Viv

Viv

sobota, 23 czerwca 2012

Neo-Wawel, krzyżacka bomba i wehikuł czasu Wokulskiego...



...czyli o reinterpretacyjnych możliwościach fantastyki i o tym, czy cokolwiek z nich wynika.

Nie jestem typem ponurego malkontenta, marudzącego na każdy aspekt życia, który nie jest tak ładny, kolorowy, soczysty i puszysty jak na mitycznym Zachodzie. Jadąc samochodem nie przyklejam do szyby zdjęcia niemieckich autostrad, oglądając polską piłkę nożną nie próbuję udawać, że to głębokie rezerwy trzeciej ligi angielskiej, nie mamię się też, że polskie disco polo to tak naprawdę włoskie disco, w którym ktoś flamastrem dopisał złą końcówkę. Cóż, najwyraźniej w pewnych kwestiach klapki na oczach trzymają mi się mocno, trudno. Jednak gdy przychodzi do oceniania polskiej popkultury, nie mam wątpliwości, że jej konsumpcja naznaczona jest dojmującym wstecznictwem. I nie chodzi mi tu nawet, że ów osławiony przemysł kulturalny Benjamina w przypadku naszego kraju pod wieloma względami – choćby filmowym – przybrał kształty mizerne. Niestety, w taśmowej produkcji i recyklingu popkultury nie ma miejsca dla – tak uwielbianych u nas – przymierających głodem mistrzów, którym muzy objawiły ideę monumentalnego dzieła o zbawicielach lub maczaniu magdalenek w herbacie. Bardziej natomiast mierzi mnie fakt, iż w dobie rosnącego wpływu kultury popularnej, zaznaczającego się na wielu poziomach (chociażby w ilości produkcji filmowych na świecie, liczbie publikacji naukowych) w Polsce jest wciąż często traktowana jest jak bękart kultury, którego najlepiej – jak Quasimodo – zamknąć w piwnicy, bo nic dobrego z niego nie będzie. Oczywiście, powoli to się zmienia – komiksy pojawiają się na salonach, gry komputerowe wchodzą do dyskursu akademickiego... Ale fantastyka? Jakieś smoki, czary, kosmici, latające spodki, roboty, gwiezdne wojny? Spróbujcie je znaleźć w omówieniach premier, poszukajcie recenzji w „poważnych” czasopismach, zagadnijcie o to krytyków lub akademików. I co?

            Jest coś głęboko absurdalnego w sytuacji, w której tak duża podaż pewnego typu literatury, wspieranej wcale nie tak małym popytem, generuje jednocześnie tak niewielką ilość informacji zwrotnej. I to gdzie! W kraju posiadającym tak wspaniałą tradycję fantastyki socjologicznej, opisującej zazwyczaj poprzedni, obmierzły system, dla niepoznaki tylko przystrojony w fikuśne nieraz fatałaszki. W chwili obecnej autor fantastyki, jeśli chce pozostać na poziomie poprawnej, rzemieślniczo skonstruowanej fantasy lub SF, musi polegać przede wszystkim na środowisku fanowskim; nie zapewni mu to splendorów, ale z pewnością pozwoli znaleźć grupkę czytelników, których pytania na konwentach będą wynikały z ciekawości i dociekliwości, a nie z zupełnego niezrozumienia konwencji. Jeśli natomiast ma apetyt na więcej, powiedzmy – chciałby być rozpatrywany nie jako „świetny pisarz SF” ale po prostu jako „świetny pisarz”... Cóż, niebezpieczeństwa są oczywiste: albo ludzie docenią erudycyjną, naszpikowaną odniesieniami filozoficznymi, socjologicznymi i naukowymi prozę w stylu Dukaja nie dlatego, że jest dobra, ale dlatego, że jest dziwna i trudna. Lub – w wariancie à la Lem – zauważą jego książki dopiero, gdy łaskawie zejdzie z tego świata (a że wielkich polskich literatów coraz mniej, to trzeba wspomnieć i obowiązkową reedycję dzieł sporządzić!). Wszyscy psioczący na fantastykę i krytykujący jej brak refleksyjności zdają się przy tym zapominać, że w większości kałuż może i nie da się pływać, ale niemal w każdej da się utopić. Wciąż niewielu zdaje się dostrzegać, że fantastyka to nie tylko prościutkie intrygi, awanturnicze przygody i krainy typu nigdzie-nigdzie, w których wojowniczki w pancernych stanikach ujeżdżają smoki na oklep. To także – ba, zaryzykuję stwierdzenie, że przede wszystkim – sposób opisu świata wykraczający poza sztywne ramy czasowe i geograficzne, zanurzenie się w szereg potencjalności i przebieranie w zasobnym śmietniku historii. Pisarze fantastyczni jako jedni z nielicznych dzisiaj – a przynajmniej takie mam wrażenie – wierzą jeszcze w siłę i moc metafory, ubierania pewnych koncepcji w różne szaty, zamiast walenia po oczach negliżem „prawdziwego świata”. Można się śmiać z językowych wygibasów i dziwacznych person, jakie Lem serwuje w Cyberiadzie, lub zgrabnych historyjek zawartych w Dziennikach gwiazdowych, ale celności w portretowaniu ludzkich przywar i wynaturzeń totalitarnych systemów, tudzież opisywaniu mechanizmów władzy mógłby pozazdrościć niejeden socjolog czy historyk. Nie mówiąc już oczywiście o warstwie spekulatywnej jego utworów – wizja skutków połączenia masowej konsumpcji z modyfikacjami genetycznymi do dzisiaj siedzi mi w głowie i uaktywnia się przerażająco często...
Fantaści to ludzie niepokorni, którzy zdają się cierpieć na poczucie niedostatecznego dopasowania rzeczywistości do ich wyobrażeń; z tego względu łamią tabu i społeczne przekonania, traktują historię nie tylko jako gablotkę, z której należy się uczyć, ale wielki kociołek, w którym można mieszać i warzyć dziwaczne mikstury. Macie fioła na punkcie katolickiej Europy? No to ciach – zrobimy polityczny thriller, w którym Stary Kontynent jest w całości islamski, a żarliwi chrześcijanie skryli się na wyspach Japońskich. Jesteście zdania, że wartość intelektualna powinna być strzeżona jak złoto w banku, a piratów powinno wieszać się na drzewach? No to pokażemy wam świat, w którym każdy slogan jest opatentowany, specjalni urzędnicy monitorują ich użycie, a za głupie, impulsywne Kocham cię trzeba mocno sypnąć groszem. Oczywiście – większość z tego rodzaju wizji ogranicza się do wspomagania sensacyjnej fabuły i schematu opowieści o Bohaterze i jego Zadaniu. Jednak wciąż istnieją autorzy, którzy w kreowaniu opowieści sięgają głęboko do tradycji historycznej, filozoficznej, socjologicznej, teologicznej, a w swych ekstrapolacjach polegają tyleż na swej wyobraźni, co na najnowszych odkryciach naukowych i wzorach rozwoju technologicznego. Fenomeny wirtualnej i augumentowanej rzeczywistości, zatracania się w Sieci, sztucznych implantów podnoszących sprawność, „przedłużających” ciało człowieka – wszystko to, czym obecnie zajmują się socjologowie i badacze kultury, pisarze SF przerobili już wcześniej na dziesiątki różnych sposobów, niejednokrotnie trafiając w swych obserwacjach w samo sedno.
Nie da się ukryć, że fantastyka ma zdolność zarówno interpretowania przeszłości, jak i konstruowania wizji przyszłości; wynajdywanie i ekstrapolacja potencjalności – to niewątpliwie wielka jej zaleta. Jest jednak przed tego typu literaturą także inna droga, nie mniej ciekawa – mianowicie możliwości reinterpretacyjne różnych wartości lub artefaktów kulturowych. Nie mam tu już na myśli postmodernistycznej (jakże wyświechtane stało się to hasło!) gry, zabawy cytatami i tworzenia parodii, z nieodmiennym motywem odkrycia, że nieśmiały chłopczyk z kredkami ma na imię Adolf i wkrótce przestanie być taki miły. Chodzi mi raczej o pewną transgresyjność, jaka jest cechą fantastyki: nie ma dla niej granic, za którymi coś staje się zbyt dziwne, niewłaściwe, głupie; tam, gdzie historia czy socjologia zatrzymują się przed murem faktów, wyznaczającym dla nich inną drogę, literatura fantasy czy SF bierze kilof i zaczyna ryć, bo a nuż po drugiej stronie jest coś ciekawego, co warto zobaczyć i zbadać. Jest to największe szczęście, jak i przekleństwo tego gatunku – w naszym racjonalistycznym, choć niekoniecznie logicznym, społeczeństwie tego rodzaju kreacje spotykają się z mniejszym lub większym sprzeciwem bądź wyśmianiem, nawet jeśli opierają się na sensownych ciągach przyczynowo-skutkowych i historycznych.

Wracając jednak do kwestii reinterpretacji artefaktów kultury: gdyby przyjrzeć się temu bliżej, okaże się, iż proces ten trwa już od pewnego czasu, przybierając różne, niekiedy dość spektakularne formy. Pierwszy, interesujący, choć często wykorzystywany jako typowa atrakcja, jest wariant historii alternatywnej. W literaturze fantastycznej motyw ten jest już dobrze znany i chętnie wykorzystywany – używał go zarówno Philip K. Dick w latach sześćdziesiątych, pisząc Człowieka z wysokiego zamku, jak i Robert Harris, tworząc trzy dekady później swój Vaterland, a prócz nich także zastępy innych, mniej lub bardziej utalentowanych twórców. W Polsce – z dość oczywistych powodów – pisarze nie mieli zbyt wiele możliwości kreowania podobnego rodzaju wizji; także w początkowych latach po zmianie systemu nie było zbyt wielu chętnych do tworzenia tego rodzaju literatury. Dopiero dekadę później, przy popkulturze coraz mocniej rozpychającej się łokciami na naszym podwórku, twórcy zaczęli dostrzegać, że takie powieści mogą być całkiem niezłą zabawą i intelektualnym wyzwaniem. W efekcie zaczęły pojawiać się książki tego rodzaju, jednak w większości były to teksty o zabarwieniu przygodowym i sensacyjnym, nie tyle nawet zmieniające historię, co ją ubarwiające. W ten sposób Marcin Mortka w Wojnie runów chciał przekonać czytelników, iż w czasie II wojny światowej brytyjski i niemiecki wywiad, wspomagane przez nordyckie bóstwa i demony, prowadził bezpardonową i brutalną walkę o dziedzictwo Baldra, dające nieograniczoną moc i mogące szybko doprowadzić do zwycięstwa którejś ze stron. Nieco lżejszy klimat zaproponował Jakub Ćwiek, który z kolei w Ofensywie szulerów kazał Janowi Zumbachowi z dywizjonu 303 walczyć z przywołanym z zaświatów widmem Czerwonego Barona za pomocą wyrzutni gremlinów, zaś Lenie Riefenstahl uwikłał w romans z żydowskim twórcą golemów. Ale czym były one w porównaniu z obrazem, jaki zaproponował Dariusz Spychalski w Krzyżackim pokerze: Europy pod władaniem Imperium Osmańskiego, mocarstwowej Rzeczpospolitej Trojga Narodów, posiadającej spolonizowane kolonie w północnej Afryce i państwa krzyżackiego, zależnego od Rzeczpospolitej, próbującego odbudować swą potęgę przy pomocy militarnej przewagi, jaką daje... bomba atomowa.
