Viv

Viv

piątek, 31 sierpnia 2012

Śmierć w Wenecji, część 1


No i człek wylądował w tej Wenecji, co by filmy oglądać, pisać o nich, a może i pozwiedzać sobie nieco w ramach 27 Times Cinema, w których znalazł się dzięki uprzejmości i pomocy Kina Pod Baranami. Dzień przylotu był w sumie typowy – zapoznawanie się z resztą z „27”, wymienianie się anegdotkami o locie – kto zgubił bagaż, a komu przydarzył się alarm bombowy na lotnisku – niekończące się wymiany grzeczności (i jak do cholery zapamiętać tyle imion?!), wreszcie mała wycieczka na plażę i powrót do miejsca noclegu.


Kolejnego dnia roboty było sporo już od rana – już przed dziesiątą wszyscy wylądowaliśmy w Pagodzie, (która nie przypominała już placu budowy, jak dzień wcześniej), by się zapoznać, opowiedzieć o sobie, a przede wszystkim spotkać się z ludźmi odpowiedzialnymi za naszą „wycieczkę”: Lucasem Varone (Europa Cinemas), Domenico La Portą i Gonzalo Suarezem (Cineuropa), Stanislasem Ide (Lux Prize), Isabellą Weber (Venice Days) no i oczywiście Giorgio Gosettim, dyrektorem programowym Venice Days. Na początek zapoznaliśmy się z założeniami programu, w jakim bierzemy udział oraz możliwościami jakie daje, przy okazji potwierdzając, że wyjazd ten z pewnością będzie niezwykłym doświadczeniem. Potem była również garść praktycznych wiadomości, dotyczących naszych obowiązków, warsztatów oraz sposobów na zdobycie miejsca na sali przy najbardziej obleganych tytułach. Plus, jako bonus, Giorgio Gosetti opowiedział, jak długo trwa kompletowanie filmów do głównego konkursu i ile pracy należy w to włożyć. Pouczające.

Ale wreszcie przyszedł czas na filmy.
Na sam początek Water (Nir Sa’ar, Maya Sarfati). Niemal dwugodzinny film, złożony z siedmiu nowel obracających się wokół relacji izraelsko-palestyńskich, prezentując przy tym sporą różnorodność zarówno w podejściu poszczególnych twórców do podejmowanego tematu, jak i użytych środków. W Water nowelki o charakterze dokumentalnym sąsiadują z kreacyjnymi, utrzymanymi w różnych poetykach. Opowieść o parze, spotykającej nad jeziorkiem spragnionych Palestyńczyków buduje delikatny suspens, wygrywając nastrój zakłopotania i nieufności. Inna, dotycząca żołnierza i rolnika, utrzymana jest raczej w tonie komediowym z domieszką groteski, lecz nie pozbawiona jest ciemniejszych tonów; z tymi dwiema zaś kontrastuje przedostatnia, mocno oniryczna, ze wspaniale wygranym motywem tytułowej wody. Nie ustępują im dwa segmenty dokumentalne, pozbawione formalnych fajerwerków, lecz świetnie budujące portrety ludzi mocno związanych z wodą, wartościami jakie z sobą niesie – niezależnie od tego, czy chodzi o pomoc potrzebującym, czy nostalgiczne wspomnienia dzieciństwa. Water udaje się w interesujący i niebanalny pokazać blaski i cienie wzajemnych relacji, niekiedy pełnych wrogości, złości czy rozgoryczenia, innym razem opartych na czysto ludzkim poczuciu przyzwoitości i dobroci. Jedyne, co mi nieco przeszkadzało, to wyraźne niekiedy wrażenie przejaskrawienia jednej ze stron – najczęściej izraelskiej. Najbardziej widoczne było to w ostatniej nowelce – z początku klimatem przywodzącej na myśl Wstręt Romana Polańskiego – która została dokumentnie schrzaniona jednym, zupełnie niepotrzebnym zdaniem. To, co miało być kropką nad i, dobitnie pokazującą siłę uprzedzeń, w zasadzie pogrzebało nowelkę i pozostawiło niesmak. Całość jednak dała radę.  


Kolejnym filmem był Pinokio (Enzo D’Alò), animowana wersja klasycznej baśni, która okazała się zbiorem zaskakujących paradoksów. Z jednej strony tradycyjna animacja, z estetyczną i przyjemną dla oka kreską, zauważalnymi wpływami tradycyjnego malarstwa – tła wydają się żywcem zdjęte z obrazów postimpresjonistów – oraz lekko groteskowymi sylwetkami postaci. Z drugiej – potężna dawka energii kipiącej niemal z każdej klatki filmu. Reżyser, pozostając wierny treści historii o pajacyku, znacząco podkręcił jej tempo sprawiając, że seans przypomina jazdę na rollercoasterze: już sam początek, z Pinokiem rozbijającym się po mieście z wprawą kogoś, kto uprawia le parcour może przyprawić widza o zadyszkę, której raczej nie pozbędzie się aż do finału. D’Alò w zaskakujący sposób połączył opowieść o dojrzewaniu bohatera, o podróży przemieniającej drewnianego pajaca z trocinami zamiast mózgu w odpowiedzialnego, kochającego syna, z dynamiczną, pełną znakomitych rozwiązań i szalenie efektowną formą. Prawdę powiedziawszy, trudno nazwać Pinokia filmem dla dzieci: szybki, dynamiczny montaż, ruch stanowiący stałą dominantę, groteska wylewająca się z ekranu, włącznie z sekwencją pobytu w Krainie Zabaw wyglądającą jak trip po zażyciu LSD każą się zastanawiać, do kogo tak naprawdę adresowany jest film Enzo D’Alò. Pytanie jest o tyle zasadne, że niektórym dorosłym z pewnością może wydać się przesadzony i głupiutki, bardzo jarmarczny, a wręcz kiczowaty. Mnie osobiście urzekł dynamizm, z jakim reżyser dokonał interpretacji tej klasycznej opowieści, znakomite projekty graficzne postaci oraz wspaniałe użycie muzyki, grającej zresztą w filmie niepoślednią rolę. Wyszedłem z kina zadowolony, choć jak się przekonałem, nie wszyscy podzielali mój entuzjazm...

Wreszcie Stories we tell w reżyserii Sary Polley. Byłem szczerze zaciekawiony filmem, mającym – wedle opisu – podejmować kwestię opowiadania oraz tego, w jaki sposób owo opowiadanie kształtowane jest przez pamięć i jaka jest relacja takiej narracji w stosunku do prawdy? W tym dokumencie Sarah Polley wchodzi głęboko w historię swojej rodziny, skupiając się na historii swojej matki; jest zarówno odkrywcą, detektywem, jak i osobą snującą własną opowieść – a przynajmniej jedną z jej wersji. Wyjściowy koncept jest znakomity: spróbować stworzyć wersję najbardziej realną, najbliższą Prawdy, konfrontując wersje tej samej historii zaczerpnięte od wielu osób, a jednocześnie stworzyć własną narrację. Polley używa wielu środków do osiągnięcia tego celu – przeprowadza wywiady z członkami rodziny, wplata archiwalny metraż z Super 8 jej ojca, ale również sekwencje zaaranżowane. Zacierają się granice między poszczególnymi poziomami opowiadanej historii – kolażu wspomnień rodzeństwa Sary, zapisków jej ojca oraz obrazu rejestrowanego przez samą reżyserkę. Niestety, o ile przez większą część filmu Polley zdaje się panować nad materiałem, zagłębiając się w opowieść, poszerzając obraz całości i oferując widzowi zajmującą produkcję, o tyle od momentu, gdy główna zagadka zostaje rozwiązana, obraz zaczyna się sypać i niemiłosiernie dłużyć. Na dodatek jeden z ciekawszych wątków – dotyczący wątpliwości do co charakteru opowieści i tego, na czym polega Prawda – zdaje się dodany niejako przy okazji; szkoda, że nie podjęto jej na początku – stanowiłaby znakomity punkt wyjścia dla filmu. No i pozwoliłaby skondensować zakończenie, które w dużej części odbiera radość z oglądania – Stories we tell mógł być znakomitym dokumentem, niestety ostatecznie jest tylko obrazem interesującym, lecz pozostawiającym uczucie niedosytu.

wtorek, 21 sierpnia 2012

Czarne, czyli w paszczy niemożliwości

Czarne Anna Kańtoch 

Ocena: 9/10

Tekst pierwotnie ukazał się na portalu Kawerna.

