No i
człek wylądował w tej Wenecji, co by filmy oglądać, pisać o nich, a może i
pozwiedzać sobie nieco w ramach 27 Times Cinema, w których znalazł się dzięki uprzejmości i pomocy Kina Pod Baranami. Dzień przylotu był w sumie typowy – zapoznawanie się z
resztą z „27”, wymienianie się anegdotkami o locie – kto zgubił bagaż, a komu
przydarzył się alarm bombowy na lotnisku – niekończące się wymiany grzeczności
(i jak do cholery zapamiętać tyle imion?!), wreszcie mała wycieczka na plażę i
powrót do miejsca noclegu.
Ale wreszcie przyszedł czas na
filmy.
Na sam początek Water (Nir Sa’ar, Maya Sarfati). Niemal
dwugodzinny film, złożony z siedmiu nowel obracających się wokół relacji
izraelsko-palestyńskich, prezentując przy tym sporą różnorodność zarówno w
podejściu poszczególnych twórców do podejmowanego tematu, jak i użytych
środków. W Water nowelki o
charakterze dokumentalnym sąsiadują z kreacyjnymi, utrzymanymi w różnych
poetykach. Opowieść o parze, spotykającej nad jeziorkiem spragnionych
Palestyńczyków buduje delikatny suspens, wygrywając nastrój zakłopotania i
nieufności. Inna, dotycząca żołnierza i rolnika, utrzymana jest raczej w tonie
komediowym z domieszką groteski, lecz nie pozbawiona jest ciemniejszych tonów;
z tymi dwiema zaś kontrastuje przedostatnia, mocno oniryczna, ze wspaniale
wygranym motywem tytułowej wody. Nie ustępują im dwa segmenty dokumentalne, pozbawione
formalnych fajerwerków, lecz świetnie budujące portrety ludzi mocno związanych
z wodą, wartościami jakie z sobą niesie – niezależnie od tego, czy chodzi o
pomoc potrzebującym, czy nostalgiczne wspomnienia dzieciństwa. Water udaje się w interesujący i
niebanalny pokazać blaski i cienie wzajemnych relacji, niekiedy pełnych
wrogości, złości czy rozgoryczenia, innym razem opartych na czysto ludzkim
poczuciu przyzwoitości i dobroci. Jedyne, co mi nieco przeszkadzało, to wyraźne
niekiedy wrażenie przejaskrawienia jednej ze stron – najczęściej izraelskiej.
Najbardziej widoczne było to w ostatniej nowelce – z początku klimatem
przywodzącej na myśl Wstręt Romana
Polańskiego – która została dokumentnie schrzaniona jednym, zupełnie
niepotrzebnym zdaniem. To, co miało być kropką nad i, dobitnie pokazującą siłę
uprzedzeń, w zasadzie pogrzebało nowelkę i pozostawiło niesmak. Całość jednak
dała radę.
Kolejnym filmem był Pinokio (Enzo D’Alò), animowana wersja
klasycznej baśni, która okazała się zbiorem zaskakujących paradoksów. Z jednej
strony tradycyjna animacja, z estetyczną i przyjemną dla oka kreską,
zauważalnymi wpływami tradycyjnego malarstwa – tła wydają się żywcem zdjęte z
obrazów postimpresjonistów – oraz lekko groteskowymi sylwetkami postaci. Z
drugiej – potężna dawka energii kipiącej niemal z każdej klatki filmu. Reżyser,
pozostając wierny treści historii o pajacyku, znacząco podkręcił jej tempo
sprawiając, że seans przypomina jazdę na rollercoasterze: już sam początek, z
Pinokiem rozbijającym się po mieście z wprawą kogoś, kto uprawia le parcour może przyprawić widza o
zadyszkę, której raczej nie pozbędzie się aż do finału. D’Alò w zaskakujący
sposób połączył opowieść o dojrzewaniu bohatera, o podróży przemieniającej
drewnianego pajaca z trocinami zamiast mózgu w odpowiedzialnego, kochającego
syna, z dynamiczną, pełną znakomitych rozwiązań i szalenie efektowną formą. Prawdę
powiedziawszy, trudno nazwać Pinokia filmem
dla dzieci: szybki, dynamiczny montaż, ruch stanowiący stałą dominantę,
groteska wylewająca się z ekranu, włącznie z sekwencją pobytu w Krainie Zabaw
wyglądającą jak trip po zażyciu LSD każą się zastanawiać, do kogo tak naprawdę
adresowany jest film Enzo D’Alò. Pytanie jest o tyle zasadne, że niektórym
dorosłym z pewnością może wydać się przesadzony i głupiutki, bardzo jarmarczny,
a wręcz kiczowaty. Mnie osobiście urzekł dynamizm, z jakim reżyser dokonał
interpretacji tej klasycznej opowieści, znakomite projekty graficzne postaci
oraz wspaniałe użycie muzyki, grającej zresztą w filmie niepoślednią rolę. Wyszedłem
z kina zadowolony, choć jak się przekonałem, nie wszyscy podzielali mój
entuzjazm...
Wreszcie Stories we tell w reżyserii Sary Polley. Byłem szczerze
zaciekawiony filmem, mającym – wedle opisu – podejmować kwestię opowiadania
oraz tego, w jaki sposób owo opowiadanie kształtowane jest przez pamięć i jaka
jest relacja takiej narracji w stosunku do prawdy? W tym dokumencie Sarah
Polley wchodzi głęboko w historię swojej rodziny, skupiając się na historii
swojej matki; jest zarówno odkrywcą, detektywem, jak i osobą snującą własną
opowieść – a przynajmniej jedną z jej wersji. Wyjściowy koncept jest znakomity:
spróbować stworzyć wersję najbardziej realną, najbliższą Prawdy, konfrontując
wersje tej samej historii zaczerpnięte od wielu osób, a jednocześnie stworzyć
własną narrację. Polley używa wielu środków do osiągnięcia tego celu –
przeprowadza wywiady z członkami rodziny, wplata archiwalny metraż z Super 8
jej ojca, ale również sekwencje zaaranżowane. Zacierają się granice między
poszczególnymi poziomami opowiadanej historii – kolażu wspomnień rodzeństwa
Sary, zapisków jej ojca oraz obrazu rejestrowanego przez samą reżyserkę. Niestety,
o ile przez większą część filmu Polley zdaje się panować nad materiałem,
zagłębiając się w opowieść, poszerzając obraz całości i oferując widzowi
zajmującą produkcję, o tyle od momentu, gdy główna zagadka zostaje rozwiązana, obraz
zaczyna się sypać i niemiłosiernie dłużyć. Na dodatek jeden z ciekawszych
wątków – dotyczący wątpliwości do co charakteru opowieści i tego, na czym
polega Prawda – zdaje się dodany niejako przy okazji; szkoda, że nie podjęto
jej na początku – stanowiłaby znakomity punkt wyjścia dla filmu. No i
pozwoliłaby skondensować zakończenie, które w dużej części odbiera radość z
oglądania – Stories we tell mógł być
znakomitym dokumentem, niestety ostatecznie jest tylko obrazem interesującym,
lecz pozostawiającym uczucie niedosytu.