Lato już w zasadzie za nami, a wraz z nim sezon blockbusterów,
kiedy to producenci zazwyczaj rzucają do boju swe najlepsze, filmowe ogary. Po
raz kolejny mięliśmy ofensywę kontynuacji, nawałnicę adaptacji komiksów… i na
nowo zbierającą falę krytycyzmu spod znaku „hollywoodzkiej papki”. Argumentacja
w gruncie rzeczy pozostaje niezmieniona: oto w miarowych odstępach trafiają do
kin filmy-wydmuszki, produkty serwujące wielokrotny orgazm gałkom ocznym i
śmierć w męczarniach mózgownicy, w których zmieniają się tylko dekoracje i
efekty specjalne, jeszcze lepsze, jeszcze bardziej realistyczne, jeszcze
piękniejsze i w ogóle super-hiper cudowne – akurat na tyle, żeby ukryć smród
historii trzeciej świeżości. I nie przeczę – jest w tym sporo prawdy i mógłby
to potwierdzić każdy, kto oglądał ostatnie dokonania Michaela Baya czy Rolanda
Emmericha. Tyle, że przeciwstawianie tej komercyjnej machinie kina
artystycznego – tego lepszego, głębszego, otwartego na niedopowiedzenia,
unikającego montażowej biegunki – jest w moim odczuciu nie do końca trafione.
Naszła mnie bowiem refleksja, że w gruncie rzeczy obydwa te
nurty, mimo niewątpliwie odmiennych wartości za nimi stojących, używają bardzo
podobnych strategii i zmierzają do tego samego punktu – ponadnormatywnego
formalizmu i nadmiernej wartości obrazu. Przy okazji premiery Artysty
(2011) i Hugo i jego wynalazku (2011) wielokrotnie pojawiały się głosy,
że twórcy próbują wykorzystać nostalgię widzów i osiągnąć sukces na fali
tęsknoty za starymi czasami, kiedy kino było lepsze, trawa zieleńsza, a biusty
tkwiły bezpieczne w stanikach. I przyznać trzeba, że – przyglądając się
współczesnemu kinu – były to prorocze słowa, z tą różnicą, że powrót do
pierwocin nie odbył się za sprawą stylizowanych produkcji, stylistycznych
podróbek ani postmodernistycznych zabaw w „rozpoznaj cytat z filmu”: rzecz
wyszła niejako z przypadku. Wszystko zdaje się zmierzać do punktu, w którym
najważniejszym nośnikiem emocji w filmie nie będzie dialog, ale obraz. To już
widać – wystarczy zerknąć na blockbustery: czy ktokolwiek ogląda je jeszcze dla
fabuły, czy ktokolwiek oczekuje głębokich portretów psychologicznych? To, co
się liczy, to atrakcje – momenty, kiedy skacze nam ciśnienie, zostajemy wbici w
fotel, nasze emocje szybują pod niebiosa a w żołądku rośnie zimna gula. Tak jak
kiedyś King Kong (1933), współczesne kino rozrywkowe pragnie widza
zaskoczyć, wprawić w osłupienie, pokazać magię kina w pełnej jej krasie – inna
rzecz, że rzadko mu się to udaje: zbyt wiele się widziało, by dać się porwać
tłuczonym seryjnie pościgom i demolkom, w których zmienia się co najwyżej
bohater i jego flama. A kino artystyczne? Wcale nie lepsze. Jasne – ujęcie trwa
pięć minut, zamiast pięciu sekund, a chwytliwe dialogi zostają wyparte przez
operowanie ciszą – ale czyż to właśnie nie zbliża tego kina do samych początków
kinematografii? Słowo przestaje mieć znaczenie, liczy się operowanie obrazem,
wywoływanie określonych skojarzeń wizualnych, a głównym walorem staje się
artystyczna wrażliwość i wyczucie reżysera, potrafiącego nadać banalnej
niekiedy i ogranej historii – nikt wszak nie powiedział, że art-house wolny
jest od powtarzalności – rys świeżości i oryginalności właśnie za sprawą formy,
ogniskującej na sobie całą uwagę widza.
Wystarczy zresztą przyjrzeć się tegorocznym premierom, by
odnaleźć sporo tytułów, których główna – o ile nie jedyna – wartość zasadza się
przede wszystkim na dopracowanej warstwie wizualnej. Ot, choćby taka Niepamięć
Josepha Kosinskiego. Po reżyserze wyjątkowo słabego Tron:
Dziedzictwo (2010) można było spodziewać się soczystej kaszanki,
tymczasem produkcja okazała się nad wyraz sprawnie zrealizowana i całkiem
przyjemna. Jej wartość nie leży jednak w fabule – ta jest poprawna, ale bez
szału; od pewnego momentu łatwo przewidzieć rozwój wypadków, a całość w wielu
miejscach grzęźnie w typowo hollywoodzkich rozwiązaniach – ot, samotny bohater,
samopoświęcenie, odzyskana miłość, nawrócenie, wyjątkowo mizernie podana
historia konfliktu i słodkie zakończenie jako wisienka na torcie. Nie ma tu
również za grosz oryginalności – film Kosinskiego powinien do samej śmierci
spłacać dług wdzięczności długiemu szeregowi klasyków – począwszy od Planety
małp (1968) po 2001: Odyseję kosmiczną (1968). Nie
powinno to specjalnie dziwić – ileż nowych rzeczy można powiedzieć w kolejnym
postapokaliptycznym filmie? – z drugiej jednak strony sposób, w jaki użyto
wizualne motywy, budując niesamowicie plastyczną wizję Ziemi po końcu świata,
budzi uznanie. Jeśli bowiem Niepamięć się broni, to właśnie
oprawą. Długie panoramy, dużo planów ogólnych, stonowane barwy, kontrast między
brudem i brązami lądu a sterylną bielą mieszkania bohatera, szczątki wieżowców,
mostów czy stadionu pięknie wkomponowane w nagie pustkowia, po których sunie
jasna plamka, będąca naszym herosem… naprawdę robi to wrażenie.
Jednak jak wspomniałem, dowartościowywanie formy względem
treści nie jest domeną li tylko kina komercyjnego, choć za eye-candy obrywa ono wyjątkowo mocno – zabawne, że w kinie
artystycznym fetyszystów obrazu spotkać można nieporównanie częściej, a mimo to
oskarżenia o próby zrobienia widzowi sieczki z mózgu padają rzadziej. Inna
rzecz, czy – gdy już padną – są zasadne. Tylko Bóg wybacza Nicolasa Windinga
Refna zebrał u nas różne oceny: jedni twierdzili, że jego film jest świetny, reszta
posądzała o kompletny odjazd w inną rzeczywistość. I wcale im się nie dziwię:
pod płaszczykiem kina zemsty reżyser serwuje wachlarz psychoanalitycznych
tropów, rozsadzających formę opowieści o mścicielu, tnąc pod włos oczekiwania
widza. Ba, tak po prawdzie to sama zemsta nie jest nawet najważniejsza: Tylko
Bóg wybacza to opowieść o współczesnym Edypie, śniącym swój sen o
potędze. Tyle tylko, że u Windinga Refna jego dramat nie wynika z brania się za
bary ze swym przeznaczeniem – Julian cierpi, ponieważ jest słaby, zżerany przez
kompleksy i niezdolny do autonomicznego działania. Stać go na pokazanie swej
siły i obicie mordy kolesia w barze, ale gdy próbuje sprawdzić w walce z losem
– policjantem Changiem – dostaje solidny łomot. Sen o potędze jest więc
koszmarem słabości - także w sensie dosłownym: skapanym w czerwieni i czerni, z
postaciami snującymi się jak duchy, długimi ujęciami celebrującymi brutalność i
zdarzeniami, które trudno przyporządkować – realność to czy tylko wyobraźnia
Juliana? Estetyzacja weszła na zupełnie nowy poziom.
Mamy wreszcie Stokera Chan-wook Parka. Pod
względem fabularnym to przepis na rasowy thriller: jest stary dom, dziewczyna
wkraczająca w dorosłość, tajemniczy wuj, wisząca w powietrzu atmosfera romansu
i zagrożenia oraz rodzinna tajemnica, którą ojciec wziął do grobu. Czyli nic nowego/specjalnego/niezwykłego.
Kiedy jednak w ruch idą obrazy, ach… wtedy zaczyna się zabawa. Reżyser ma
niezwykłe wyczucie estetyki (zresztą, kto widział jego „trylogię zemsty” wie o
czym mówię), łączące brutalność i bezkompromisowość z subtelnością i ogromną
wrażliwością. Upływ czasu mierzony kolejnymi parami identycznych trzewików i
przejście w dorosłość sygnalizowane parą modnych butów na obcasie, wyprawa z
lodami do piwnicy zmieniająca się w spacer godny filmów grozy, zapowiedź
zagrożenia wyrażona pająkiem spacerującym po nodze bohaterki, obserwowanym w
ekstremalnym zbliżeniu… A to tylko część atrakcji: Chan-wook nie boi się
ostrych przejść montażowych, nietypowych ustawień kamery, wyrazistych,
kontrastowych barw a nawet odrobiny kiczu i filmowych odwołań do klasyki (wuj
Charlie wyraźnie stylizowany jest na Normana Batesa z Psychozy). Pozostaje przy
tym mistrzem niedomówień, nie podając niczego wprost, lecz aranżując sceny w
sposób nie pozostawiający wątpliwości co do zamiarów, dzięki czemu proces
wkraczania w dorosłość nastoletniej Indii jest tak elektryzujący: reżyserowi
wystarczy jedna scena przy fortepianie, by pokazać – za pomocą muzyki, zmian
tempa, detali, spojrzeń i mimiki aktorów – rodzącą się namiętność dziewczyny.
Obraz wart więcej niż słowo.
Jakaś konkluzja? Czy ja wiem… nie mam nic przeciwko
rozbuchanej formie: i Winding Refn, i Char-wook pokazali, że można ją okiełznać
i zaprząc do roboty, oferując sycące przeżycie nie tylko estetyczne, ale i
filmowe. Tyle że zazwyczaj odbywa się to kosztem warstwy treściowej.
Kombinatoryka stanowi podstawę przetrwania. Trochę to przerażające: żyjemy w
czasach niesamowitych wizji, barokowej oprawy, wizualnej orgii, a problemem
staje się napisanie spójnego, wciągającego scenariusza, z dobrze
skonstruowanymi bohaterami i napięciem wypływającym z ich działań, a nie
artystycznych sztuczek reżysera. Ba – kiedy już ktoś taki się trafi, z miejsca
obwołuje się go autorem, nawet jeśli jest tylko sprawnym rzemieślnikiem. Ale
może takich właśnie nam potrzeba? Takich, co nie zaleją widzów blockbusterów
niekończącym się potokiem atrakcji? Takich, co powstrzymają swe estetyczne
zapędy, by nie rozmyć treści, przestaną wreszcie wchodzić postaciom w dusze i pozwolą
im powiedzieć jasno i dobitnie, co leży im na wątrobie? Takich, co poważą się
sięgnąć po królestwo, oferowane za dobrze napisany skrypt?
Cholera wie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz