...
czyli strasznie, głośno i tajemniczo.
Powrót
zimy – pomijając jawne jego skurczysyństwo – ma jeden zasadniczy plus: dzięki
niemu moje przydżumienie, jakie towarzyszyło przedwiośniu cementując mi mózg,
poszło w cholerę, razem z nastawieniem
„niec-mi-się-nie-chce-umrzyjcie-wszyscy”. I nagle okazało się, że obejrzenie
filmu wcale nie jest tak bardzo złym pomysłem, jak wydawało się przed zapadnięciem
w jedenastogodzinną drzemkę...
Na
dzień dobry poszedł Lemmy (2010) Grega Ollivera i Wesa Orshoskiego. Dokument
opowiadający o liderze grupy Motorhead, Lemmym Kilmisterze dotarł do naszego
kraju z opóźnieniem, lecz wszedł z pompą – i cholera, było co pompować.
Technicznie jest to całkiem dobra robota. Mamy tu wszystko, czego potrzeba: sporo
wstawek z koncertów, fragmenty z sal nagraniowych, pogaduchy z tuzami rocka –
jest i Ozzy, Metallica, i Dave Grohl – a także mnóstwo obrazków z życia
codziennego Lemmy’ego, wszystko to zaś sprawnie zmontowane i podlane solidną
dawką mocnego łojenia. Świetnie sprawdzają się również wywiady brane na żywca –
o ile zwykle nie przepadam za takim rozwiązaniem (wolę, aby twórca pozostał
niewidoczny), tak tutaj efekt jest znakomity – głównie za sprawą samego Lemmy’ego,
któremu nie można odmówić dystansu do samego siebie i przekonania, że nie ma co
żałować tego, co się robiło. Bez skrępowania zatem opowiada o dragach,
kobietach i rockowym stylu życia – co czasem prowadzi zresztą do zabawnych
sytuacji (wystarczy wspomnieć scenę, gdy Lemmy wspomina, jak to z synem
wymienili się kiedyś laskami, podczas gdy rzeczony syn siedzi obok z wyrazem solidnego
„WTF?” wypisanym na twarzy).
Interesujące
jest przy tym skontrastowanie filmu Ollivera i Orshoskiego z Marleyem
(2012), o którym kiedyś pisałem – bo choć obydwa traktują o ikonach
muzyki, opisują je w zupełnie inny sposób. Obraz Macdonalda prezentował Marleya
przede wszystkim przez pryzmat muzyki – losów jego zespołów, rozwoju i przemian,
z którymi sprzężona została duchowość i relacje rodzinne. Była to po prostu
kronika życia Boba – od narodzin, aż po śmierć. W Lemmym trudno szukać
chronologii, film sunie raczej od tematu do tematu, punktując to, co wyznacza
styl życia prawdziwego rockmana. I tu chyba zasadza się podstawowa różnica
między tymi dwoma dokumentami: bohaterem filmu nie jest ten konkretny Lemmy
Kilmister, wokalista Motorhead, dawny członek Hawkwind, ale LEMMY – legenda,
ikona, synonim słowa „rockman”, nie tyle ucieleśniający pewne wartości, to po
prostu nimi będący. Nie ważne, w jakiej chwili i jakim go widzimy – skromnego,
czasami nawet nieco zamkniętego, bezpośredniego, wesołka, cieszącego się jak
dziecko w czasie pokazywania swojej kolekcji – on i tak promieniuje aurą pure rock-fucking-star. I tylko
zakończenie ma w sobie odrobinę goryczy, gdy Lemmy, siedząc w pokoju przed
koncertem, z nieodłącznym jednorękim bandytą, mówi To właśnie robię. Tego się po mnie spodziewają. Bycia legendą,
zawsze i wszędzie. A potem przychodzi kolejny koncert i nie ma już nic – tylko
czad, euforia i siwy dym.
Nawet plakat jakiś taki... znajomy. |
Dla
odmiany The Bullet Vanishes (2012) Chi-Leung Lawa – film, na który
trafiłem przypadkowo, zaciekawiony rzekomymi „silnymi nawiązaniami” do dylogii Sherlocka
Holmesa Guya Ritchiego – okazał się dostarczycielem wyjątkowo
interesującego, a przy tym nieco schizofrenicznego doświadczenia filmowego.
Gdybym był złośliwy (a czasem bywam) mógłbym określić ten film jako „chińską
podróbkę” produkcji z Downeyem Jr. i zdecydowanie nie byłaby to wielka
przesada. Oglądając The Bulle Vanishes można odnieść wrażenie permanentnego deja vu z rodzaju: gdzieś już widziałem
podobną czołówkę. O, te przygaszone, szaro-bure kolorki też już skądś znam.
Retrospekcje z flashami i przyspieszeniami też wyglądają znajomo... Wymieniać
można długo. Ale pal licho estetykę, scenografię, pracę kamery czy muzykę –
Chi-Leung Law wstawił do swojego filmu nawet całe wątki i konkretne sceny
zaczerpnięte z Sherlocka Holmesa! Wystarczy wspomnieć motyw z fabryką broni i
sekwencję eksplozji, której nie idzie nie skojarzyć z analogicznym fragmentem z
filmu Ritchiego (ba, mam wrażenie, że nawet odrzut ciskał bohaterami w podobny
sposób). Ah, no i nie zapominajmy o fioletowym szaliku (!) jednego z naszych
herosów... Widać nawet na wschodzie trolli nie brakuje.
Czyli
co – koszmarek, piąta woda po kisielu, krzyż na drogę i do piachu? Otóż... nie
do końca. Zabawne, że mimo tak bezczelnych zżynek (a może właśnie dzięki nim –
w końcu to „nasze, swojskie, znane”!) całość ogląda się całkiem przyjemnie –
historia jest poprowadzona nieźle, finalny twist może zaskoczyć, a i tak
uwielbiany przez Chińczyków kicz nie kruszy zębów. Ciekawe wreszcie jest
przesunięcie akcentów, jeśli chodzi o bohaterów – główne skrzypce gra bowiem
nie genialny socjopata w typie Sherlocka, ale człowiek będący raczej dr
Watsonem. Z punktu widzenia Europejczyka jest to cokolwiek dziwne – czemu
bowiem barwniejsza, sprawniejsza i przystojniejsza postać ma być „tylko”
pomocnikiem – lecz jeśli przyjrzeć się postaci Donglu, spod płaszczyka
gatunkowego schematu wyjdzie jeszcze inny – konfucjańskiego urzędnika.
Bo najlepsze rozmowy toczą się w kostnicy. |
Bowiem detektyw
to ucieleśnienie urzędniczych cnót: wierzący w sprawiedliwość, szlachetny,
gotowy zgłosić protest wobec złej postawy zwierzchnika, a jednocześnie skłonny wysłuchać
próśb „prostego ludu”, jego moralność jest niezachwiana, stroni od przemocy,
działa metodycznie i dokładnie, stawiając prawdę na pierwszym miejscu. Słowem:
idealny materiał na bohatera (przynajmniej dla Chińczyków – nasz krąg kulturowy
chyba już nie potrafi sobie wyobrazić herosa pozbawionego jakiejkolwiek wady,
nawet jeśli byłoby nią plucie z balkonu na głowy przechodniów). Przy
okazji zabawnie jest obserwować, jak sprawnie Chińczycy łączą zapożyczenia
estetyczne i fabularne, dokładając do tego własne wzorce kulturowe i wycinając
wszystko co pozwalałoby określić jednoznacznie czas akcji (z elementami politycznymi
w pierwszym rzędzie – choć z drugiej strony, komu one do cholery w popkulturze
potrzebne?)
Kontynuując
swoje spotkania z kinem klasy B sięgnąłem następnie po The Giant Gila Monster (1959)
Raya Kelloga – jako fan filmów o wielkich potworach zawsze skory jestem do
sprawdzenia kolejnego. I nie, nie oczekiwałem arcydzieła, ba! nie oczekiwałem
nawet średniaczka – byłem gotowy na kiczowatego gniota, jakim było wiele
produkcji z tego nurtu. Tyle, że nawet one mają swoje plusy, a seans przypomina
żarcie bez – niby puste, a wpieprzasz do bólu zębów z bananem na twarzy. W tym
jednak przypadku miałem wrażenie, jakbym żarł piach. Ze żwirem. I popijał to
jeszcze zużytym olejem silnikowym. Umówmy się: ten film to pomyłka. Historia o
olbrzymiej jaszczurce żyjącej gdzieś w niedostępnych lasach Teksasu jest tak
absurdalna, że trudno ją skomentować.
Widzisz to COŚ i już wiesz, co cię czeka... |
Choć nie, przepraszam, jest dobre
określenie: potwornie nudna. Kosmicznie nudna. Astronomicznie nudna – wstawcie
tu co chcecie, a i tak pewnie będzie to za mało. W filmie Kelloga nie dzieje
się absolutnie nic – ot, znika kilku ludzi, kilku innych ludzi zastanawia się,
gdzie wcięło tamtych, jaszczurka chodzi po kiepskich makietach, potem jest bum
i koniec. No to może chociaż efekty specjalne są dobre? Rozwalane miasta,
pożerani ludzie, wybuchy, pożary, armageddon na wiejskiej potańcówce, jak
przystało na porządny giant monster movie?
A gdzie tam: potwór to po prostu gad filmowany na żywca w terrarium, jedyne co
potrafi, to włóczyć się po okolicy, a ilość jego interakcji z ludźmi
(pożeranie, miażdżenie, whatever) można policzyć na palcach jednej ręki. I
jeszcze wam palców zostanie. Całość jest dodatkowo koszmarnie zmontowana,
tragicznie zagrana – Don Sullivan, który chyba jako jedyny próbuje coś
wykrzesać ze swojej postaci jeszcze to podkreśla – a klimatu nie starczyłoby do
wypełnienia naparstka. Ten film jest potworny i to w złym tego słowa znaczeniu.
I pomyśleć, że ten sam facet w tym samym roku wyreżyserował też kultowe Zabójcze
ryjówki...
Żeby
zmyć to koszmarne wrażenie załączyłem sobie jeszcze The Zombies of Sugar Hill (1974)
Paula Maslanksy’ego, będącego klimatycznym połączeniem filmów blaxploitation z
kinem zombie. Pomijając soczysty kontekst – nie ma wszak lepszego czasu na
oglądanie produkcji z żywymi trupami niż Wielkanoc! – muszę stwierdzić, że to
całkiem interesujący film. Konflikt jest tu co prawda zarysowany jasno i
wyraźnie – bogaci white trash i
gangsterzy mordują z zimną krwią krnąbrnego, czarnoskórego właściciela
popularnego klubu nocnego – i pod tym względem wchodzi w ramy klasycznego kina
zemsty, lżej traktując – jak się wydaje – kwestie związane z kolorem skóry i
płcią, czy wręcz je ograniczając. Te jednak szybko wysuwają się na pierwszy
plan. Raz, że główna bohaterka – Sugar – to przykład twardej, zdeterminowanej,
a przy tym inteligentnej kobiety. Zwodzi swoich przeciwników przymilnym
uśmiechem i miłą aparycją (balansującą na graniczy plastikowego kiczu) by za
chwile zamienić się w babę z jajami z żelaza, która bez mrugnięcia okiem rzuca
faceta głodnym świniom na pożarcie. Nie ma wyrzutów sumienia, nie czuje żalu, a
jedyne czego chce, to cierpienia swoich wrogów. A to całkiem łatwo osiągnąć,
gdy poprosić o pomoc kapłankę voodoo, Barona Samediego oraz jego armię
umarlaków. Wątek ten zresztą idealnie pasuje do filmu, stanowiąc efektowny
powrót do źródeł – któż bowiem parał się voodoo, jeśli nie czarni niewolnicy,
używający swych czarów, by sprzeciwić się i walczyć z białymi panami? Kontekst
ten nie jest podany wprost, ale z pewnością jest jasny dla każdego, kto
kojarzy, skąd zombie pojawiły się w kulturze. Zwrócenie się w stronę
haitańskich tradycji zombie miało jeszcze jeden plus – pozwoliło stworzyć zwariowaną
i mocno psychodeliczną wizję zarówno Barona (zagranego znakomicie przez Don
Pedro Colleya), jak i samych nieumarłych. Ci szczękają kajdanami, sunąc w
kierunku gangsterów z wysoko uniesionymi maczetami, uśmiechając się wesoło i
błyskając oczami, przypominającymi metalowe kule. Nie wiem, jak inni, ale dla
mnie byli creepy as hell. Trochę
szkoda, że za dobrze zrealizowana warstwą kina grozy nie podąża reszta – od
aktorstwa czasem bolą zęby, a całość jest dość kameralna – ale rozpatrując The
Zombies of Sugar Hill jako film o zombie muszę powiedzieć, że trzyma
klimat, przy czym jest to raczej rzecz dla miłośników psychodelii, niż gore.
Let's get funky! Zombie funky fun! |
Ostateczny werdykt:
Lemmy: 8/10
The Bullet Vanishes: 6/10
The Giant Gila Monster: 1/10 (i niech gnije w piekle)
The Zombies of Sugar Hill: 6/10
1 komentarz:
Zaraz! Łoboru! To Viv ma swój własny blog a ja dopiero teraz go znalazłem? Czemu żeś się ukrywał, niecny linku?!
Ciekawe, ciekawe, recenzje napisane zgrabnie i treściwie, na dodatek dowiedziałem się o istnieniu kilku filmów które mogą być interesujące... no biografię Lemmyego to muszę dorwac na pewno :D
A za Wielką Jaszczurkę gratuluję cierpliwości. Ja bym chyba odpadł po kilku minutachm, choć generalnie przaśne kino klasy B bardzo lubię ;P
Pozdrawiam,
Szabrownik
Prześlij komentarz