Nie potrafię wyjaśnić, czemu ubzdurałem sobie, gdy pierwszy raz zobaczyłem okładkę powieści Czarne Anny Kańtoch, że to z pewnością będzie historia w klimatach noir. Może to przez grafikę zdobiącą tom, która natychmiast przywiodła mi na myśl tajemniczą kobietę fatalną? Albo tytuł kojarzący się – za sprawą kolorystycznego odniesienia – z opowieściami o samotnikach przemierzających betonowe dżungle wielkich miast? Nie wiem i w gruncie rzeczy nie ma to chyba większego znaczenia. Czarne okazało się bowiem powieścią zdecydowanie ciekawszą i bardziej niejednoznaczną, niż mogłem przypuszczać.

Na wstępie wypadałoby oczywiście napisać kilka słów na temat historii, jaką przedstawia czytelnikowi Kańtoch, określić czas, miejsce i bohaterów, pobawić się w gatunkowe szufladkowanie – tyle że próba opisu Czarnego w obrębie tak prostych, sztywnych kategorii jest, przynajmniej według mnie, zadaniem karkołomnym. Z jednej strony mamy bohaterkę i narratorkę jednocześnie – młodą kobietę, szukającą spokoju umysłu w różnych sanatoriach, takich jak to, w którym znajduje się w lecie 1935 roku, gdy spotykamy ją po raz pierwszy. Wraz z nią wracamy wspomnieniami do roku 1914, do lata spędzonego razem z rodziną w Czarnem, gdy miała raptem czternaście lat, a świat wydawał się prostszy i pewniejszy. Z drugiej strony – od samego początku historia wyrywa się sztywnym ramom czasowym, linearyzm ustępuje miejsca logice snu i wspomnień, status rzeczywistości zaciera się coraz bardziej, sedno świata umyka, a prawda gubi się w gąszczu niepewnej pamięci. Już kilka pierwszych rozdziałów sprawiło, że moje skojarzenia natychmiast podążyły w stronę Sanatorium pod klepsydrą w reżyserii Wojciecha Jerzego Hasa. Na początku obserwujemy stykanie się bohaterki z czymś obcym, czujemy niepokój kłujący raz za razem, dający do zrozumienia, że coś jest bardzo nie tak z tymi ludźmi, tym miejscem i całym światem, lecz nie wiadomo do końca co. Potem zaś następuje podróż w głąb, w czasie której związek między przeszłością a teraźniejszością rwie się na strzępy, wspomnienia sprzed lat stają się ostre i klarowne, podczas gdy postacie spotkane przed tygodniem zacierają się i zmieniają w nierozpoznawalne plamy, a wszystko to łączy się razem w jeden łańcuch zdarzeń. A mimo to wciąż pozostaje pytanie: czy to naprawdę tak? Z każdym kolejnym rozdziałem, z każdą kolejną porcją informacji rzeczywistość, zamiast się klarować, staje się coraz bardziej niepewna. Pojawiają się nowe możliwości, których nie rozwiewa nawet ostateczne, jak się wydaje, rozwikłanie tajemnicy niedopasowania odczuwanego przez bohaterkę. Czy rzeczywiście świat Czarnego został skażony przez obcość, wplątany w klincz między możliwością i niemożliwością? Może to wszystko są rojenia szalonej kobiety, niepotrafiącej wyplątać się z traumy, która wniknęła tak głęboko w jej umysł, że zaburzyła sposób postrzegania otaczającego bohaterkę świata? A może to coś na kształt hipnotycznego czy też psychoanalitycznego transu, powolnego wnikania w przeszłość, zrywania kolejnych zasłon, odkrywania zapomnianych faktów i wydarzeń, by wreszcie dojść do punktu, gdzie wszystko bierze swój początek? Czy właśnie dlatego bohaterka pozbawiona jest własnej podmiotowości, własnego imienia, które zyskuje dopiero przez związek i podobieństwo do aktorki Jadwigi Rathe?

wtorek, 7 sierpnia 2012

Fan fiction doprowadziłoby mnie chyba do łez radości... czyli o Alkaloidzie rozmowa z Aleksandrem Głowackim

Tego, że jestem fanboyem Alkaloidu negować nie zamierzam i nie będę - zresztą, w świetle faktu, iż zdarzyło mi się popełnić zarówno recenzję książki Aleksandra Głowackiego, jak i artykuł, w którym ta chempunkowa powieść odgrywa dość ważną rolę, było by to działanie cokolwiek absurdalne. Ponieważ jednak wciąż mi mało, dołożę do tego jeszcze, żeby było wesoło, wywiad z Aleksandrem Głowackim, jaki udało mi się przeprowadzić po kilku problemach natury logistycznej...

Pełną treść wywiadu można znaleźć na portalu Kawerna.

Piotr Sarota: Witam. Na początku chciałbym serdecznie pogratulować znakomitej powieści. Rzadko zdarza się, aby debiutancka książka była nie tylko tak mocno promowana i oczekiwana, ale potem także doceniana przez recenzentów i zwykłych czytelników. Spodziewałeś się takiego scenariusza, czy też tak pozytywny odbiór Alkaloidu jest dla ciebie zaskoczeniem?

Aleksander Głowacki: Olbrzymim – zwłaszcza po tak długim okresie pisania, redagowania, szukania wydawcy ciężko zachować wiarę. Bardzo dziękuję za gratulacje, dziękuję też wszystkim, którzy zaryzykowali i książkę przeczytali – to ogromnie podnoszące na duchu, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę, że jest napisana trochę pod prąd rodzimych produkcji, a dzisiejszy rynek jest przesycony znakomitymi książkami.  

piątek, 3 sierpnia 2012

Druga pełnia, czyli czuję w sobie zwierza

Uff... długo nic nowego nie było. Cóż, połączenie okresowego lenistwa z napływem kolejnych rzeczy do załatwienia to jednak nie jest dobre połączenie... Ale mam nadzieję, że najbardziej "leniwy" okres już za mną. Dlatego czas na aktualizację, a co!

Druga pełnia Laurell K. Hamilton

Ocena: 6/10


Druga pełnia to już ósmy tom serii przygód Anity Blake – nekromantki posiadającej niesamowity talent do popadania w kłopoty, które objawiają się zarówno pod postacią psychopatycznych wilkołaków, sadystycznej Rady Wampirów, szeregu bogaczy próbujących ją przekupić lub zastraszyć, nieumarłego maga, jak i już nieco bardziej trywialnych problemów natury moralnej i uczuciowej. I choć bardzo polubiłem zadziorną bohaterkę ze słabością do pingwinków, to jednak sposób, w jaki radzi sobie z kolejnymi przeszkodami, zaczyna być dla mnie coraz bardziej absurdalny i irytujący.

Mam sporą zagwozdkę, jak ocenić książkę Laurell K. Hamilton. W gruncie rzeczy dostałem to, na co liczyłem: lekką, rozrywkową powieść z wampirami, którą pochłania się szybko i łatwo, niepretendującą do miana ambitnej literatury, ale też stojącą stopień wyżej od czytadeł w rodzaju Zmierzchu. W książce znalazłem niemal wszystko, co tak polubiłem w przygodach Anity: sycącą akcję z kilkoma krwistymi kawałkami, odrobinę napięcia i grozy, wiele świetnie rozpisanych dialogów, pełnych czarnego humoru i ironii, interesujących bohaterów posiadających własne cele, a przede wszystkim garść informacji poszerzających obraz świata przedstawionego i relacji pomiędzy jego mieszkańcami. Ten wątek od zawsze mi się w serii podobał – konstruowanie i opisywanie wampirzej społeczności, wyjaśnianie tajników animatorskiego biznesu i analiza nastawienia społeczeństwa do nieumarłych – czuć było, że rzeczywistość nie sprowadza się do prostego „są wampiry i wilkołaki i się nie lubią, gdzieś na boku są jeszcze zombie, a wszystkich ich boją się ludzie”. W Drugiej pełni Hamilton odkrywa między innymi tajniki dyplomacji wampirów, szczegółowo opisuje również założenia wilkołaczej etykiety, ich obrzędy, gesty oraz kryjące się za nimi znaczenia. Czytelnik ma też okazję dowiedzieć się nieco więcej o niektórych postaciach – choćby o roli Jasona czy charakterze więzi między lampartołakami. I choć nie zawsze informacje te są płynnie wplecione w akcję – niekiedy przypominają mini wykłady zapisane gdzieś na marginesie – w ogólnym rozrachunku sprawiają bardzo pozytywne wrażenie.