Viv

Viv

czwartek, 11 lipca 2013

Z cyklu Potworne Kino: TOP 5 potwornych koszmarków

Kiedyś, hen, dawno temu, wrzuciłem na bloga notkę zbierającą najlepsze – moim zdaniem – tytuły anglosaskiego kina potworów. Wpis opisujący, dla równowagi, najgorsze szkaradzieństwa tego nurtu miał powstać niedługo później, ale jak to bywa, gdzieś się zgubił w natłoku zdarzeń, wydarzeń i innych tekstów. Aż w końcu przyszła na niego pora!

Tym bardziej, że w gruncie rzeczy większość ogląda to kino właśnie dla kuriozów, kiczowatych scenografii, tekturowych potworów i papierowych postaci, nakręconych w czasach, gdzie nawet najbardziej absurdalny pomysł miał szansę na realizację. Tak jak wczesne filmy o potworach zawierały często jakąś tezę, ostrzegały przed niebezpieczeństwem atomu lub zewnętrznego wroga ukrytego za maską monstrum, późniejsze produkcje nie zawracały sobie tym głowy – bo to nie one miały przyciągać publiczność. Problem w tym, że tak naprawdę nie bardzo wiadomo, co faktycznie miało widzów wabić…

Na pewno nie fabuły: te były silnie ustandaryzowane i przebiegały według znanego schematu: bohater widzi potwora – nikt mu nie wierzy – potwór rozrabia – alarm i próby zabicia monstrum – potwór rozrabia bardziej – wreszcie ginie w spektakularny sposób. Jedyna zmiana polegała na tym, że heros raz był młodszy, a raz starszy, raz zdobywał kobietę w połowie filmu, a raz pod koniec. I nawet jeśli nie był naukowcem lub wojskowym (a zafiksowanym na punkcie motoryzacji nastolatkiem), zawsze towarzyszyła mu postać ucieleśniająca prawo i porządek społeczny.

Gdy w parze z kiepską historią szły kiepskie efekty specjalne – a szły bardzo często – mieliśmy katastrofę. I to w złym tego słowa znaczeniu. Kino potworów to kino eskapizmu, a jego najważniejszym czynnikiem jest radość widza z bezpiecznego przyglądania się apokalipsie: walącym się w gruzy miastom, ginącym mieszkańcom, pożarom, powodzi i innym miłym wydarzeniom. Ale kiedy znika czynnik estetycznej katastrofy, co pozostaje? Zachodni filmowcy nie poszli drogą Japończyków, przekształcających kaiju eiga w obwoźny cyrk z walczącymi, gigantycznymi jaszczurkami, małpami, homarami, kałamarnicami i żółwiami z napędem odrzutowym, broniącymi nas przed inwazją z kosmosu. Było kiczowate? Było. Bywało głupie i naiwne? Bywało. Najczęściej było również szalenie efektowne, a sekwencje metropolii obracanych w perzynę w Terrorze Mechagodzilli do dzisiaj pamiętam. Ograniczone budżety i sprana formuła zachodniego kina potworów nie mogła wytrzymać takiej konkurencji (inna sprawa, że w chwili premiery Terroru… anglosaskie monstra były już martwe od przeszło dekady).

Tym bardziej, że twórcy chyba sami nie wiedzieli, do jakiego rodzaju publiczności kierują swoje filmy. Blob stawiał sprawę jasno: mamy nastoletnich bohaterów, kolor, skoczną muzykę i obleśnego potwora – idealne połączenie dla młodych i dynamicznych, złaknionych dziwactw i bezpiecznego szoku. Ale to była rzadkość – większość  filmów łączyła siermiężną technikę i śmiertelną powagę z pomysłami wystawiającymi niewiarę widza na naprawdę ciężką próbę. I znów inaczej niż Japończycy, którzy w pewnym momencie doszli do wniosku, że kaiju eiga najbardziej spodoba się dzieciom – w rezultacie czego w filmach pełno jest elementów komicznych, dziecięcych bohaterów ( wyjątkowo irytujących z dzisiejszej perspektywy) oraz przesłanie moralne, wcale nie kłócące się z jawnym seksizmem oraz tendencją do portretowania pierwotnych plemion, znających cywilizację tylko dzięki uczynnym żołnierzom z czasów II WŚ…

W każdym razie oto moje prywatne top 5 najbardziej mózgotrzepnych filmów o wielkich potworach. Oglądać na własną odpowiedzialność…

5. Beginning of the End (1957) Bert I. Gordon
Przystojniak: grupa zmutowanych koników polnych
Zalety: potrafią się pokazać, wszędzie ich pełno, nie wybrzydzają na jedzenie
Wady: chwalą się archiwalnymi zdjęciami, bywają płascy, lubią taniochę
O filmie: Każdy gatunek (bądź podgatunek) ma swoje legendy. Kino potworów mogło się poszczycić takimi sprawnymi rzemieślnikami jak Eugene Lourie i Jack Arnold… no i był Bert I. Gordon. Niezmordowany, zapamiętale trzaskający filmy o zmutowanych za sprawą energii atomowych monstrach, kręconych zazwyczaj na jedno kopyto. Ale nawet na tle całej twórczości, Beginning of the End jest perełką, obok której nie da się przejść obojętnie.Cały film to pokaz heroicznego zmagania się wielkiej wizji z niskim budżetem i wszelką logiką. Wyobraźcie sobie armię zmutowanych, głodnych pasikoników. Dodajcie do tego solidną dawkę archiwalnego metrażu, wyciętego z kronik wojennych i filmów dokumentalnych, mającego zastąpić pełne rozmachu sceny walk wojska z robaczkami. Na zakończenie spróbujcie się nie roześmiać, widząc tapetę wieżowca, po której skaczą pasikoniki poganiane podmuchami wiatru, w filmie – dzięki wysiłkowi wyobraźni widza – zmieniającą się (albo i nie…) w prawdziwy drapacz chmur, atakowany przez żadne krwi potwory… Ach, wspominałem o koszmarnie sztucznej tylnej projekcji?


Ostatecznie jednak film Gordona ma swój własny, kiczowaty styl i można Beginning of the End oglądać nie bez pewnego zadowolenia. Ot, zabawne kuriozum wyciągnięte z lekko zardzewiałego sejfu. Nie zmienia to jednak faktu, że pod względem technicznym jest to abominacja, jakich mało.

4. Giant Claw (1957) Fred F. Sears
Przystojniak: Wielki kondor z kosmosu
Zalety: lotny, perfekcyjne uzębienie, bardzo zabawny, ma mocny głos…
Wady: …szkoda że skrzekliwy, głośno chrupie, brzydki jak nieszczęście, śmierdzi taniochą, nie służy mu meksykańskie jedzenie
O filmie:  absolutny klasyk, jeden z tych filmów, które koniecznie trzeba zobaczyć w swoim życiu. Doskonały przykład, gdy w parze z wielkimi ambicjami idzie brak pieniędzy, pomysłów, wyobraźni i pomyślunku. Zresztą, co trzeba palić, by wymyślić historię o olbrzymim, intergalaktycznym kondorze (z zębami, wyłupiastymi oczami i punkowym czubem), schowanym zapolem siłowym z antymaterii, przybywającym na Ziemię, by siać „panikę, horror i terror”, a przy okazji zasadzić jajo gdzieś na kanadyjskiej prowincji? Tak, dobrze przeczytaliście, to wszystko jest w filmie.


Ale pół biedy z fabułą: kino już nie takie kwiatki oferowało widzowi, ten zaś niejednokrotnie pokazał, że im coś głupsze, tym lepiej się sprzedaje (patrz przypadek Transformersów w wydaniu Michaela B.). Ale w przypadku Szpona trudno wskazać na cokolwiek, co byłoby warte oglądania. Aktorzy z werwą i śmiertelną wręcz powagą wypowiadają swoje kwestie, zupełnie nie zważając na kosmiczne banialuki w nich zawarte, miotając się między koszmarnie tanimi dekoracjami. Ale co tam aktorzy i scenografia – jeśli jest coś, co mogłoby skusić widza na seans, to tytułowe ptaszysko. Rezultat wysiłków meksykańskich speców od efektów specjalnych przyniósł to, o czym z pewnością marzył producent obrazu, Sam Katzman – Szpon przeszedł do historii. A to, że przy okazji okazał się koszmarnym szrotem, negatywnie oddziałującym na kariery aktorów (zresztą zrobionych w niezłe bambuko, jako że aż do premiery nie mieli pojęcia, jak wygląda potwór – nic dziwnego, że Jeff Morrow, słysząc salwy śmiechu na sali, poszedł chlać ze wstydu)? Oj tam, nieistotne szczegóły…

3. Night of the Lepus (1972) William F. Claxton
Przystojniak: zmutowane, mordercze króliki. Serio.
Zalety: słodziutkie, gdy marszczą umoczone we krwi pyszczki, mają ładne futerka
Wady: bezmyślne, żarłoczne, brakuje im stylu, linieją
O filmie: Bywają takie chwile, kiedy człowiek nie wie co powiedzieć, bo rzeczywistość przekracza wszelkie granice absurdu i podobnie jest z tym filmem.  Podstawowe pytanie brzmi: kto wpadł na pomysł, aby w latach siedemdziesiątych dać kasę na produkcję, w której położone gdzieś w Arizonie miasteczko terroryzowane jest przez legion ślicznych, puszystych króliczków, marzących tylko o tym, by wyżreć ci wnętrzności. 


Można się bawić w różne interpretacje, próbować oceniać technikalia, grę aktorską i scenariusz, ale koniec końców i tak jedyne, co pozostaje w głowie widok makiet, po których w slow motion biegają puszyste, śliczniusie króliczki, szturmujące miasta, by zabijać, rozdzierać mięso i łamać kości. I wspomnienie kosmatych worków rozpryskujących juchę po strzale z shotguna. I faceta w przebraniu królika (przypominającego raczej niedźwiedzia), markującego atak na ranczera. I ubabrane krwią noski zwierzątek po zaatakowaniu i zmasakrowaniu stada koni. I puszyste futerkowce kicające po zniszczonych domach, nie przejmujących się zakrwiawionymi zwłokami… tak, to zdecydowanie jest moment, w którym należy zadać jedno, esencjonalne pytanie: W-T-F?

2. Kobieta o 50 stopach wzrostu (1985) Nathan Juran
Ślicznotka: powiększona po spotkaniu z UFO oszukiwana żona
Zalety: wierna
Wady: nudna, pozbawiona wyrazu, głupia jak but, opowiada banialuki, po 15 minutach rozmowy kończą się tematy do dyskusji
O filmie: Mutowało wiele rzeczy: jaszczury, ośmiornice, kraby, pająki, skorpiony… było kwestią czasu, kiedy w wielkie monstra zaczną zmieniać się również ludzie. No i zmieniali, czego przykładem jest opisywany film Jurana, będący jednym z największych rozczarowań związanych z kinem potworów, jakie miałem – w porównaniu z nim Kolosalny człowiek Berta I. Gordona (który subtelnością nie grzeszył) jawi się jako wysokobudżetowa, rewelacyjna technicznie produkcja, ze świetnie zarysowaną psychologią postaci. Najśmieszniejsze, że film mógł wyewoluować w coś interesującego za sprawą ciekawie poprowadzonego wątku toksycznego małżeństwa, gdzie on jest zdradzieckim kurwiarzem, a ona nieco naiwną, lecz kochającą żoną. 


Kolejne zdrady, próba morderstwa, kamerdyner będący figurą ojcowską i marsz zemsty, gdy ciało bohaterki nagle powiększa się kilkunastokrotnie. Toż to materiał na opowieść o kobiecej podświadomości, wywierającej pomstę za swe krzywdy, uwolnionej z kajdan kultury, sprowadzającej ją do miana domowej (acz bogatej) kwoki. Ostatecznie jednak nic z tego nie wychodzi: w finale uwolniona kobiecość nie jest uznawana za pełnoprawną i możliwą do zaakceptowania, ale za abominację, pozbawioną wszelkich cech podmiotowych, czego podsumowaniem jest zgoda ojca-kamerdynera na decyzję o zabiciu potwora i zachowaniu konserwatywnego status quo… Nie wspominając już o tym, że gdy oglądam film o wielkich monstrach, samobójstwem jest pokazywać je w ostatnich dziesięciu minutach projekcji, demolujących jeden samotny domek i ginących chwilę potem. I nie, nie chcę zamiast nich oglądać łysego kosmity wklejonego metodą słabej podwójnej ekspozycji. Jeśli ktoś zaryzykuje oglądanie, niech wie – czeka go ponad godzina straszliwej nudy…

1.  The Giant Gila Monster (1959) Ray Kellog
Przystojniak: gigantyczna jaszczurka z redneckiego Tekstasu
Zalety: szybko (się) kończy i można zabrać się za coś innego, nie namawia na drugie spotkanie
Wady: cała reszta
O filmie: Swego czasu pisałem już o tym filmie na blogu, a ponieważ od tamtego czasu ocena mi się nie zmieniła, po prostu wrzucę raz jeszcze: nie oczekiwałem arcydzieła, ba! nie oczekiwałem nawet średniaczka – byłem gotowy na kiczowatego gniota, jakim było wiele produkcji z tego nurtu. Tyle, że nawet one mają swoje plusy, a seans przypomina żarcie bez – niby puste, a wpieprzasz do bólu zębów z bananem na twarzy. W tym jednak przypadku miałem wrażenie, jakbym żarł piach. Ze żwirem. I popijał to jeszcze zużytym olejem silnikowym. Umówmy się: ten film to pomyłka. Historia o olbrzymiej jaszczurce żyjącej gdzieś w niedostępnych lasach Teksasu jest tak absurdalna, że trudno ją skomentować.


Choć nie, przepraszam, jest dobre określenie: potwornie nudna. Kosmicznie nudna. Astronomicznie nudna – wstawcie tu co chcecie, a i tak pewnie będzie to za mało. W filmie Kelloga nie dzieje się absolutnie nic – ot, znika kilku ludzi, kilku innych ludzi zastanawia się, gdzie wcięło tamtych, jaszczurka chodzi po kiepskich makietach, potem jest bum i koniec. No to może chociaż efekty specjalne są dobre? Rozwalane miasta, pożerani ludzie, wybuchy, pożary, armageddon na wiejskiej potańcówce, jak przystało na porządny giant monster movie? A gdzie tam: potwór to po prostu gad filmowany na żywca w terrarium, jedyne co potrafi, to włóczyć się po okolicy, a ilość jego interakcji z ludźmi (pożeranie, miażdżenie, whatever) można policzyć na palcach jednej ręki. I jeszcze wam palców zostanie. Całość jest dodatkowo koszmarnie zmontowana, tragicznie zagrana – Don Sullivan, który chyba jako jedyny próbuje coś wykrzesać ze swojej postaci jeszcze to podkreśla – a klimatu nie starczyłoby do wypełnienia naparstka. Ten film jest potworny i to w złym tego słowa znaczeniu. I pomyśleć, że ten sam facet w tym samym roku wyreżyserował też kultowe Zabójcze ryjówki...


I to tyle folks. Kiedyś, jak starczy mi samozaparcia, podrzucę kolejne zestawienie potwornego kina – tym razem moich ulubionych filmów o Godzilli. Mam nadzieję, że tym razem uda mi się to zrobić szybciej, niż po kilku latach…

Brak komentarzy: