Viv

Viv

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Dobroć może zabić

Peter Weir, Niepokonani (2011)

Ocena: 7,5/10



Siedem lat to kupa czasu. Tyle mniej więcej trwał „urlop” Petera Weira jeśli chodzi o filmy kinowe. Wakacje się jednak skończyły i Australijczyk powraca z Niepokonanymi – historią wielkiej ucieczki z gułagu i dramatycznej walki o wolność. Na pierwszy rzut oka nie brzmi to zbyt zachęcająco, czy jednak rzeczywiście widz zmuszony jest uciekać z kina?

W moim odczuciu – w żadnym wypadku, chociaż trzeba od razu zaznaczyć: Niepokonani nie są filmem historycznym, ani produkcją traktującą o sowieckich gułagach czy aparacie represji. Z tego względu nieco absurdalne wydają się zarzuty skierowane do Weira, padające z różnych stron – jakoby spłaszczył on problem, grubą kreską zarysował obozową rzeczywistość, nie ujął grozy tamtego miejsca i czasu. Oczywiście, że tego nie zrobił – bo i nie taki był jego zamiar; sceny w obozie miały raczej służyć zarysowaniu akcji, relacji między bohaterami, oraz pokazać, z jakiego miejsca w ogóle cała grupa ma uciekać. Gdyby szukać jakiś filmowych porównań, plasował bym Niepokonanych tuż obok Essential Killing (2010) Jerzego Skolimowskiego. Mimo oczywistych różnic w temacie i realizacji, obie produkcje opowiadają w gruncie rzeczy o tym samym: o ucieczce, determinacji, chęci przetrwania i wyobcowaniu w zetknięciu z dziką przyrodą.

Nie będę tu roztrząsał kwestii, czy historia, którą cytuje Weir (opisana wcześniej w „Długim marszu”) jest prawdziwa lub nie, gdyż nie ma to większego znaczenia. To co się liczy, to ponad dwie godziny opowieści o przekraczaniu granic wytrzymałości i harcie ludzkiego ducha. Obserwujemy grupę niemal obcych sobie ludzi, których łączy jeden cel – wydostać się z sowieckiego piekła ku wolności. Wolności, która przyjmuje wiele twarzy: granicy Związku Radzieckiego, kolorowych Indii lub grobu na pustyni Gobi. Być może podróż Janusza, Mistera, Walki i innych nie urasta do rangi jakiegoś uniwersalnego symbolu, nie można jednak nie dostrzec w tych postaciach pewnego ucieleśnienia niemożliwej do złamania woli walki i woli życia, która jednak wzdraga się przed zanegowaniem moralności i sumienia. Nawet, jeśli głód i przebyte kilometry zabijają ludzkie odruchy, dehumanizują, zawsze jest granica, której nikt nie przekracza (dobrym przykładem jest scena w kotlinie, gdzie Janusz odrzuca perspektywę kanibalizmu, a następnie cała grupa, niczym wilki z którymi walczą, rzuca się na rozszarpaną sarnę). Oczywiście, scenariusz ma pewne braki – Weir momentami popada w zaskakujący sentymentalizm, graniczący wręcz z melodramatyzmem (jak chociażby w rozmowie Mistera z Januszem na pustyni), a niektóre zachowania bohaterów wydały mi się nieco naciągane (zwłaszcza, jeśli chodzi o wątek Ireny); co więcej, odnoszę wrażenie pewnej skrótowości, jaka dotknęła końcowe sekwencje – przejście przez Himalaje wydaje się tutaj wręcz pestką w porównaniu z przedzieraniem się przez gęstwiny Związku Sowieckiego. Jest tu swego rodzaju rozczarowanie – choć jednocześnie cieszy fakt, że reżyser uniknął taniego melodramatyzmu w finale. To duży plus.

Niezaprzeczalnie jednak Niepokonani mają dwa podstawowe plusy. Pierwszym z nich jest przyroda. To nie sowieccy żołdacy, podli enkawudziści czy sprzedajni, żądni nagrody chłopi są głównymi przeciwnikami bohaterów, ale właśnie przyroda: dzika, nieprzewidywalna i potężna. Z jednej strony wspomaga uciekinierów, zasypując ich ślady, dając wodę i pożywienie; z drugiej niemal cały czas pokazuje, że człowiek jest tylko niewielkim i kruchym elementem złożonego systemu, który w potyczce z potęgą natury może wygrać tylko dzięki determinacji i woli przetrwania. Budowaniu tej aury kruchości i wyobcowania służą rewelacyjne zdjęcia Russella Boyda: ogólne plany obrazujące zarazem piękno i siłę natury, w której człowiek niemal całkowicie się gubi, niezależnie od tego, czy chodzi o piekielny skwar pustyni Gobi, zaśnieżone tereny Syberii czy też rojące się od moskitów brzegi Bajkału. Cała ta ambiwalencja zawiera się w przepięknym ujęciu, gdy Mister Smith spogląda w przypominające oczodoły otwory skalne, jakby korząc się przed wzrokiem natury, a jednocześnie rzucając jej wyzwanie.

Drugim plusem filmu Weira jest aktorstwo. Trudno nie zauważyć, iż Australijczyk zebrał na planie pokaźne grono gwiazd mniejszego i większego formatu. Nie ma się co oszukiwać – nie wszyscy wypadli tak samo dobrze, ale warto pochwalić takie perełki, jak na przykład gra Colina Farrella, który w roli Walki był niesamowity. Można aktora nie lubić (i znalazłoby się kilka dobrych ku temu powodów), ale nie da się ukryć, że doskonale oddał charakter lekko szalonego i pozbawionego skrupułów, lecz jednocześnie zaskakująco wiernego urka. Sposób, w jaki Farrell posługuje się nożem, cedzi słowa a nawet porusza się sprawia wrażenie, jakby rzeczywiście wyszedł on z więzienia w jakiejś zapadłej, sowieckiej dziurze. Walka to swobodny duch i taki też jest Colin. Bardzo dobrze zagrał również Mark Strong (Kabarow), choć jego rola była ledwie epizodem. Mimo to – za złowrogi błysk w oku i pewną wzniosłość zmieszaną z żałością – należy się pochwała. Nieco gorzej wypadł Ed Harris, choć w tym przypadku wina leży bardziej po stronie konstrukcji postaci – zdystansowanego, oschłego i twardego Amerykanina, Mistera. W sekwencji na pustyni miałem wręcz wrażenie, że Harris stylizuje się na Clinta Eastwooda – ale to prawdopodobnie moje skrzywienie. Podobny zarzut w kwestii postaci mógłbym postawić Jimowi Sturgessowi: owszem, gra poprawnie i całkiem nieźle wypada zdubbingowany po polsku, ale… brakuje mu siły, jakiejś charyzmy, która promieniowałaby i określała go jako przywódcę. Powinien spajać grupę i być jej motorem napędowym, tymczasem w filmie niemal zupełnie tego nie widać. Ot, zaprawiony w wędrówkach młokos. Zupełnie natomiast nie podobała mi się kreacja Saoirse Ronan. Jako Irena wydała mi się mdła, zbyt oderwana od rzeczywistości. Pomysł, aby uczynić ją pośrednikiem między bohaterami był dobry, szkoda więc, że reżyser nie wykorzystał go do końca.

Niepokonani nie są arcydziełem. Całość można by nieco skrócić, momentami kuleje scenariusz, reżyser popada w niepotrzebny sentymentalizm, napięcie siada a lekko szowinistyczny wydźwięk nie musi wszystkim pasować (w filmie wszyscy Polacy są dobrzy, gloryfikowany jest ich pęd ku wolności, zaś wszyscy Rosjanie albo służą systemowi, albo są kryminalistami). Ogólnie jednak uważam, że nowy film Weira to kawałek niezłego kina – bez aspiracji do bycia wykwintnym daniem, lekko niedoprawiony, ale smaczny i sycący. Warto obejrzeć.

Brak komentarzy: