Kolejny dzień, kolejne
wyzwania, kolejne spotkanie w środku nocy w Pagodzie, tym razem z Sólveig Anspach, reżyserką Queen of
Montreuil, która skupiła się przede wszystkim na kwestii finansowania
produkcji filmowej w czasach kryzysu i przebiegu procesu kręcenia, posiłkując
się swoimi własnymi perypetiami. To, że coraz mniej ludzi jest skłonnych jest
wyłożyć pieniądze na niekonwencjonalne projekty było raczej oczywiste, ale i
tak w pewien sposób przerażające jest słuchać, jak trudno takie fundusze
znaleźć i jak wiele zależy od pierwszego wrażenia, jakie wywrze scenariusz, co
w przypadku Anspach, dopuszczającej sporą dozę improwizacji i zmian, było
szczególnie dotkliwie. Jest to zresztą wyjątkowo ciekawy aspekt: to, jak
pierwotnie miała wyglądać Queen of Montreuil oraz jak mocno mogą zmienić
się niektóre koncepcje, czy to pod wpływem czasu, czy tez niedoboru pieniędzy. Reżyserka
zwierzała się ze swoich problemów i wątpliwości co do pracy nad filmem, narzekała
na stereotypowe ukazywanie ludzi pochodzących z innych kultur, opowiadała,
jakie miejsce w jej produkcjach zajmuje Jamajka, oraz dlaczego nie lubi i nie
jest zwolenniczką kontroli na planie filmowym, nawet jeśli otwartość czasem odbija
sie na niej negatywnie. Naprawdę pouczające spotkanie.
Kolejna projekcja to Meshes of the Afternoon (Maya Deren) –
pochodzący z lat czterdziestych film należący do nurtu awangardy, ze znakomitą
muzyką Teijiego Ito. Jak bardzo nie lubię tego rodzaju, tak ten konkretny obraz
zrobił na mnie naprawdę spore wrażenie – surrealistyczna atmosfera, poczucie
niepokoju i zagrożenia budowane przez ścieżkę dźwiękową, ciekawe rozwiązania
formalne i duży potencjał interpretacyjny – zdecydowanie pozytywne zaskoczenie.
Ciut gorzej z następującym po nim obrazie Giady Colagrande Bob Wilson’s Life
and Death of Marina Abramovic, dokumencie opowiadającym o powstawaniu
spektaklu o życiu Mariny Abramovic, serbskiej artystki intermedialnej. Dokument
jest zapisem tego, w jaki sposób powstawał rzeczony spektakl, przedstawia
źródła inspiracji oraz ludzi zaangażowanych w produkcję (m.in. Willem Dafoen,
Anthony Hegarty), zawiera także całkiem spore fragmenty samej sztuki. I to
właśnie ona jest głównym atutem filmu, bardzo zachowawczego i tradycyjnego
dodać trzeba, którego spektakl jest całkowitym przeciwieństwem: dziki, pełnen
groteski, absurdu, daleki od realizmu, przepełniony piękną muzyką i szalenie
intrygujący. Tak jak obraz Colagrande nie jest niczym specjalnym, jeśli chodzi
o dokument, tak może się okazać całkiem niezłą rzeczą, jeśli chodzi o promocję
spektaklu. Mnie złapał, przyznam się bez bicia...
Na The Ghost and Mrs. Muir (Joshep L. Mankiewicz) poszedłem w
gruncie rzeczy przypadkiem, ale dzięki wszelkim bóstwom, że udało mi się dostać
na ten pokaz: dawno już nie widziałem tak bezpretensjonalnej, lecz jednocześnie
zabawnej i wciągającej historii miłosnej. Opowieść jest prosta, lecz
wciągająca: niezależna pani Muir (Gene Tierney), na przekór rodzinie i angielskim
konwenansom z przełomu XIX i XX wieku wprowadza się do nadmorskiego domu, który
okazuje się być już zamieszkany... przez ducha poprzedniego właściciela, kapitana
Gregga (Rex Harrison), wilka morskiego o dość trudnym charakterze. Nietrudno
się domyśleć, że początkowa niechęć zjawy do lokatorki wkrótce przeminie, lecz
siła tego filmu tkwi nie w fabule, ale w stylu, w jakim opowiedziano tę historię.
Obraz Mankiewicza wypełniony jest świetnie napisanymi, chwytliwymi, a przy tym
również inteligentnymi dialogami. Postacie co prawda łatwo zaszufladkować – z jednej
strony wyemancypowana pani Muir, z drugiej gburliwy Gregg sypiący nieco seksistowskimi
uwagami – lecz od razu zyskują sympatię widza i z prawdziwym zainteresowaniem obserwuje
się rozwój ich relacji. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę rok produkcji (1947),
nieścisłości scenograficzne czy kostiumowe oraz pewne dwuznaczności
przedstawionych relacji damsko-męskich, lecz mimo to oglądanie The Ghost and
Mrs. Muir jest czystą przyjemnością. A obcowanie z odrestaurowaną wersją
obrazu, na wielkim ekranie, ze świetnym dźwiękiem... coś wspaniałego. Piękna
rzecz, obowiązkowa dla każdego, kto chce zabrać się za tworzenie romansu
paranormalnego.
Ostatnim filmem, jaki „udało” mi się zobaczyć, był Bait 3D (Kimble
Rendall). Nastolatki, tsunami, zalany hipermarket i żarłacz biały rozsmakowany
w ludzkim mięsie – czegóż można chcieć więcej? Obraz Rendalla zawiera wszystko,
czego można oczekiwać od tego rodzaju kina: kicz, latające nisko żarty, bohaterów
bez rozumu i scenariusz pozbawiony sensu, obowiązkowy seks, komputerowo
generowane trupy, słabą grę aktorów... Idealna rzecz na maraton złego kina:
włóż mózg do lodówki, a górę czipsów popijaj piwem, śmiejąc się do rozpuku z absurdów
i tanich efektów specjalnych. Niestety, na dużym ekranie gdzieś znika ten urok,
pozostawiając po sobie po prostu kiepski film... Na dodatek jakieś dwadzieścia
minut przed końcem coś schrzaniło się z maszynerią... i ekran zgasł. Minęła
dłuższa chwila, nim projekcja została wznowiona, ale wtedy okazało się, że Bait
zaliczył roll-back w okolicach kolejnych piętnastu minut... i jakoś
straciłem zainteresowanie dalszym oglądaniem obrazu Rendalla. Cóż, czasem
człowiek musi się wyspać... ale jeśli ktoś szuka durnego filmu na luźny wieczór,
może uderzać jak w dym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz