Kiedyś,
hen, dawno temu, wrzuciłem na bloga notkę zbierającą najlepsze – moim zdaniem –
tytuły anglosaskiego kina potworów. Wpis opisujący, dla równowagi, najgorsze
szkaradzieństwa tego nurtu miał powstać niedługo później, ale jak to bywa,
gdzieś się zgubił w natłoku zdarzeń, wydarzeń i innych tekstów. Aż w końcu
przyszła na niego pora!
Tym
bardziej, że w gruncie rzeczy większość ogląda to kino właśnie dla kuriozów, kiczowatych
scenografii, tekturowych potworów i papierowych postaci, nakręconych w czasach,
gdzie nawet najbardziej absurdalny pomysł miał szansę na realizację. Tak jak
wczesne filmy o potworach zawierały często jakąś tezę, ostrzegały przed
niebezpieczeństwem atomu lub zewnętrznego wroga ukrytego za maską monstrum,
późniejsze produkcje nie zawracały sobie tym głowy – bo to nie one miały
przyciągać publiczność. Problem w tym, że tak naprawdę nie bardzo wiadomo, co faktycznie
miało widzów wabić…
Na
pewno nie fabuły: te były silnie ustandaryzowane i przebiegały według znanego
schematu: bohater widzi potwora – nikt mu nie wierzy – potwór rozrabia – alarm
i próby zabicia monstrum – potwór rozrabia bardziej – wreszcie ginie w
spektakularny sposób. Jedyna zmiana polegała na tym, że heros raz był młodszy,
a raz starszy, raz zdobywał kobietę w połowie filmu, a raz pod koniec. I nawet
jeśli nie był naukowcem lub wojskowym (a zafiksowanym na punkcie motoryzacji
nastolatkiem), zawsze towarzyszyła mu postać ucieleśniająca prawo i porządek społeczny.
Gdy
w parze z kiepską historią szły kiepskie efekty specjalne – a szły bardzo
często – mieliśmy katastrofę. I to w złym tego słowa znaczeniu. Kino potworów
to kino eskapizmu, a jego najważniejszym czynnikiem jest radość widza z
bezpiecznego przyglądania się apokalipsie: walącym się w gruzy miastom, ginącym
mieszkańcom, pożarom, powodzi i innym miłym wydarzeniom. Ale kiedy znika
czynnik estetycznej katastrofy, co pozostaje? Zachodni filmowcy nie poszli
drogą Japończyków, przekształcających kaiju
eiga w obwoźny cyrk z walczącymi, gigantycznymi jaszczurkami, małpami,
homarami, kałamarnicami i żółwiami z napędem odrzutowym, broniącymi nas przed
inwazją z kosmosu. Było kiczowate? Było. Bywało głupie i naiwne? Bywało.
Najczęściej było również szalenie efektowne, a sekwencje metropolii obracanych
w perzynę w Terrorze Mechagodzilli do dzisiaj pamiętam. Ograniczone budżety
i sprana formuła zachodniego kina potworów nie mogła wytrzymać takiej
konkurencji (inna sprawa, że w chwili premiery Terroru… anglosaskie
monstra były już martwe od przeszło dekady).
Tym
bardziej, że twórcy chyba sami nie wiedzieli, do jakiego rodzaju publiczności kierują
swoje filmy. Blob stawiał sprawę jasno: mamy nastoletnich bohaterów, kolor,
skoczną muzykę i obleśnego potwora – idealne połączenie dla młodych i
dynamicznych, złaknionych dziwactw i bezpiecznego szoku. Ale to była rzadkość –
większość filmów łączyła siermiężną technikę
i śmiertelną powagę z pomysłami wystawiającymi niewiarę widza na naprawdę
ciężką próbę. I znów inaczej niż Japończycy, którzy w pewnym momencie doszli do
wniosku, że kaiju eiga najbardziej
spodoba się dzieciom – w rezultacie czego w filmach pełno jest elementów
komicznych, dziecięcych bohaterów ( wyjątkowo irytujących z dzisiejszej
perspektywy) oraz przesłanie moralne, wcale nie kłócące się z jawnym seksizmem
oraz tendencją do portretowania pierwotnych plemion, znających cywilizację
tylko dzięki uczynnym żołnierzom z czasów II WŚ…
W
każdym razie oto moje prywatne top 5 najbardziej mózgotrzepnych filmów o
wielkich potworach. Oglądać na własną odpowiedzialność…
5. Beginning of the End (1957) Bert I.
Gordon
Przystojniak: grupa zmutowanych koników
polnych
Zalety: potrafią się pokazać, wszędzie
ich pełno, nie wybrzydzają na jedzenie
Wady: chwalą się archiwalnymi
zdjęciami, bywają płascy, lubią taniochę
O filmie: Każdy gatunek (bądź
podgatunek) ma swoje legendy. Kino potworów mogło się poszczycić takimi sprawnymi
rzemieślnikami jak Eugene
Lourie i Jack Arnold… no i był Bert I. Gordon. Niezmordowany, zapamiętale
trzaskający filmy o zmutowanych za sprawą energii atomowych monstrach,
kręconych zazwyczaj na jedno kopyto. Ale nawet na tle całej twórczości, Beginning
of the End jest perełką, obok której nie da się przejść obojętnie.Cały
film to pokaz heroicznego zmagania się wielkiej wizji z niskim budżetem i
wszelką logiką. Wyobraźcie sobie armię zmutowanych, głodnych pasikoników.
Dodajcie do tego solidną dawkę archiwalnego metrażu, wyciętego z kronik
wojennych i filmów dokumentalnych, mającego zastąpić pełne rozmachu sceny walk
wojska z robaczkami. Na zakończenie spróbujcie się nie roześmiać, widząc tapetę
wieżowca, po której skaczą pasikoniki poganiane podmuchami wiatru, w filmie –
dzięki wysiłkowi wyobraźni widza – zmieniającą się (albo i nie…) w prawdziwy
drapacz chmur, atakowany przez żadne krwi potwory… Ach, wspominałem o
koszmarnie sztucznej tylnej projekcji?
Ostatecznie jednak film Gordona
ma swój własny, kiczowaty styl i można Beginning of the End oglądać nie
bez pewnego zadowolenia. Ot, zabawne kuriozum wyciągnięte z lekko zardzewiałego
sejfu. Nie zmienia to jednak faktu, że pod względem technicznym jest to
abominacja, jakich mało.
4. Giant Claw (1957) Fred F. Sears
Przystojniak: Wielki kondor z kosmosu
Zalety: lotny, perfekcyjne uzębienie, bardzo zabawny, ma mocny głos…
Wady: …szkoda że skrzekliwy, głośno chrupie, brzydki jak nieszczęście, śmierdzi
taniochą, nie służy mu meksykańskie jedzenie
O filmie: absolutny klasyk, jeden z tych
filmów, które koniecznie trzeba zobaczyć w swoim życiu. Doskonały przykład, gdy
w parze z wielkimi ambicjami idzie brak pieniędzy, pomysłów, wyobraźni i
pomyślunku. Zresztą, co trzeba palić, by wymyślić historię o olbrzymim,
intergalaktycznym kondorze (z zębami, wyłupiastymi oczami i punkowym czubem),
schowanym zapolem siłowym z antymaterii, przybywającym na Ziemię, by siać
„panikę, horror i terror”, a przy okazji zasadzić jajo gdzieś na kanadyjskiej
prowincji? Tak, dobrze przeczytaliście, to wszystko jest w filmie.
Ale pół biedy z fabułą: kino już
nie takie kwiatki oferowało widzowi, ten zaś niejednokrotnie pokazał, że im coś
głupsze, tym lepiej się sprzedaje (patrz przypadek Transformersów w wydaniu Michaela B.). Ale w przypadku Szpona
trudno wskazać na cokolwiek, co byłoby warte oglądania. Aktorzy z werwą i
śmiertelną wręcz powagą wypowiadają swoje kwestie, zupełnie nie zważając na
kosmiczne banialuki w nich zawarte, miotając się między koszmarnie tanimi
dekoracjami. Ale co tam aktorzy i scenografia – jeśli jest coś, co mogłoby
skusić widza na seans, to tytułowe ptaszysko. Rezultat wysiłków meksykańskich
speców od efektów specjalnych przyniósł to, o czym z pewnością marzył producent
obrazu, Sam Katzman – Szpon przeszedł do historii. A to, że przy okazji
okazał się koszmarnym szrotem, negatywnie oddziałującym na kariery aktorów
(zresztą zrobionych w niezłe bambuko, jako że aż do premiery nie mieli pojęcia,
jak wygląda potwór – nic dziwnego, że Jeff Morrow, słysząc salwy śmiechu na
sali, poszedł chlać ze wstydu)? Oj tam, nieistotne szczegóły…
3. Night of the Lepus (1972) William F. Claxton
Przystojniak: zmutowane, mordercze króliki. Serio.
Zalety: słodziutkie, gdy marszczą umoczone we krwi pyszczki, mają ładne futerka
Wady: bezmyślne, żarłoczne, brakuje im
stylu, linieją
O filmie: Bywają takie chwile, kiedy
człowiek nie wie co powiedzieć, bo rzeczywistość przekracza wszelkie granice
absurdu i podobnie jest z tym filmem.
Podstawowe pytanie brzmi: kto wpadł na pomysł, aby w latach
siedemdziesiątych dać kasę na produkcję, w której położone gdzieś w Arizonie miasteczko
terroryzowane jest przez legion ślicznych, puszystych króliczków, marzących
tylko o tym, by wyżreć ci wnętrzności.
Można się bawić w różne interpretacje,
próbować oceniać technikalia, grę aktorską i scenariusz, ale koniec końców i
tak jedyne, co pozostaje w głowie widok makiet, po których w slow motion biegają puszyste,
śliczniusie króliczki, szturmujące miasta, by zabijać, rozdzierać mięso i łamać
kości. I wspomnienie kosmatych worków rozpryskujących juchę po strzale z
shotguna. I faceta w przebraniu królika (przypominającego raczej niedźwiedzia),
markującego atak na ranczera. I ubabrane krwią noski zwierzątek po zaatakowaniu
i zmasakrowaniu stada koni. I puszyste futerkowce kicające po zniszczonych
domach, nie przejmujących się zakrwiawionymi zwłokami… tak, to zdecydowanie
jest moment, w którym należy zadać jedno, esencjonalne pytanie: W-T-F?
2. Kobieta o 50 stopach wzrostu (1985)
Nathan Juran
Ślicznotka: powiększona po spotkaniu z
UFO oszukiwana żona
Zalety: wierna
Wady: nudna, pozbawiona wyrazu, głupia
jak but, opowiada banialuki, po 15 minutach rozmowy kończą się tematy do
dyskusji
O filmie: Mutowało wiele rzeczy:
jaszczury, ośmiornice, kraby, pająki, skorpiony… było kwestią czasu, kiedy w
wielkie monstra zaczną zmieniać się również ludzie. No i zmieniali, czego
przykładem jest opisywany film Jurana, będący jednym z największych rozczarowań
związanych z kinem potworów, jakie miałem – w porównaniu z nim Kolosalny
człowiek Berta I. Gordona (który subtelnością nie grzeszył) jawi się
jako wysokobudżetowa, rewelacyjna technicznie produkcja, ze świetnie zarysowaną
psychologią postaci. Najśmieszniejsze, że film mógł wyewoluować w coś
interesującego za sprawą ciekawie poprowadzonego wątku toksycznego małżeństwa,
gdzie on jest zdradzieckim kurwiarzem, a ona nieco naiwną, lecz kochającą żoną.
Kolejne zdrady, próba morderstwa, kamerdyner będący figurą ojcowską i marsz
zemsty, gdy ciało bohaterki nagle powiększa się kilkunastokrotnie. Toż to
materiał na opowieść o kobiecej podświadomości, wywierającej pomstę za swe
krzywdy, uwolnionej z kajdan kultury, sprowadzającej ją do miana domowej (acz
bogatej) kwoki. Ostatecznie jednak nic z tego nie wychodzi: w finale uwolniona kobiecość
nie jest uznawana za pełnoprawną i możliwą do zaakceptowania, ale za
abominację, pozbawioną wszelkich cech podmiotowych, czego podsumowaniem jest zgoda
ojca-kamerdynera na decyzję o zabiciu potwora i zachowaniu konserwatywnego
status quo… Nie wspominając już o tym, że gdy oglądam film o wielkich
monstrach, samobójstwem jest pokazywać je w ostatnich dziesięciu minutach
projekcji, demolujących jeden samotny domek i ginących chwilę potem. I nie, nie
chcę zamiast nich oglądać łysego kosmity wklejonego metodą słabej podwójnej
ekspozycji. Jeśli ktoś zaryzykuje oglądanie, niech wie – czeka go ponad godzina
straszliwej nudy…
1.
The Giant Gila Monster (1959) Ray Kellog
Przystojniak: gigantyczna jaszczurka z
redneckiego Tekstasu
Zalety: szybko (się) kończy i można
zabrać się za coś innego, nie namawia na drugie spotkanie
Wady: cała reszta
O
filmie: Swego czasu pisałem już o tym filmie na blogu, a ponieważ od
tamtego czasu ocena mi się nie zmieniła, po prostu wrzucę raz jeszcze: nie oczekiwałem arcydzieła, ba! nie oczekiwałem nawet
średniaczka – byłem gotowy na kiczowatego gniota, jakim było wiele produkcji z
tego nurtu. Tyle, że nawet one mają swoje plusy, a seans przypomina żarcie bez
– niby puste, a wpieprzasz do bólu zębów z bananem na twarzy. W tym jednak
przypadku miałem wrażenie, jakbym żarł piach. Ze żwirem. I popijał to jeszcze
zużytym olejem silnikowym. Umówmy się: ten film to pomyłka. Historia o
olbrzymiej jaszczurce żyjącej gdzieś w niedostępnych lasach Teksasu jest tak
absurdalna, że trudno ją skomentować.
Choć nie, przepraszam, jest dobre określenie:
potwornie nudna. Kosmicznie nudna. Astronomicznie nudna – wstawcie tu co
chcecie, a i tak pewnie będzie to za mało. W filmie Kelloga nie dzieje się
absolutnie nic – ot, znika kilku ludzi, kilku innych ludzi zastanawia się,
gdzie wcięło tamtych, jaszczurka chodzi po kiepskich makietach, potem jest bum
i koniec. No to może chociaż efekty specjalne są dobre? Rozwalane miasta,
pożerani ludzie, wybuchy, pożary, armageddon na wiejskiej potańcówce, jak
przystało na porządny giant monster movie? A gdzie tam: potwór to po prostu gad
filmowany na żywca w terrarium, jedyne co potrafi, to włóczyć się po okolicy, a
ilość jego interakcji z ludźmi (pożeranie, miażdżenie, whatever) można policzyć
na palcach jednej ręki. I jeszcze wam palców zostanie. Całość jest dodatkowo
koszmarnie zmontowana, tragicznie zagrana – Don Sullivan, który chyba jako
jedyny próbuje coś wykrzesać ze swojej postaci jeszcze to podkreśla – a klimatu
nie starczyłoby do wypełnienia naparstka. Ten film jest potworny i to w złym
tego słowa znaczeniu. I pomyśleć, że ten sam facet w tym samym roku
wyreżyserował też kultowe Zabójcze ryjówki...
I to tyle folks. Kiedyś, jak starczy mi samozaparcia, podrzucę kolejne
zestawienie potwornego kina – tym razem moich ulubionych filmów o Godzilli. Mam
nadzieję, że tym razem uda mi się to zrobić szybciej, niż po kilku latach…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz