja ma siłę solidnego młota walącego prosto w pysk. Szkoda, że w różnorakich opracowaniach tytuł ten tak rzadko się pojawia – dla mnie jego miejsce jest obok takich klasyków jak Dzień w którym Ziemia zamarła albo Niesamowity zmniejszający się człowiek, jeśli już nie ze względu na historię, to choćby dla efektów specjalnych – widok rosnących, czarnych monolitów to obraz zdecydowanie zapadający w pamięć.
I to tyle. Na razie. W najbliższej przyszłości postaram się pokazać pięć - moim zdaniem - najbardziej kuriozalnych, absurdalnych lub po prostu bezdennie głupich filmów. Myślicie, że Giant Claw był durny? Spoko, przekonacie się, że miał ostrą konkurencję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz