Odtrutka na optymizm
Peter Watts
Ocena: 9/10
„Między Polską i mną coś po prostu jest”, pisze we wstępie do zbioru Peter
Watts i nie jest to bynajmniej tylko kurtuazja. Zresztą, obserwując półki
księgarni łatwo to sprawdzić: obok trylogii ryfterów, dostępnej w całości od
pewnego czasu, ląduje właśnie trzecie już wydanie Ślepowidzenia, a wraz z
nim – recenzowany zbiór, pozwalający zapoznać się z krótszymi formami, jakie
wyszły spod ręki pisarza na przestrzeni niemalże dwóch dekad. Szesnaście
opowiadań, w których – zgodnie z tytułem książki – znaleźć można wiele rzeczy,
ale optymizm raczej nie jest jedną z nich.
Teksty ułożono w kolejności chronologicznej, co pozwala wyraźnie przekonać
się, jak przebiegała ewolucja twórczości Wattsa – przynajmniej od strony
warsztatowej. Widać, że zmieniało się jego podejście do bohaterów: w
najwcześniejszych utworach nie są szczegółowo zarysowani, funkcjonują raczej
jako nośnik dla stanowiska bądź tezy niż jako pełnoprawne postacie, z czasem
jednak nabierają głębi, stają się bardziej złożeni i niejednoznaczni – to
ostatnie jest tym wyraźniejsze, że autor często lubi „wchodzić w głowę”
jednostek skrzywionych czy dewiacyjnych. Już w pierwszych tekstach uwidocznia
się niechęć Wattsa do kreowania bardzo mocno dookreślonych rzeczywistości:
dostarcza czytelnikowi tylko najpotrzebniejsze informacje, ograniczając opis
świata do minimum, skupiając się raczej na wybranej, wyrwanej z niego scenie.
Niekiedy może to powodować pewne problemy – często wiadomości kluczowe dla
zrozumienia historii są niedopowiadane, moment ich odkrycia jest
przeciągany. Jeśli dodać do tego naukowy
żargon z pogranicza biologii, chemii i fizyki, którego jest sporo (acz o
epatowaniu nim nie ma mowy), efektem jest nierzadko dezorientacja. Wystarczy
jednak mocniej wgryźć się w tekst i przeczytać go w skupieniu, by klocki wpadły
w odpowiednie miejsca. Jest wreszcie cyniczne spojrzenie na świat, w którym
egzystują bohaterowie, owo czarnowidztwo pojawiające się w różnym natężeniu w
każdym tekście, oraz przeczucie wypalenia i skrzywienia, nie pozbawione jednak
gryzącej i gorzkiej ironii.
Szesnaście opowiadań zgromadzonych w zbiorku często wykorzystuje motywy zwykle kojarzone z science-fiction:
pierwszy kontakt, inwazja obcych, sztuczne inteligencje, na wpół szaleni
naukowcy, apokalipsa, historia alternatywna – do wyboru, do koloru. Mimo to
bardzo łatwo dostrzec w tekstach Wattsa pewne powtarzające się elementy.
Bohaterami najczęściej są naukowcy, ale niemal zawsze operują w świecie na swój
sposób skrzywionym, stojącym na krawędzi, poddani są ekstremalnym niekiedy
warunkom – ich życie naznaczone jest niepokojem i ciągłą konfrontacją,
niezależnie czy chodzi o kwestie rasizmu i imigracji (Fraktale), czy też straty
i emocjonalnego wypalenia (Nimbus). W tym kontekście pasuje
przysłowie „Jak trwoga, to do Boga” – również z uwagi na to, że kwestie wiary i
religii zajmują widoczne (acz nieprzesadnie eksponowane) miejsce w twórczości
pisarza, nie pozostawiając jednocześnie wątpliwości co do jego przekonań w tej
materii. Jego stanowisko jest wyjątkowo stanowcze i nie każdemu musi przypaść
do gustu (bohater Nowiny dla pogan krzewi wiarę ze skutecznością fanatycznego
inkwizytora, unaoczniając wizję religijnego zaangażowania jako funkcji mózgu
możliwej do manipulacji), lecz w owym punktowaniu dogmatycznych absurdów nie
można mu odmówić przenikliwości i czarnego humoru (Hillcrest kontra Velikovsky. Siła
wyższa?). W tym stawianiu czytelnika w dwuznacznych sytuacjach jest
zresztą autor wyjątkowo biegły – w trylogii ryfterów obsadził w charakterze
bohaterów niezgorszą galerię psychopatów i dewiantów, wystawiając na próbę mechanizm
identyfikacji, zaś w Odtrutce na optymizm proponuje podobnego
rodzaju wybór mniejszego zła w odniesieniu do problemu manipulacji ludzkim
mózgiem. Młody gniewny zapomniał dziedzictwo Holocaustu (Powtórzenie przeszłości)?
Ktoś chce mieć pewność, że na pokładzie samolotu z nikogo nie wyjdzie morderca,
psychol albo pedofil (Oczy Boga)? Spokojnie – wystarczy
chwila zabawy, poprzestawianie kilku kabelków i sprawa załatwiona. A wolność?
Wola? Prywatność? Czy faktycznie warte są poświęcenia na ołtarzu bezpieczeństwa
i samozadowolenia? Czemu miałbym się godzić, żeby ktoś mi grzebał w głowie?
Albo komuś – nawet gdyby miałoby to oznaczać, że nie zaciuka mnie gdzieś na
ulicy? Niech nikt nie oczekuje jasnych odpowiedzi w rodzaju „to jest dobre, a
to jest fuj” – to zdecydowanie zły adres.
Jednak wątkiem, który najczęściej dostrzec można u Wattsa – acz w różnych
wariantach – jest konflikt między szeroko pojętą Naturą i Kulturą, zarówno w
sensie symbolicznym, jak i materialnym: jako walka biologicznej ewolucji z
całym techniczno-cywilizacyjnym naddatkiem. W opowiadaniu Jętka jedniodniówka ciało,
będące wynikiem genetycznych eksperymentów, stanowi wiezienie dla jaźni o
abnormalnym stopniu rozwoju, egzystującej w pełni tylko w przestrzeni
elektronicznej. Z kolei w Ciało stało się słowem pragnienie
odkrycia fenomenu ostatnich chwil życia (a może i ujrzenia transcendencji śmierci?)
kończy się całkowitym niemal jego zanegowaniem na rzecz elektronicznej
symulacji, tyleż prostszej, że możliwej do ulepszenia… lub usunięcia. Wyspa
z jednej strony eksploruje archetypiczny konflikt między ludzką załogą
statku kosmicznego, a jego SI, walkę między empatią i wyobraźnią, a jasno
określonymi procedurami i celem, w sensowność, którego nikt z załogi już nie
wierzy – z drugiej strony zaś konfrontuje naiwne, ziemskie kategorie myślowe z
twardą rzeczywistością, wyznaczaną przez dobór naturalny i prawo silniejszego.
Podobnie rzecz przedstawia się w Ambasadorze, gdzie mityczny
„pierwszy kontakt” przekształca się w dramatyczną ucieczkę, a sen o pokojowej
koegzystencji wali się w gruzy w zetknięciu z prostą konstatacją – nic nie
napędza rozwoju lepiej, niż wojna, a jedyny możliwy pokój to ten wieczny. Po
raz kolejny jednak widać, jak bardzo niejednorodne – pomijając ogólny pesymizm
– są teksty Wattsa: wspomniane opowiadania ukazują prymat biologii i
pierwotnych instynktów nad takimi kulturowymi konstruktami jak religia,
altruizm, pokój, miłość czy równość, rozpoznając je jako czynniki
„zmiękczające”, słabe punkty zmieniające ludzi z drapieżników w ofiary.
Wystarczy jednak sięgnąć po Betlejem, bądź Cosie (będące
reinterpretacją klasycznego filmu Johna Carpentera i jednym z najlepszych
tekstów w zbiorze) by dostrzec coś innego: oto ewolucja jest przypadkowym
tworem z określoną datą ważności, po której wszystko wróci do chaosu, zaś jej
wykwity są – w gruncie rzeczy – mało efektywne, słabe, a w połączeniu z choćby
z wypracowaną przez nie hierarchią – wręcz uwłaczające inteligencji i wszelkiej
pragmatyce. Tak źle i tak niedobrze, a jak dodać do tego jeszcze technologię –
koniec końców wracającą jak bumerang i ścinającą swym twórcom łeb – to już w
ogóle kaplica.
Odtrutka na optymizm z pewnością przypadnie do gustu fanom dobrej literatury science fiction.
Można oczywiście psioczyć na pewne elementy – mało czytelne przejścia między
opowiadaniami, szablonowość bohaterów najstarszych tekstów (Nimbus
– mimo interesującego konceptu – raczej nie porywa, W domu będzie miało
wartość głównie dla znających trylogię ryfterów), jednak są to mankamenty,
które można łatwo przeboleć. Watts snuje wizje bardzo pesymistyczne, gdzie
niemal każdy człowiek to skończony drań, a apokalipsa, jeśli jeszcze nie
nadeszła, to już puka do drzwi; wizje pełne agresji, smutku, ale również
ironii. Depresyjna rzecz – ale zdecydowanie warta czasu i odrobiny wysiłku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz