Norweski
ninja (2010) Thomas Cappelen Malling
Ocena: 3/10
Quasi-grindhouse’owy
koszmarek. Cudownie absurdalny pomysł na wojowników ninja broniących norweskiej
korony przed zakusami CIA w czasach zimnej wojny został położony przez mizerne
wykonanie. Tego typu filmom można wiele wybaczyć: absolutny brak logiki, sens
kryjący się po kątach, koślawe dialogi, aktorstwo godne dębowego pieńka i tanie
efekty specjalne. Gorzej, gdy okaże się, że w parze ze scenariuszowymi
koszmarkami idzie kiepska konstrukcja dramaturgiczna i napięcie pikujące coraz
ostrzej w dół wraz z kolejnymi minutami projekcji. Dobrych żartów też można ze
świecą szukać: „humor dla twardzieli”, jakim chwali się dystrybutor, odnosi się
raczej do kolejnych sucharów, na jakich można sobie połamać zęby. Na plus można
zaliczyć ciekawe pomysły realizacyjne i pojedyncze momenty, na czele z
fabularnym twistem, ale komu będzie się na niego chciało czekać przez cały
film?
Połowiczny
rozpad Timofieja Bierezina (2006) Scott Z. Burns
Ocena: 6/10
Wyobraźcie
sobie, że jesteście pracownikami elektrowni atomowej, który nagle dostaje
śmiertelną dawkę promieniowania, a potem kopa od swych pracodawców. Co robicie?
Oczywiście – kradniecie pluton i próbujecie go sprzedać, tak jak tytułowy
Timofiej. To znakomity materiał na kryminał,
jednak nie dajcie się zwieść: film Burnsa to pełnoprawny dramat. W tym wypadku
dotyczy on dwójki mężczyzn: rzeczonego Timofieja oraz Shiva – drobnego
cwaniaczka marzącego o karierze gangstera. Szukając wyjścia z sytuacji,
upatrując w skradzionym plutonie nadziei na lepsze jutro, obydwaj zostają
oszukani przez systemy, w jakich przyszło im egzystować. Timofieja zdradza
komunizm: najpierw jego bylejakość i pogarda dla ludzkiego życia doprowadziły
do napromieniowania Bierezina, potem oskarżyły o zaniedbania, by wreszcie
zakpić po kradzieży plutonu – w nowych czasach nikt już nie myśli kategoriami
„czerwonego guzika” i atomowego zagrożenia. Z kolei Shiva pokonuje kapitalizm:
system wielkich możliwości i zysków, który miał przyciągać obrotnych ludzki,
okazał się niewiele lepszy od poprzedniego – i tam i tutaj człowiek jest tylko
przedmiotem; rządzi zamordyzm i przemoc, a kasę zarabia się spluwą i
przekrętem, łupiąc głównie tych, co mają gorzej. To rozbicie narracji na dwa
wątki nie wychodzi filmowi do końca na dobre: segment Berezina jest świetnie
poprowadzony, przejmujący i dobrze oddaje klimat rosyjskich absurdów. Tymczasem
Shiv w swych staraniach jest szalenie irytujący i trudno się z nim utożsamić
bądź mu współczuć. Na dodatek środowisko mafii, w jakim się obraca, jest
wyjątkowo groteskowe, pełne postaci będących mieszanką wpływów Bałabanowa i
Tarantino, co wprowadza zbyt duży dystans w stosunku do świata przedstawionego.
Słowem:
film niezły, acz lekko rozczarowujący.
Marley
(2012) Kevin Macdonald
Ocena: 8/10
Muzyczna
laurka spod znaku Jah, Reagge, Rasta. Opowieść o życiu i twórczości Boba
Marleya podana w dokumentalnym sosie. Macdonald chwali się, iż dostał zgodę na
użycie wcześniej niepublikowanych materiałów z archiwów rodziny Marleya i to
widać: zdjęcia z dzieciństwa i ostatnich miesięcy życia, rejestracje z tras
koncertowych i codziennych zajęć, ale przede wszystkim ogromna ilość wywiadów z
rodziną i znajomymi muzyka. W innym przypadku taki natłok gadających głów
mógłby przytłoczyć i zmienić obraz w nudną, ciągnącą się niczym spaghetti
karykaturę wykładu, lecz w Marleyu udało się tego uniknąć.
Zarówno za sprawą samych rozmówców (wyjątkowo sympatycznych, kipiących
pozytywną energią, sypiących anegdotkami jak z rękawa), jak i konstrukcji
filmu, pełnego dynamicznie zmontowanych zdjęć, interesująco wykorzystanych
materiałów wideo i wreszcie samej muzyki Boba Marleya, idealnie dobranej w
zależności od tego, jaki okres życia muzyka jest właśnie prezentowany.
Jednocześnie trzeba stwierdzić, że fakt owej „ekskluzywnośći” pociągnął za sobą
także mniej pozytywne konsekwencje w postaci mityzacji postaci Marleya i
omijania pewnych faktów z jego życia. W ten sposób można dowiedzieć się o jego
dzieciństwie, początkach kariery, zaangażowaniu społecznym i związkach z Ruchem
Rasta oraz miesiącach spędzonych na walce z chorobą, lecz już mniej na temat
jego relacji z kobietami (prócz żony miał szereg innych partnerek) i dziećmi
(był zasadniczym i surowym ojcem), tudzież jego bezpośrednim zaangażowaniu
politycznym. Te tematy są w pewien sposób spychane na margines i pomijane. Nie
zmienia to faktu, że Marley to kawałek ciekawego,
świetnie nakręconego kina dokumentalnego, pełnego pozytywnych wibracji i dobrej
muzyki.
Holy
Motors (2012) Leos Carax
Ocen: 9/10
Powrót
Leosa Caraxa w naprawdę wielkim stylu. Pokręcony, szalony, pełen artystycznej
bezczelności i przenikliwości, odsłaniający niezwykłą moc filmowej
rzeczywistości, a jednocześnie ukazujący z pełną siłą jej umowność i
sztuczność. Z pozoru Holy Motors jest zbiorem luźno
połączonych fragmentów, w których logika przyczynowo-skutkowa zostaje
podporządkowana (czy też może zastąpiona) wartościami estetycznymi, szokiem,
ekscentrycznością. Przyglądając się bliżej można jednak dostrzec głębszą
refleksję – w tym wypadku nad sztuką aktorstwa. Kim jest aktor? Co nim kieruje?
Czym jest dla niego sam akt przybrania twarzy kogoś innego? Carax nie odpowiada
wprost na te pytania, zamiast tego serwuje widzom szaleńczą podróż poprzez
aktorskie zaświaty: przygniatające początki, pełne żebrania o uwagę; chwile
całkowitej depersonifikacji, redukcji i odarcia z cielesności; buntu wobec
zasad, reguł i konwencji estetycznych; rozczarowania nieprzystawalnością
oczekiwań do rzeczywistości, wreszcie zwątpieniem w sens pracy, pogodzeniem się
z fikcją, coraz mocniej zastępującą realność. Świat Holy Motors jest światem
sztuczności, pełnym ról gotowych do obsadzenia, gdzie trudno orzec, co jest
tylko aktem gry, a człowiek podziurawiony kulami może po zakończonym spektaklu
otrzepać się i wrócić do swej limuzyny. To świat składający się z cytatów,
gdzie twarz jest maską do założenia, swe bóle wyśpiewuje się w piosenkach,
śmierć przyjmuje kształt pretensjonalnego filmu artystycznego, a orgia
zniszczenia następuje w takt dźwięków z Godzilli. Leos Carax i Denis Lavant
– będący idealną wręcz aktorską masą plastyczną w rękach reżysera – prezentują
hymn na cześć aktorstwa i filmu, tyleż złośliwy i zabawny, co podszyty
wyczuwalną goryczą. A przy tym zniewalający, piękny i pomysłowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz