Tekst ukazał się pierwotnie w internetowym czasopiśmie 16 milimetrów.
Moda na zombie trwa w najlepsze,
przybierając rozmiary o jakich w latach 30. nie śniły pierwsze żywe trupy –
wtedy jeszcze bezduszni niewolnicy z karaibskich wysp, wypełniający rozkazy
swych panów-szamanów w klasykach pokroju Białego
zombie (1932) Victora Halperina. Oczywiście trudno porównywać ją do
szaleństwa związanego ze Zmierzchem –
coś, co gnije, śmierdzi i żywi się ludzkim mięsem raczej słabo nadaje się na pociągającego,
przeklętego kochanka, pełnego problemów egzystencjalnych. Tym bardziej, jeśli
jego wybranką jest soczysta półkula mózgowa. Mimo to od wielu lat obecność
żywych trupów jest w kinie wyraźna i przesuwa się z groszowych, obrzydliwych
filmów gore ku bardziej mainstreamowym produkcjom. Powód wydaje się prosty:
zombie – jako bezrozumna, łaknąca mięsa masa kierująca się najprymitywniejszymi
instynktami – stał się wygodną i efektowną metaforą przydatną do opisu
współczesnych problemów społecznych, rodzajem barwnego komentarza postępujących
przemian wyciągniętego z przepastnego wora popkultury.
Już George A. Romero w Nocy żywych trupów (1968) dostrzegł
potencjał zombie jako nośnika krytyki rzeczywistości: film łamał liczne tabu, ukazywał
chaos i napięcie wywołane stanem zagrożenia, podejmował kwestie rasizmu i
konsumpcjonizmu. Te ostatnie jeszcze wyraźniej wybrzmiały w kontynuacji, jaką
był Świt żywych trupów (1978), w
którym reżyser osadził akcję w centrum handlowym. Sunące po halach marketów
zombie były wymownym komentarzem na temat kultury pieniądza. Jednak filmy
Romero – abstrahując od ich wymowy politycznej czy moralnej – wpłynęły również
na sposoby prezentacji relacji międzyludzkich w omawianym gatunku.
Horror z samej swej definicji wprowadza do
rzeczywistości chaos burząc jej uporządkowaną strukturę, naruszając społeczne
tabu, grzebiąc uświęcone tradycje i obracając w perzynę stare systemy wartości.
W przypadku filmów o zombie owo wtargnięcie sił zła niemal zawsze przyjmuje
kształty apokaliptyczne: nawet jeśli początkowo liczba zarażonych jest
niewielka, wkrótce, zgodnie z zasadą śniegowej kuli, infekcja rozprzestrzeni
się, obejmując ogromne obszary i nie mniejsze masy ludzi zamienionych w żywe
trupy. Jednak w tego typu produkcjach – a przynajmniej tych, w których nieumarli
są czymś więcej, niż tylko tarczą strzelniczą – ich liczebność jest głównym,
acz nie jedynym problemem dla ocalałych. Są nimi również związki z innymi
ludźmi i nakazy moralne nieprzystające do nowej sytuacji. Na tym polega
paradoks horroru o żywych trupach:
ingerencja grozy w zastany porządek jest tak potężna, że całkowicie
przenicowuje rządzące światem zasady – większym zagrożeniem w świecie
zombie-apokalipsy bywają nasi bliscy i napotkani po drodze żywi.
Śmieszyć może
obrazek znany z wielu filmów, gdy bohater wzdraga się przed odstrzeleniem głowy
swej żonie/siostrze, która zaraz zeżre mu wątrobę, dobrze jednak ilustruje dylemat
tych, którzy przetrwali. Jak zastrzelić kogoś, z kim jeszcze zeszłej nocy
spędziliśmy pełne namiętności chwile? Po co zawiązywać ściślejsze więzi,
przyjaźnie i miłości, skoro jutro lub za godzinę trzeba będzie owego
przyjaciela lub kochankę zabić, spalić lub porąbać na kawałki? Co gorsza, w tym
wypadku nie ma rozwiązania idealnego – bycie odludkiem może zwichrować umysł
równie mocno, co posłanie do nieba całej swojej rodziny. Jeszcze gorzej sprawa
wygląda z obcymi: napotkanymi po drodze uciekinierami i maruderami – czy można
im ufać? Czy nie wykorzystają okazji i nas nie obrabują, zgwałcą, zabiją? A
może to my powinniśmy się ich pozbyć, zagarniając ich zapasy jedzenia, broni i
leków? Chęć przetrwania wyzwala w człowieku najgorsze instynkty, zmieniając go
w ofiarę lub łowcę. To ostateczne załamanie się systemu społecznego i obumarcie
ludzkiej empatii jest często zasadniczym tematem produkcji o zombie, zaś ich
sukces, jak w przypadku serialu Żywe
trupy (2011) Franka Darabonta, dobitnie pokazuje, jak żywotne i aktualne są
to zagadnienia.
Ale degeneracja struktury społecznej i więzi rodzinnych to tylko jedna strona medalu, od pewnego czasu bowiem przybywa filmów, które ów czas przesilenia portretują nie tyle jako degradujący związki międzyludzkie, ile właśnie stwarzający okazję do ich naprawienia i wzmocnienia. Interesujące, że to przesunięcie zaznacza się również na poziomie gatunkowym: wariant pesymistyczny charakterystyczny jest dla filmów grozy, doprawionych niekiedy thrillerem i SF, natomiast obraz uwypuklający dobre strony apokalipsy niemal zawsze prezentują komedie. Co istotniejsze, można wyodrębnić pewien schemat, który w różnym (acz zbliżonym) stopniu filmy te realizują. Ich bohaterem jest najczęściej nieudacznik – wyalienowany, samotny, niepotrafiący poradzić sobie w życiu. Gdy następuje atak nieumarłych, bohater w pierwszej chwili daje się ponieść przerażeniu, wkrótce jednak nabiera odwagi, znajduje sprzymierzeńców w postaci przyjaciół lub nieznajomych i aktywnie przeciwstawia się zagrożeniu. Kolejne czyny wzmacniają jego poczucie wartości, przekształcając go w Bohatera, walka z zombie zacieśnia więzi z rodziną i poznaną przy okazji dziewczyną, zaś w finale z narażeniem życia rusza na ratunek swym bliskim, wykazując się siłą charakteru oraz dowodząc znaczenia wartości rodzinnych.
Prekursorem tego wariantu – charakteryzującego się przewrotnym, czarnym humorem, często wypływającym z makabrycznych wizualizacji niszczenia zombie, – należałoby uznać Powrót żywych trupów (1985) Dana O’Bannona (który przy okazji wprowadził do ich diety ludzkie mózgi). Ale dynamiczny rozwój komedie zombie przeżyły po premierze Wysypu żywych trupów (2004) Edgara Wrighta – swoistego hołdu dla tego kina, łączącego wisielczy humor z romansem i elementami krytyki społecznej. Jego sukces spowodował kolejny wysyp – tym razem jego naśladowców i „potomków”: dwa lata później Andrew Currie nakręcił Fido, przewrotną opowieść, w której zombie odbudowuje relacje między matką a synem i zostaje głową rodziny. W 2009 miał premierę Zombieland Rubena Fleishera, z quasi-rodzinną grupą zabijaków i wyrzutków, odnajdujących swe miejsce w postapokaliptycznym świecie, a w tym roku Matthias Hoene w Cockneys vs Zombies połączył pokolenia londyńczyków za sprawą inwazji nieumarłych, podlewając to sosem lekko buńczucznego patriotyzmu lokalnego.
Jak widać te
dwie tendencje, które można nazwać odpowiednio: destrukcyjną i afirmatywną, rozwijają
się obok siebie, ale nie próbują ze sobą konkurować: okopane w swoich gatunkach
są wobec siebie komplementarne i pokazują olbrzymie możliwości, jakie tkwią w
banalnej – zdawałoby się – metaforze. Co czeka nas w przyszłości? Trudno
powiedzieć, acz premiera Ciepłych ciał
(2013) Jonathana Levine’a każe być czujnym: oto nadchodzi pierwszy prawdziwy
post-twilightowy romans zombie...
1 komentarz:
O ile "Noc żywych trupów" oglądałam hen, dawno temu, za młodu jeszcze i słabo ją pamiętam, to kojarzę, że nie podobało mi się. A to może dlatego, że z jakiegoś powodu zombie zawsze mnie obrzydzały. I generalnie truposze. Cóż, zobaczyłam we wpisie tytuł "Zmierz" i szczerze się przeraziłam. Na szczęście okazało się, że wpis jest bardzo sensowny.
Ja trochę z pewnym przejęciem i niedowierzaniem czekam na "Warm bodies", ponieważ, o ile jakimś cudem przetrwałam erę wszechobecnego Edwarda, to słodka miłość do rozkładającego się ciała chyba wychodzi poza możliwości mojej wyobraźni.
Prześlij komentarz