Dzień drugi okazał się mniej
zasobny w filmy i spotkania, trudno im jednak odmówić wartości: już z rana mieliśmy
okazje posłuchać Enzo D’Alò, reżysera Pinokia.
Godzinna dyskusja była jednak poświęcona nie tyle jego ostatniej animacji, a
ogólnie pracy przy filmach animowanych i związanych z nią problemach. Reżyser
opowiedział o sytuacji animacji we Włoszech, jej relacjach z telewizyjną
produkcją (oraz jak zachowują się sami twórcy) a także o tym, jak trudno jest
czuwać nad dużymi produkcjami, gdy nie ma się bezpośredniego dostępu do
animatorów. D’Alò podzielił się także refleksjami na temat pracy nad samym Pinokiem – kolejnych krokach, wadze
muzyki, pracy na programach graficznych odrywających animatorów od pracy „z
ołówkiem” oraz niewykorzystanych scenach, których opisy przedstawiały się nad
wyraz ciekawie. Jednak prawdopodobnie najważniejszym wnioskiem, jaki padł w
czasie rozmowy, był ten dotyczący charakteru animacji: mianowicie trudno jest
stwierdzić, co w dzisiejszych czasach tak naprawdę znaczy „europejska animacja”
lub „amerykański film animowany”. Inspiracje krążą między Wschodem i Zachodem, a
razem z nimi także animatorzy i fundusze. Wszak jak określić film finansowany
przez USA, a tworzony przez europejskich animatorów? Tak naprawdę metka się nie
liczy – liczy się zajmująca historia, opowieść. Cóż bowiem z tego, że obraz
posiada olśniewającą animację, przed którą wypada paść na kolana, skoro fabułę
można zapisać na serwetce? Po co komu taka wydmuszka? Miło wiedzieć, że wciąż
są ludzie przykładający wagę nie tylko do tego, jak opowiadać, ale i co.
Pierwszym filmem, jaki udało mi
się zobaczyć tego dnia, był Queen of
Montereuil (Sólveig Anspach).
Absolutnie nie wiedziałem, czego się spodziewać po tym obrazie. Ba, sam
początek nastrajał mnie bardzo pesymistycznie. Historia Agathe, reżyserki
próbującej poradzić sobie ze śmiercią męża i przygarniającej do siebie
pochodzących z Islandii matkę i syna z początku zapowiadała się jako materiał
na pretensjonalną, mocno odrealnioną komedię, opartą na zgranych żartach lub
językowych pomyłkach. Powiedzieć, że byłem znudzony to mało – przez pierwsze
dziesięć minut wręcz przysypiałem. Jednak z czasem film podobał mi się coraz
bardziej. I owszem, żartów opartych na braku zrozumienia pomiędzy osobami
posługującymi się różnymi językami jest sporo, ale są całkiem zręcznie
wplecione w akcję. Także nagromadzenie kolejnych absurdów – czyli rzecz której
najbardziej się obawiałem – okazało się jednym z największych atutów filmu,
idealnie współgrającym z przebiegiem żałoby Agathe. Ich stężenie rośnie
współmiernie z zagubieniem bohaterki, lecz to właśnie w nich znajduje rozwiązanie
swych problemów – gdy wreszcie przestaje próbować ogarnąć rozumem sytuację, po
prostu poddając się temu wszystkiemu. Anspach udało się stworzyć wspaniały film
o tworzeniu się więzi i ich wadze, większej o tyle, że dotyczącej osób
pochodzących z różnych krajów, z zupełnie innym bagażem kulturowym. A przy tym
jest to obraz całkowicie apolityczny, skupiający się przede wszystkim na
jednostkach, których połączyć może nawet drobiazg. Choćby i palenie trawki.
Zdecydowanie bardzo przyjemne zaskoczenie.
Drugim filmem okazał się Tai Chi 0 (Stephen Fung). Przemilczę
kłopoty z wejściem i to, że przez moment wydawało się, iż część ludzi nie
zobaczy produkcji, choć miejsc było w bród; zdecydowanie ciekawsze było
obserwowanie reakcji chińskich widzów. Ja szedłem oglądać ciekawie
zapowiadający się film kung-fu, tymczasem rzeczeni Chińczycy żywiołowo
reagowali na każdy gest obsady, wyłapywali wszystkie smaczki z obrazu, klaskali
w każdym możliwym momencie, słowem – widać było, że szaleją za tym filmem. Po
części jestem ich w stanie zrozumieć, bo Tai
Chi 0, gdy przychodzi do scen walki, jest naprawdę efektowny: wojownicy
latają w powietrzu, przebijają ściany, poruszają się z zaskakującą szybkością i
w pojedynkę kładą na łopatki uzbrojony oddział wojska. W sumie standard, ale
świetnie zmontowany, dynamiczny i sycący. Przy tym również, niestety,
kiczowaty. Film Funga przypomina cyrkową rakietę – jest szybka i może lecieć
daleko, ale przy tym wygląda jak choinka bożonarodzeniowa, ze światełkami, pastelowymi
kolorkami i skoczną melodyjką. Tai Chi 0
w zasadzie mógłby zostać zakwalifikowany jako komedia, przy czym nie jest
to typ humoru, który bez wyjątku zaakceptuje każdy europejski widz. Zdecydowanie
ciekawszym aspektem obrazu jest sposób, w jaki miksuje on wpływy różnych
estetyk i mediów: historia dotycząca dzieciństwa Dziwoląga zostaje
przedstawiona w konwencji kina niemego a początkowy etap jego podróży w formie
animacji wykorzystującej cell shading. Łatwo
dostrzec również wpływy gier komputerowych (napisy żywcem zaczerpnięte z
bijatyk w rodzaju Street Fightera),
anime, telewizyjnego quizu (!) a także estetyki steampunkowej, w tym wypadku
dobrze pasującej do opisania kwestii zderzenia cywilizacji, nowoczesności i
tradycji. Momentami mieszanka ta jest wyjątkowo ciężko strawna, lecz
jednocześnie doskonale przyswajalna przez Chińczyków, co każe – mimo wszystko –
pogratulować Fungowi tego, w jaki sposób połączył tradycyjną narrację filmów
kung-fu z zachodnimi elementami, tworząc dziwaczny, słodko-kwaśny miks. Na
randkę film raczej się nie nadaje, ale do spotkania przy piwie jest idealny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz