Marek Lechki, Erratum (2011)
Ocena: 8/10
W powszechnym mniemaniu współczesne polskie kino jest średnio wykształconym grajdołkiem, który bez zbytniej przesady można podzielić na dwie części; jedna z nich to cała bateria komedii romantycznych, tworzonych na jedno kopyto, z tym samym garniturem gwiazd i podobnym schematem fabularnym. Do drugiej wrzucamy natomiast wszelkiego rodzaju adaptacje lektur, napuszone widowiska historyczne i „ambitne” projekty, których nie ogląda pies z kulawą nogą. Nie da się ukryć, iż w takiej konstatacji jest wiele prawdy, absurdem jest jednak stwierdzenie jednej z dziennikarek, iż to dobrze, że polskie kino nie jeździ na duże festiwale, ponieważ nie będziemy musieli się wstydzić jego przaśności.
Tego typu głosy z pewnością znajdą wielu zwolenników, jednak są wyjątkowo niesprawiedliwe; negują bowiem liczne przykłady pokazujące, iż w naszym kraju zmienia się podejście do kina, a sami twórcy nie pozostają głusi na światowe trendy. Dochodzi tutaj do groteskowej wręcz sytuacji, w której narzekamy na miałkość polskiego kina, ale gdy wreszcie pojawi się coś nowego, świeżego, innego – zostaje to przeoczone lub określone jako dziwadło. Dom Zły kusił duszną, mroczną atmosferą; Wojna polsko-ruska zaskakiwała zabawą formalną i podejściem do relacji na linii film-literatura-autor, zaś tegoroczna Sala samobójców (przy całym moim sceptycznym nastawieniu do tego filmu) sięgnęła po rzadko spotykaną w naszym kinie strategię łączenia animacji i live-action. Owszem, nie jest tego wiele – ale też nie na tyle mało, by to zignorować.
Erratum Marka Lechkiego dobrze wpisuje się w tę linię, choć w sposób nieco odmienny. Jeśli przyjąć, że Sala samobójców wyrosła w pewien sposób z amerykańskiego (czy też zachodniego) modelu kina, o tyle źródeł inspiracji Erratum szukałbym raczej na wschodzie, w twórczości reżyserów z nurtu nowego kina rosyjskiego, zwłaszcza Zvyagintseva. Tak samo bowiem jak filmy Rosjanina, obraz Lechkiego dotyczy powrotów; w tym przypadku dokonuje ich Michał, znakomicie zagrany przez Tomasza Kota. Początkowe plany bohatera – krótki wypad do rodzinnego miasta po samochód szefa, bez dłuższych postojów i spotkań – szybko przeradzają się w coś poważniejszego, kiedy Michał przypadkowo potrąca bezdomnego. W pierwszym impulsie ucieka z miejsca wypadku, ale niedługo potem wraca, zapoczątkowując tym samym proces ponownego odkrywania tego, co niegdyś odrzucił i od czego się odciął. Bezsensowny z pozoru upór, by odkryć tożsamość potrąconego staje się jednocześnie katalizatorem; wraz z zagłębianiem się w historię życia kloszarda, Michał coraz wyraźniej widzi zaniedbania jakich się dopuścił, a widz dostrzega kolejne rysy, jakie pojawiają się na wizerunku ułożonego, spełnionego finansowo i rodzinnie mężczyzny. Bohater wstępuje na drogę, na końcu, której leży poznanie własnej tożsamości, zaś jej etapy znaczą spotkania z kolejnymi postaciami: policjantem, przyjacielem z dzieciństwa (odkrywającym niespełnienie muzyczne Michała), mechanikiem czy wreszcie z ojcem, z którym konfrontuje swoje życie, odrzucone marzenia, poczucie samotności, dzielone przez obydwu mężczyzn.
Film operuje bardzo skromnymi środkami, brak tu wydarzeń fabularnych, które wstrząsałyby widzem. Zamiast tego reżyser proponuje powolny rytm, gdzie kolejne zdarzenia splatają się w konsekwentny łańcuch, a żadnego z nich nie można uznać za kluczowe czy decydujące. Na ekranie roi się od emocji, niekiedy bardzo skrajnych, niejednoznacznych, jednak nie zostają one wypowiedziane wprost czy ubrane w słowa; uwolnione zostają w najmniej oczekiwanych momentach, poprzez ciąg mocnych, czasem zabawnych, niekiedy znów nieco melodramatycznych gestów. Takie rozwiązanie nie każdemu przypadnie do gustu, podobnie jak ów niespieszny rytm oraz bazowanie na atmosferze i obrazach, bardziej niż na wydarzeniach. Przekłada się to zresztą na sposób, w jaki odbieramy bohatera: obserwując go, nie wiemy dokładnie co dzieje się w jego wnętrzu, jak przedstawia się proces jego ponownego odkrywania siebie – widzimy tylko pewne zewnętrzne przejawy, ujawniające się w prozaicznych czynnościach, jak próby odetkania spływu w wannie czy przypatrywanie się płonącej wieży obserwacyjnej. W obrazach tych nie ma wielkiej nostalgii, tęsknoty za przeszłością – ta jest wszak zamkniętym rozdziałem, do którego nie ma powrotu. Bardziej, niż na rozpamiętywaniu przeszłości, bohater koncentruje się na uświadomieniu sobie własnych błędów i próbie zbudowania ponownej więzi z tym, co zostało odseparowane. Nie zawsze jest to łatwe – także od strony filmowej: reżyserowi niekiedy zdarza się używać nieco nachalnej symboliki (oczyszczająca wartość wody i ognia czy też wyjątkowo sztucznie wyglądająca scena z łabędziem sunącym nad bezkresnymi polami) jednak w ogólnym rozrachunku nie psują one odbioru, ani nie przekształcają filmu w kicz. Spora w tym zresztą zasługa aktorów: wspomnianego Tomasza Kota oraz Ryszarda Kotysa, wcielającego się w postać ojca. Ich spotkania są mieszaniną rozczarowania, gniewu i chęci odbudowania więzi, którą obaj aktorzy doskonale oddają. Kot w roli nieco wycofanego Michała jest znakomity, oddaje powolny proces odbudowy tożsamości bohatera w sposób bardzo wyraźny, lecz za razem pozbawiony nadmiernej ekspresji. Kotys z kolei ma wręcz wymalowany na twarzy potworny smutek i samotność; znakomicie pokazuje nastrój człowieka, który czuje się porzucony i pragnie odmiany, lecz jednocześnie potrafi się śmiać z codziennych, małych radości. Finał filmu ma w sobie coś niezwykle mocnego, a zarazem skromnego: to, co było niewyrażalne poprzez słowa, znajduje ujście w prostym geście. Zakończenie pozostaje niejednoznaczne, lecz pierwszy krok został uczyniony, rachunek sumienia sporządzony. Teraz trzeba iść dalej.
Erratum Lechkiego to film specyficzny, zarówno pod względem fabularnym, jak i formalnym. Nie ujawnia wszystkiego, co w nim drzemie, jest w pewien sposób skryty, tak jak główny bohater. Jednak dla piękna obrazów i nastroju warto się z filmem zapoznać. Nawet, jeśli nie jest to najlepszy polski obraz ostatnich lat uważam, że Lechki nie ma się czego wstydzić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz