Anna Kańtoch
Przedksiężycowi tom 1
Ocena: 8/10
Lunapolis.
Urbanistyczne cacko – dosłownie i w przenośni. Pomnik rozbuchanej, artystycznej
wyobraźni w jej najbardziej fantazyjnej postaci. Raj dla pisarzy, malarzy,
aktorów i każdego, kto potrafi tworzyć, przywdziewać bądź zdzierać maski.
Miejsce, gdzie nie trzeba się przejmować starością, brzydotą i chorobą, a
śmierć – jak niemal wszystko tutaj – ma wymiar estetyczny. Świat zaskakujących
rozwiązań technologicznych, mistycyzmu i dekadencji, gdzie nuda wynika
najczęściej tylko z twojej nieumiejętności wybrania rozrywek. Miasto utopijne.
I, jak każda utopia, stanowi przedsionek piekła.
Fabuła powieści
przebiega dwutorowo. Z jednej strony śledzimy historię Finnena i Kairy –
artysty-lekkoducha i idealistki z dobrego domu, która pragnie się z niego
wyrwać i uciec od na wpół szalonego ojca. To, co z początku wydawało się
Finnenowi interesującą przygodą zapewniającą dreszczyk emocji, wkrótce rozrasta
się do rozmiarów o jakich mu się nie śniło – ze szpiegostwem, morderstwem i
spiskiem w rolach głównych. Z drugiej obserwujemy poczynania Daniela
Pantalekisa – astronauty uwięzionego w dziwnym, zupełnie dlań niezrozumiałym
miejscu, rządzącym się szalonymi zasadami, gdzie wszystko wokół rozpada się i
gnije w zastraszająco szybkim tempie, a ludzie porozumiewają się niezrozumiałym
językiem. Dookoła nich roztacza się
ostatni główny bohater: samo Lunapolis, negujące wszelką pragmatykę i
utylitaryzm, ze swoimi bogami – tytułowymi Przedksiężycowymi – uśpionymi na
dnie wielkiej studni, w ciemności czekającymi na Przebudzenie.
Annie Kańtoch
udało się stworzyć świat intrygujący i budzący grozę – nawet biorąc pod uwagę
jej własne, pisarskie standardy. Wszak zarówno rzeczywistość choćby „Diabła na
wieży” jak i „Czarnego” nosiły znamię jakiegoś rozpadu: podskórnego rozkładu,
powoli zatruwającego życie ludzi, bądź też wyraźnego pęknięcia dotykającego
tożsamości bohaterki, jej percepcji czasu i przestrzeni, znacząco wpływającego
na sposób postrzegania otoczenia. „Przedksiężycowi” idą jeszcze dalej: rozpad
dotyka świata zarówno na poziomie materialnym, jak i mentalnym, zaś jego
kształt wyznaczają dwa elementy – skrzywiona idea Postępu oraz Ponowoczesność w
swej najkoszmarniejszej, zdehumanizowanej postaci.
Ta pierwsza
objawia się przede wszystkim poprzez Skoki – nagłe przesunięcia czasowe, będące
skutkiem epokowego odkrycia naukowego. O ile jednak w naszym świecie
sformułowania „skok cywilizacyjny” oraz „świat pozostający w tyle” są tylko
metaforą, o tyle w Lunapolis mają one przełożenie na stan faktyczny – generują
bowiem kolejne, „stare” wersje miasta, tworząc swego rodzaju drabinkę: z
nowoczesną, piękną i bogatą metropolią na szczycie i jej kopiami poniżej,
dążącymi zawsze do tego samego punktu – pierwotnego chaosu. Panuje w nich
przyspieszony rozkład materii, szaleje entropia, probabilistyka składa się w
harmonijkę, a wszystko to czyni życie w tych miastach – pomijając te
„najświeższe” – absolutnie niemożliwym.
Postęp bowiem – jak ma w zwyczaju – mieli nie tylko kulturę materialną,
ale również ludzi, z tą różnicą, że to nie niemożność dostosowania się do nowej
rzeczywistości jest czynnikiem decydującym o „pozostaniu w tyle” (które w tym
wypadku oznacza powolną śmierć w rozpadającym się świecie, bez prawa do
powrotu). Tutaj to Przedksiężycowi decydują o tym, kto posiada pożądane umiejętności,
pozwalające mu zbliżyć się do Przebudzenia – stanu quasi-nirvany – o naturze
którego niewiele wiadomo poza informacją, że dostąpią go tylko najdoskonalsi, a
ich troski skończą się na zawsze. Postęp zatoczył więc kuriozalne koło: oto
rozwój sprowadza się do ulepszania najbardziej pierwotnej części człowieka –
instynktu przetrwania.
Jest tylko jeden
problem: nikt nie wie, jakie cechy zapewniają wyjście cało ze Skoków – bogowie
Lunapolis są pod tym względem absolutnie alogiczni i nieprzewidywalni, w pędzie
ku doskonałości wymazując geniuszy, a ocalając średniaków bądź miernoty.
Dlatego też każdy stara się odnaleźć tę „cudowną umiejętność” gwarantującą
życie – duszoinzynierowie zaś ochoczo im w tym pomagają, niemal dowolnie kształtując
ludzkie talenty. Chcesz, by twoje dziecko było sprawnym wojownikiem? A może
znudziło ci się bycie specjalistą w uwodzeniu kobiet i wolałbyś zostać
genialnym pisarzem? Albo masz kaprys zaryzykować ruletkę genową i liczyć na
uśmiech losu? Wystarczy zapłacić monetą lub dokonać równowartościowej wymiany i
już można cieszyć się z nowo skonstruowanej tożsamości. Ta absolutna płynność,
brak wyraźnego zakorzenienia, brak jakiegokolwiek pewnego punktu odniesienia
sprawia, że choć „najwyższe” Lunapolis nie rozpada się w sensie materialnym, to
pod względem społecznym od dawna jest zwykłą sieczką. Jak bowiem budować relacje międzyludzkie
wiedząc, że niemal w każdej chwili można zafundować sobie genozmianę i
„przepisać się” na nowo? W jaki sposób traktować przyjaciół, rodzinę lub
kochanki mając świadomość, że mają oni kiepskie geny i przy najbliższym Skoku
zostaną z tyłu? No i jaki sens ma budowanie mocniejszych więzi, kiedy nad głową
wisi ostrze gilotyny, tnące według zupełnie absurdalnych kryteriów? Co więcej,
świat „Przedksiężycowych” to rzeczywistość, w której ponowoczesne założenie o
zastąpieniu etyki przez estetykę doprowadzono do ekstremum. Pal licho samo
miasto, pełne całkowicie zbędnych ornamentów czy rur, dodanych tylko po to, by
oferowały śliczną grę światła i cieni; bądź nadawanie rangi dzieła sztuki
przedmiotom użytkowym, takim jak kamizelki czy protezy kończyn. Najgorsza jest bowiem estetyzacja ludzkiego
życia – niemal wszystko jest tutaj grą i przedstawieniem, a granica między
prawdziwą twarzą a maską przywdzianą na potrzeby chwili całkowicie się zaciera.
Widać to wyraźnie w postaci Finnena: chwilami trudno traktować go jako
konkretną postać, bohatera – jawi się raczej jako nieustający w grze aktor,
który sprawnie lawiruje pomiędzy kolejnymi rolami, a przez to znakomicie
wpisuje się w Lunapolis i jego klimat oderwania i temporalności. W rezultacie
to Kaira – jedyna postać szczerze przywiązana do jednej idei, uporczywie się
jej trzymająca – wydaje się wyrwana z kontekstu, wręcz „nienormalna”, choć przecież
to ona, spośród wszystkich bohaterów, sprawia wrażenie najbardziej ludzkiej.
Kańtoch
znakomicie buduje klimat miasta-dekadenta, pędzącego po równi
pochyłej w kierunku samozagłady: przygnębiający i niepokojący, a zarazem pełen
jakiegoś makabrycznego, intrygującego uroku. Jednak nie tylko ten dość
pesymistyczny obraz rzeczywistości sprawia, że powieść zdecydowanie nie należy
do łatwych i lekkich w czytaniu. Autorka, choć trzymała w dłoni materiał na
całkiem zacnie skrojony thriller, skupiła się raczej na kreowaniu świata
przedstawionego, budowaniu relacji między postaciami i tworzeniu ich rysów
psychologicznych, w efekcie czego całość rozkręca się dość wolno. A i nawet gdy
już się rozkręci, będzie dążyć raczej w głąb, niż rwać do przodu. Nie pomagają
tutaj też charakterystyczni bohaterowie – o ile jeszcze duet Finnen-Kaira łatwo
zaakceptować, o tyle Daniel doprowadzał
mnie do szału. Fakt, współczułem mu – rozbitek rzucony w obce, nieprzyjazne
środowisko, bez znajomości języka i obyczajów – lecz zarazem kląłem jak szewc,
bowiem kosmonauta zachowuje się skończony, nadęty buc. No i najważniejsze:
zapomnijcie o jakichkolwiek rozwiązaniach wątków. Nawet biorąc pod uwagę, że to
dopiero pierwszy tom, ilość pytań jest odwrotnie proporcjonalna do ilości
odpowiedzi. A obawiam się, że dalej wcale nie będzie pod tym względem lepiej…
Reasumując:
zdecydowanie polecam sięgnąć po „Przedksiężycowych” – to kawałek solidnej,
pełnej ciekawych pomysłów literatury. Nawet jeśli Kańtoch czasem (acz rzadko)
wpływa na mielizny fabularne, bądź tworzy nieco sztucznie brzmiące dialogi,
nadrabia to gęstym i ciężkim klimatem, wdzierającym się w płuca i zalepiającym
je niczym smoła. Teraz tylko strach
czytać dalej – bo skoro początek jest tak dołujący, to co będzie dalej?
Za udostępnienie egzemplarza dziękuję
wydawnictwu Powergraph.
2 komentarze:
poczytałby człek chętnie, tylko nie ma kiedy :/
Mam podobny problem - leciałby człowiek z drugim tomem, byle szybciej, a tu po drodze podręczniki na studia :>
Prześlij komentarz