Jednak wymienione tytuły, nie odbierając im sprawnie prowadzonej narracji, ciekawej intrygi i atmosfery, były tekstami czysto rozrywkowymi. Zdecydowanie ciekawszy jest nurt (czy też może mutacja), w którym historia alternatywna staje się tłem dla głębszej refleksji - zwłaszcza tej dotyczącej kwestii narodowych. Xawras Wyżryn Jacka Dukaja, oferując wizję Polski po przegranej wojnie w 1920 roku i historię samozwańczego pułkownika, jednocześnie stawia pytania o istotę wojny, terroryzmu, poświęcenia czy determinacji. Szczepan Twardoch bezlitośnie chłosta w Wiecznym Grunwaldzie narodowe stereotypy, odwieczne animozje i romantyczne banialuki, wykrzywiając je, plugawiąc i rozciągając wzdłuż i wszerz, ukazując brud, krew i ordynarność typowe dla każdej wojny, zaś w Dumanowskim Wita Szostaka tytułowy bohater – którego życie trwa od ostatnich zaborów w roku 1795, aż do 11 listopada 1918 – skupia w sobie wszystkie megalomanie, słabostki, zalety, przywary i mity naszego narodu; pisze dzieje Krakowa w pewien sposób wyrwanego z czasu, którego nie imają się konflikty, jak i zmiany, a w zastoju umiejętności twórcze tracą nawet Słowacki i Mickiewicz, dzięki czemu uczniom odpada konieczność niekończącego się przerabiania trzeciej części Dziadów. Oczywiście to nie wyczerpuje wszystkich możliwości – wciąż pojawiają się teksty, które wprowadzają nowe, niezwykłe koncepty, niesamowite połączenia, całkowicie odmieniające – a właściwie multiplikujące – potencjalne odczytania, wprowadzające kolejne stopnie, po których można zejść w głąb tekstu. Znakomitym przykładem takiego płodnego eklektyzmu niech będzie chociażby Amnezjak Jakuba Nowaka z antologii Science Fiction, który w zależności od kompetencji, wiedzy czy zapatrywań ideologicznych czytelnika można interpretować na różne sposoby. Świt wstający nad wysuniętą, samotna placówką Wawel; Władysław Jagiełło rozpoczynający nowy cykl obserwowaniem, jak maleńka, zwiewna Wanda odrzuca stalowego Molocha-Niemca i rzuca się w Wisłę; latarnicy zbierający informacje i piszący swe sagi, by następnie wysłać je przez bramę gdzieś w przestrzeń, gdzie toczy się wielka wojna; błocko zalegający na całym Wawelu, oblepiający wszystko i wszystkich, ekspansywne i tajemnicze; zaraza niepamięci, dotykająca rejestry i wszystkich mieszkańców placówki; wreszcie kończący cykl pojedynek Jagiełły z Psem, zrodzonym z błędu systemu tworem ubranym w policyjny mundur, z nieodłączną pałką w łapie. Próba opisu tekstu tak gęstego, a jednocześnie niejednorodnego, otwartego, skazana jest na porażkę: tutaj miesza się historia, fantastyka, technologia, mity i kibolskie przyśpiewki. Kto szuka jednoznacznej odpowiedzi o czym jest ten tekst, odejdzie z kwitkiem: czy to historia o jednym ogniwie systemu kontroli informacji, biorącym udział w wielkiej wojnie? Metafora stopniowej degeneracji tradycji i narodowego dziedzictwa, niweczonego konfliktami na szczytach władzy? Dramat człowieka, na oczach którego rozpada się i zostaje zapomniane to, co kocha najbardziej? A może rzecz jest zupełnie o czymś innym i stanowi to zawoalowane odniesienie do przełomu roku 89’? Za cholerę nie wiem. I to chyba jest w Amnezjaku najlepsze – oczywiście obok znakomitego języka i niesamowitego klimatu. 

            Jednak na reinterpretacjach i przekształceniach historycznych nie kończy się potencjał fantastyki. Jak wspominałem wyżej, popkultura – a co za tym idzie także fantastyka – nie zważa na granice; to, co „poważna” literatura uważa za świętokradztwo zasługujące na stos, dla fantastyki raczej nie będzie niczym zdrożnym. Waży się ona na więcej. Nic więc dziwnego, że nie wystarczyły jej zabawy z potencjalnościami, historią, nibylandiami i najbliższą przyszłością. Jakby kierując się zasadą, że jabłka na cudzym drzewie są zawsze słodsze, postanowiła wyciągnąć swoje oślizgłe macki w kierunku literatury klasycznej i głównego nurtu, z tym samym, figlarnym pytaniem kołaczącym się w głowie: a co by było gdyby? Nie da się ukryć, że każdy – także pisarze – mają zarówno książki, które ubóstwiają, jak i tytuły, przy których rwali włosy z głowy. Któż choć raz zazgrzytał zębami, obserwują bezsensowne działania bohatera lub absurdalne ciągi wydarzeń, sugerujące terminy wiszące nad autorem lub jego intelektualną impotencję? No właśnie – czy to nie jest wspaniałe pole do popisu – zmienić, poprawić, wykrzywić? A skoro „poważna” literatura patrzy na takie eksperymenty jak na trędowatego, to czemu fantastyka nie miałaby się tym zająć?
            Idea niewątpliwie zacna i ciekawa, aczkolwiek przyznać trzeba, że owoców szczególnie bujnych jeszcze nie urodziła. Niewątpliwie spory krok w tym kierunku wykonały komiksy, ze szczególnym wskazaniem na Ligę niezwykłych dżentelmenów Alana Moora. Tytuł ten, będący już żelazną klasyką komiksu, opowiadał o grupie do zadań specjalnych, w skład której wchodzili bohaterowie powieści przygodowych: Kapitan Nemo, Allan Quatermain, Mina Harker, Dr Jeckyll & Mr Hyde, oraz Hawley Griffin (Niewidzialny człowiek). Moore, znany z rozbijania schematów komiksów o superbohaterach, także i tutaj postanowił się zabawić, odgrzebując postacie z klasycznych tekstów i każąc im współpracować dla dobra brytyjskiej korony. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie poddał tych bohaterów dość daleko posuniętej rewizji, prezentując ich jako grupę nałogowców, skorych do przemocy socjopatów, a wręcz psychopatów, ulegających własnym uprzedzeniom i namiętnościom. Liga niezwykłych dżentelmenów była znakomitym komiksem przygodowym, łamiącym jednocześnie mit bohatera, pokazując wszystko to, co działo się między wersami, po finałowym zdaniu; herosów nie tylko do kuchni, ale wręcz od strony szaletu. Idee reanimacji klasycznych postaci literackich w wariacji awanturniczej próbowano również przeszczepić na grunt polski, czego efektem była Pierwsza brygada Tobiasza Piątkowskiego, Krzysztofa Janicza i Janusza Wyrzykowskiego – przygodowa opowieść, w której Stanisław Tarkowski wspomaga polskich powstańców w walce z Rosjanami, a następnie, z pomocą Kalego i wynalazków Stanisława Wokulskiego, ratuje z więzienia młodego... Józefa Piłsudzkiego. Rzecz była stworzona z pomysłem, mieszając sensacyjną fabułę z estetyką steampunku, serwując solidną dawkę rozrywki i – podobnie jak wiele ciekawych konceptów w polskim komiksie w ostatnich latach – skończyła się na pierwszym albumie.

            Od innej strony podeszli do tej kwestii autorzy mashupów. Zamiast wybierać kilku bohaterów literackich i osadzać ich w nowych fabułach i kontekstach, postanowili zaingerować w samą tkankę tekstu, wycinając, zmieniając i dopisując zdania, akapity, a nawet całe rozdziały wybranych powieści, tworząc z nich dziwaczny konstrukt. Najczęściej przekształcenie opiera się na wrzuceniu do świata przedstawionego elementów fantastycznych, które normalnie w tych realiach nie występowały – w efekcie w wiktoriańskiej Anglii lub carskiej Rosji można odnaleźć żywe trupy, wampiry, morskie potwory, androidy, wilkołaki i diabli wiedzą, co jeszcze. Oczywiście nie każda powieść nadaje się do takich zabaw – preferowane są przede wszystkim głośne tytuły prozy XIX wiecznej, aczkolwiek praktyka pokazuje, że do „upiększenia” przy pomocy zombie nadaje się zarówno Duma i uprzedzenie, Anna Karenina, jak i Wojna Światów. Bardzo popularne na Zachodzie, w Polsce mashupy zyskały tylko jednego przedstawiciela w postaci Przedwiośnia żywych trupów, w których Kamil Śmiałkowski ulepsza prozę Żeromskiego, przemieniając bolszewików w spragnione ludzkich mózgów potwory. Niestety, znakomita idea znalazła średnią realizację: stopień ingerencji w oryginalny tekst był minimalny. Owszem, mieliśmy zombie, księża zyskali rogi i ogony, a najważniejsi ideologowie obydwu stron okazywali się nekromantami; owszem, fakt, że Baryce mózg zamienił się w papkę pozwalał jakoś wytłumaczyć jego absurdalne zachowanie, ale nie rekompensowało to niewykorzystanego potencjału płynącego z głównego przekształcenia. To, że bolszewicy stali się łaknącymi mózgów zombie to zmiana czysto estetyczna, za którą nie idzie żadna refleksja – choćby przekonanie o wielkiej misji odrodzonej Rzeczpospolitej, jaką jest obrona ludzkości przed zalewem nieumarłych... W efekcie próba Śmiałkowskiego zamyka się w obrębie literackiej zabawy; z próbą reanimacji przy pomocy zombie zmurszałego trupa, jakim jest powieść Żeromskiego, przypomina zwożenie drewna do lasu.
            Czy więc polska fantastyka jest skazana na półśrodki i błahostki? W żadnym wypadku! To, jak wielki potencjał drzemie w polskiej klasyce i jak znakomicie można go wyzyskać przy odrobinie wysiłku doskonale pokazuje Alkaloid Aleksandra Głowackiego, będący efektowną i karkołomną reinterpretacją postaci Stanisława Wokulskiego, bohatera Lalki Bolesława Prusa. Nie będzie przesadą nazwać Alkaloid powieścią niezwykłą, nawet jak na standardy polskiej fantastyki – nie należy do żadnej z wyżej wymienionych kategorii, choć czerpie z każdej z nich, tworząc eklektyczną, acz komplementarną mieszankę. Unika typowego dla mashupów pasożytnictwa na oryginale, polegającego na nadpisywaniu starego tekstu, pozostając jednocześnie mocno zakotwiczonym w tekście Lalki, przede wszystkim ze względu na wierne (przynajmniej moim zdaniem) oddanie charakteru Wokulskiego. Z komiksowymi awanturnikami Alkaloid dzieli skłonność do intryg i wikłanie antagonisty w relacje z różnymi historycznymi postaciami (od Winstona Churchilla po Alberta Einsteina), ale nie poprzestaje na sensacyjnej otoczce, stawiając problematyczne pytania, oferując głębszą refleksję. Ta ostatnia kwestia, wraz z nieszablonowym potraktowaniem Wokulskiego, decyduje o wyjątkowej wartości książki Głowackiego, wykraczającej poza czystą (i bardzo sycącą) rozrywkę. Alkaloid nie waha się wejść na ten Olimp polskiej literatury i sięgnąć po postać analizowaną na wielu płaszczyznach. Nie idzie jednak ścieżką wytyczoną przez polskie szkolnictwo, gdzie uczniów, po uprzednim pozostawieniu przez nich w szatni inwencji i wyobraźni, przeprowadza się sznureczkiem między bunkrami i wilczymi dołami, oferując standardowy zestaw informacji: romantyk czy pozytywista, dynamiczny czy refleksyjny, handlowiec czy kochanek? Nie próbuje też na siłę zmieniać Wokulskiego, przekształcając go nagle w romantycznego buntownika czy krwiożerczego kapitalistę – zamiast tego idzie wąskimi uliczkami, przedziera się przez chaszcze i kamieniste wertepy, szukając czegoś innego, nowego; obserwuje, wyciąga wnioski, ekstrapoluje, nadając kształtu pytaniom, które wielu sobie zadawało, ale z różnych powodów nie potrafiło sobie na nie odpowiedzieć. Co by było, gdyby Wokulski rzucił Izabelę w diabły i zajął się eksperymentami naukowymi? Co by było, gdyby jego odkrycie – Alkaloid – okazało się największym przełomem w historii ludzkości, odmieniającym ją nie do poznania?
Świat, jaki widzimy w Alkaloidzie jest spełnieniem marzeń o technicznym postępie, a jednocześnie ucieleśnionym koszmarem każdego humanisty. Alka spowodowała poszerzenie możliwości ludzkiego umysłu, otwierając przed nim drzwi do wielkich odkryć – lotnictwo, genetyka, proto-komputery, fizyka kwantowa a nawet podróże w czasie – wszelkie granice poznania upadły, obalone przez wielkie umysły. Nowe drogi wyznaczają przedstawiciele alkokracji – Wielcy, Wybitne Jednostki, które mają wszystko, mogą wszystko i nie muszą za nic odpowiadać – spełnione marzenie Raskolnikowa. Sytuacja geopolityczna przypomina rozpędzoną karuzelę, w której Brytyjskie Imperium walczy z państwem Zulusów przy pomocy zmodyfikowanych alką żołnierzy, podczas gdy Interzona Polska ostro handluje z obydwiema stronami, a w Rosji wyżynają się nawzajem setki frakcji polityczno-religijnych. A w samym środku tego polityczno-technologicznego, napędzanego Alkaloidem kotła – Imć Hermenegeuta Wokulski, Zbawca świata i największy z jego Diabłów. Przyglądając mu się, dostrzeżemy, że od czasów Lalki wcale się tak bardzo nie zmienił: to wciąż ten sam człowiek – dla otoczenia dynamiczny prowodyr i twórca New World Order, w głębi siebie coraz bardziej zmęczony i znudzony rzeczywistością, jaką stworzył. W kwestiach biznesowych twardy negocjator, zdeterminowany i sprawny przedsiębiorca, nie stroniący jednak od pewnych dziwactw; wielki planista, zdolny jednak wziąć sprawy w swoje ręce i osobiście wypruć z człowieka flaki. Wokulski to ucieleśnienie idei nadczłowieka, stojącego ponad dobrem i złem, wyniesionego ponad masy przez cud Alkaloidu, dla którego uratowanie kogoś od pewnej śmierci, jak i skazanie wielotysięcznego miasta na zagładę z rąk zmodyfikowanych żołnierzy jest dokładnie tak samo wartościowane – jako kolejny krok w realizacji Planu. Jest jednak bohater Głowackiego, tak jak i Prusa, człowiekiem targanym namiętnościami i pragnieniami, które raz za razem zwracają się przeciw niemu. Bowiem Alkaloid to nie tylko historia cywilizacyjnego skoku, politycznych rywalizacji i handlowych intryg; to także traktat o degenerującej i korumpującej sile władzy, potędze, która okazała się brzemieniem trudnym do udźwignięcia, o ucieczce od odpowiedzialności i strachu przed stawieniem czoła konsekwencjom swoich czynów. Koniec końców Wokulski, mimo swej potęgi i intelektu, wciąż kończy w ten sam sposób – rozczarowany i pozbawiony złudzeń, starając się zanegować swoje wybory. Jednak tam, gdzie Prus pozostawia go w stanie zawieszenia, po wysadzeniu ruin zamku, Głowacki nie pozostawia wątpliwości, że takie pójście na skróty nie jest końcem, a tylko kolejnym przystankiem w wędrówce: Krótko mówiąc, zastąpiłem jedno piekło innym, zostałem jego Lucyferem, następnie zrobiłem w nim rewolucje tylko po to, żeby z niego uciec. Na końcu zaś uświadomiłem sobie, że w wyniku mej rewolucji Lucyferem jest kto inny, a ja nadal tkwię w piekle.
            Jak na ironię można powiedzieć, że dla bohatera Alkaloidu wszystko sprowadza się w finale do potencjalności, prostego wyboru między dwoma opcjami, z których każda może zapoczątkować serię zdarzeń rozgałęziających się w nieregularną, lecz gęstą sieć alternatywnych scenariuszy. Jakże dobrze to współgra z sytuacją fantastyki, przed którą również rozciąga się szereg możliwych dróg rozwoju, wśród których reinterpretacja artefaktów naszej kultury jest tylko jedną z wielu. To, czy nią podąży i jakie będą tego efekty – trudno wyrokować. Bez wątpienia jednak powieść Aleksandra Głowackiego jest doskonałym dowodem na to, że fantastyka potrafi wyrwać postacie lub motywy z zakurzonych składów, muzeów i katalogów, zetrzeć z nich patynę, przekształcić, nadać nowe właściwości i tchnąć w nie życie, otworzyć na nową, być może głębszą refleksję. Wokulski stał się pierwszym, naprawdę mocnym dowodem, że rewitalizacja tak zwanych „staroci” nie musi oznaczać ich trywializacji. Mam też nadzieję, iż stanie się trampoliną dla innych, nie mniej ambitnych i znakomicie stworzonych reinterpretacji. Może tym razem doktor Judym? W końcu wypadałoby zrobić porządek z tą sosną...

Brak komentarzy: