Viv

Viv

piątek, 27 września 2013

The World's End, czyli wypijmy za błędy


Długo przyszło widzom czekać na kolejny film tria Wright-Pegg-Frost. Po romansie z kinem zombie w Wysypie żywych trupów (2004) i napakowanym akcją Hot Fuzz (2007) potrzeba było aż sześciu lat, aby w kinach pojawiło się zwieńczenie tzw. Trylogii Cornetto w postaci The World’s End. Trudno byłoby znaleźć bardziej pasujący tytuł do nowego obrazu Wrighta: z jednej strony wciąż zabawnego i błyskotliwego, z drugiej jednak naznaczonego wyraźną goryczą, której trudno było się spodziewać po człowieku proponującym walkę z zombie apokalipsą w rytm Don’t stop me now zespołu Queen.


Na pierwszy rzut oka film jest tym, do czego reżyser zdążył przyzwyczaić widzów: świetnie zagraną komedią o grupie kumpli, którzy pakują się w kłopoty a następnie w pięknym stylu załatwiają sprawę – oczywiście z odpowiednim przytupem, wszak finał trylogii zobowiązuje. Andy (Nick Frost), Steven (Paddy Considine), Oliver (Martin Freeman), Peter (Eddie Marsan) i przewodzący paczce Garry (Simon Pegg) to piątka szkolnych przyjaciół, którzy – u progu dorosłości – postanawiają zaszaleć i w jedną noc przebyć tzw. Złotą Milę – piwny szlak, znaczony dwunastoma pubami, sławę ich miasteczka. Niestety, próba kończy się klęską. Dwadzieścia lat później Garry decyduje się spróbować znów: nie zważając na wątpliwości swych dawnych przyjaciół – obecnie zamężnych, statecznych, posiadających dobre posady – zbiera całą grupę i przypuszcza szturm na Złotą Milę. Szybko jednak okazuje się, że ich rodzinna mieścina – senna dziura, gdzie każdy zna każdego – diametralnie się zmieniła, a jej mieszkańcy zostali… podmienieni przez kosmitów na fałszywki. Ale kto by się przejmował takimi szczegółami, gdy piwo czeka…

Pozornie Wright po raz kolejny wykorzystuje ten sam schemat: grupę bohaterów, których życie płynie w określonym – najczęściej wolnym i nudnym – tempie, by nagle zmienić się w szaloną jazdę rollercoasterem, pełną absurdalnych wydarzeń i nagłych zwrotów akcji. Wszystko zaś wieńczy happy end w postaci spełnienia w pracy, uczucia ukochanej i umocnienia prawdziwej, męskiej przyjaźni, wykutej pośród krwi, potu i łez. Oczywiście wszystko to poprzedzone jest serią nieporozumień i spięć, okraszone garścią inteligentnych żartów, słownych gagów i solidną porcją bursztynowego płynu. Reżyser podchodzi do wszystkiego z ironią – począwszy od gatunkowych klisz (tym razem na warsztat poszło SF), poprzez stereotyp angielskiej miłości do pubów, aż po twórczość własną – wszak nie może być filmu Wrighta bez obowiązkowego skoku przez płot. Ogromne znaczenie – ponownie – miał też znakomity zespół aktorów, złożony przede wszystkim ze stałych współpracowników reżysera. Pegg, jak zwykle będący głównym generatorem żartów, jest wręcz rewelacyjny w roli szalonego Garry’ego Kinga, którego dziecięcy wręcz anarchizm i nieprzewidywalność doprowadzają jego kumpli do szewskiej pasji. Wtóruje mu Frost w roli Andy’ego – pragmatycznego prawnika, doskonale zdającego sobie sprawę z nieprzystosowania przyjaciela, lecz gotowego w jego obronie masakrować obcych z wprawą buldożera. A jest przecież i reszta kumpli: poważnych (Freeman), nieco strachliwych (Marsan) i cokolwiek zirytowanych (Considine), lecz jednocześnie lojalnych… i nieodmiennie zastanawiających się, jakim cudem dali się namówić na ten wypad. Film skrzy się od żartów słownych i sytuacyjnych, wynikających głównie z napięć między dziecinnością Kinga i ustatkowaniem reszty; nie zabrakło jednak i gagów wewnątrzgatunkowych, kiedy to barowa bójka rozgrywa się w toalecie, a jednym z koronnych argumentów na przewagę ludzi nad obcą formą życia jest ludzkie prawo do bycia nieodpowiedzialnym idiotą.


Jednocześnie jednak widać, że The World’s End różni się od swoich poprzedników: wydaje się nieco dojrzalszy, poważniejszy, a sztubacki humor równoważyć ma ostateczną, dość gorzką wymowę. Przejście to objawia się już w sposobie potraktowania gatunkowych konwencji. W Wysypie żywych trupów zombie apokalipsa służyła jako próba dla bohatera – była ekstremalnym momentem przesilenia, kiedy doznawał poczucia straty, ujawniał swoją siłę, zdobywał miłość i umacniał przyjaźń (nawet jeśli jego kumpel zmienił się w żywego trupa). Podobnie w Hot Fuzz: zderzenie atmosfery Morderstwa w Midsomer z akcją godną Bad Boys II prowadziło do przemiany Nicolasa z nudnego, ogarniętego obsesja pracy perfekcjonisty w superglinę potrafiącego jednocześnie cieszyć się życiem i doceniać wagę przyjaźni. W obydwu filmach rozbijanie gatunkowych klisz służyło ulepieniu z nich absurdalnych buddy movies, w których bohater zmienia się z nieudacznika w prawdziwego herosa, uzmysławiając sobie wagę miłości, przyjaźni czy poświęcenia. Tymczasem w The World’s End próżno szukać dekonstrukcji schematu – wręcz przeciwnie: obraz zdaje się go wypełniać dość wiernie, czerpiąc z klasycznych fabuł opowiadających o inwazji kosmitów, z Inwazją porywaczy ciał na czele. Ta zachowawczość nie jest bynajmniej błędem czy wynikiem lenistwa, ale celową strategią, wypływającą z widocznej różnicy pomiędzy Garrym a jego poprzednikami.

Dla Shauna i Nicolasa moment przesilenia był okazją do zmiany starego porządku – nudnego i niewydolnego – na nowy, lepszy, wyznaczany przede wszystkim przez zbudowanie bądź odnowienie mocnej, męskiej przyjaźni. Tymczasem Garry nie próbuje wprowadzić nowej jakości – on pragnie powrotu starej, sprawdzonej, wyznaczanej przez przygodę z czasów młodości, którą próbuje powtórzyć w zupełnie innych czasach i zupełnie innych warunkach. Jego świat jest zamknięty na zmiany, skoncentrowany na przeszłości – lepszej, przyjemniejszej, prostszej. Jego kumple wcale nie są zachwyceni perspektywą tej „podróży w czasie”, wręcz przeciwnie – nie raz dają wyraz swej irytacji i złości, dostrzegając absurdalność tej wyprawy. The World’s End zdaje się podważać formułę buddy movie, jaką wypracowały wcześniejsze filmy – tam szczęście bohatera wiązało się ze zmianą i zrozumieniem własnych błędów; tutaj zaś jest dokładnie odwrotnie – błąd „pierwotny” ma być naprawiony poprzez symboliczny reset, tyle że uparte trzymanie się przeszłości kończy się katastrofą. I choć pewne problemy zostały rozwiązane, jest to rozwiązanie pozorne: wszystko tak naprawdę powróciło do punktu wyjścia, friends will be friends – ale głównie we wspomnieniach, gloryfikowanych i wybiórczych.

Wątek niechęci wobec upływającego czasu i chęci powrotu „złotego okresu” stanowi jednocześnie wyraźną analogię pomiędzy bohaterami filmu a popkulturą i jej konsumentami – oni również, podobnie jak i Garry, często nie chcą przyjąć do wiadomości zachodzących zmian, chowając się za parawanem przeszłości. Zjawisko nostalgii jest dzisiaj wszechobecne – któż nie lubi wspominać pięknych czasów, kiedy szalało się w Mortal Kombat II na Amidze, oglądało kolejne odcinki Drużyny A i kolekcjonowało kolorowe karteczki? Kiedy świat był pełen możliwości, dorosłość jawiła się jako coś odległego, a priorytetem była dobra zabawa? Nostalgia jest jak wielka poducha, oferująca coś znanego, prostszego, bezpiecznego, bez konieczności mierzenia się z nieznanym, bez wyzwań i trudności; ostatecznie nie prowadzi jednak do niczego poza złudzeniem i niekończącymi się powtarzaniem tych samych błędów. Tudzież kosmicznej apokalipsy, do której doprowadziło się z kumplami. Potem jednak nadejdzie czas powrotu do rzeczywistości… i co stanie się z paczką? Interesujące, że taka wizja wychodzi właśnie od Wrighta – reżysera, który pierwszy przychodzi do głowy na myśl o twórcy-geeku: przewrotny pean na cześć popkultury i nostalgii, ukazujący jednocześnie jej siłę, jak i destrukcyjną moc.



The World’s End na tle swoich poprzedników wypada cokolwiek dwuznacznie. Niby wszystko jest po staremu – zabawa gatunkowymi kliszami, masa błyskotliwych żartów, doskonałe wykonanie, odrobina szaleństwa i absurdu – a jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że coś się skończyło. Gdzieś uleciała słodka beztroska, a komfort przyjacielskiego wsparcia został zastąpiony goryczą i twardym spotkaniem z rzeczywistością. Nostalgia jest miła, lecz Wright zdaje się dostrzegać manowce, na jakie może sprowadzić – podróż do przeszłości bywa przyjemna, ale zmian nie da się ignorować. I na żaden koniec świata nie ma co liczyć w tej kwestii.    

2 komentarze:

Patryk pisze...

Dobra recenzje. Przyjemny akapit o nostalgii :). Chociaż ja grałem w Mortala na pc :)Film już mam, mam nadzieję że w ciągu paru dni obejrzę. Przyjemny blog. Zostaję i pozdrawiam :)

Piotr Vivaldi Sarota pisze...

Dzięki ;] Mam nadzieję, że jeszcze kilka rzeczy "dla siebie" u mnie znajdziesz.

Pozdrawiam ;]