Leniwy się koszmarnie zrobiłem - coraz rzadziej chce mi się pisać długie teksty. Z drugiej strony to podobno znak czasu: świat przyspiesza, każdy z przejęciem wpatruje się w zegarek i szuka oszczędności. Co za tym idzie - w Internecie zamiast sążnistych tekstów szuka małych, zgrabnych tekścików o objętości przeciętnego newsa... Cóż, mój wewnętrzny grafoman się burzy na takie twierdzenia, ale ponoć coś w nich jest. Zresztą, to się nawet dobrze składa - dzięki temu nie będę miał wyrzutów sumienia, że taki koncentrat wrzucam. Wracając do meritum - będę się starał od czasu do czasu wrzucać notki o filmach, które widziałem i mi się podobały/nie podobały, ale bez rozciągania tego do rozmiarów pełnoprawnej recki. Ot, takie wrażenia i uwagi. Jak komuś się spodoba, to fajnie, a jak nie, to nie. Na dzień dobry zombie i agenci - całkiem fajny zestaw, czyż nie?
reż. Matthias Hoene
ocena: 5/10
Zombie
standard produkcji brytyjskiej. Po raz kolejny mamy do czynienia z inwazją
żywych trupów zalewających metropolię – w tym wypadku Londyn – i powodujących
niewyobrażalny chaos i zniszczenia, a przy okazji budzących w ludziach nieznane
dotąd pokłady determinacji i odwagi, pokazujących im wagę i siłę więzi
międzyludzkich, zwłaszcza rodzinnych. Brzmi znajomo? Skojarzenia z Wysypem żywych trupów (2004) są
oczywiste – ponownie mamy do czynienia z grupką nieudaczników starających się
za pomocą wszelakich narzędzi przebić przez zwały gnijącego mięcha i uratować
swoją rodzinkę i ich znajomych. Różnica polega na skali: film Edgara Wrighta
był świeżym spojrzeniem na kino zombie, zachwycającym lekkością, sprawną
realizacją i humorem. Obrazowi Matthiasa Hoene tych elementów miejscami
brakuje: nad produkcją unosi się posmak budżetowości, scenografia i
charakteryzacja nie robią wrażenia starannością wykonania. Scenariusz jest głupiutki
i pretekstowy a humor ciut przyciężki, choć momentami bywa radośnie czarny i
makabryczny, doprawiony sporą dawką lokalnego patriotyzmu. Nie da się ukryć, że
Cockneys vs Zombies jest
tytułem dość średnim – wykonanie nie powala, historia jest głupiutka i oparta
na standardowych schematach, ale wciąż jest to film strawny i całkiem sycący, a
niektóre sceny – jak choćby pościg w ogrodzie domu spokojnej starości – naprawdę
śmieszą i zapadają w pamięć.
reż. Sam Mendes
ocena: 8/10
Nie
jestem jakimś szczególnym fanem Bonda, dlatego podaruję sobie roztrząsanie
kwestii w rodzaju czy Bond powinien pić piwo; czy Daniel Craig jest najlepszym
agentem 007 tudzież jak Skyfall odnosi
się do tradycji serii. Idąc do kina chciałem tylko jednego: solidnego,
efektownego, a przy tym niegłupiego filmu rozrywkowego. I nowa produkcja Sama
Mendesa dokładnie tego mi dostarczyła. Całość zaczyna się od małego trzęsienia
ziemi, a potem robi się coraz ciekawiej: jest intryga, demony przeszłości
wyłażące z cienia, osobiste porachunki, piętrzące się przed bohaterami zadania,
a to wszystko w efektownej oprawie audiowizualnej. Skyfall poprawia niemal wszystko to, co zgrzytało w Quantum of Solace (2008): nemezis
Bonda jest wreszcie facet z jajami, od którego faktycznie bije zła aura; sceny
pościgów i strzelanin są zrealizowane z rozmachem, ale w żadnym wypadku nie
zmieniają się w montażową sieczkę, a i całościowo warstwa wizualna stała się
bardziej wysmakowana, pełna zachwycających kadrów – nieważne, czy to kasyno w
Szanghaju, czy szkocka rezydencja Bondów, jest na czym zawiesić oko. Nie brak
również w produkcji nawiązań do tradycji – i nie chodzi tu o kwestie wprost
odnoszące się na przykład do gadżetów – w porównaniu z poprzednią częścią, Skyfall jest bardziej swawolny i
brawurowy, łącząc solidną akcję z duchem niemal szczeniackiej bezczelności.
Mimo to wciąż trzyma się granic kina realistycznego (choć momentami mocno je
rozciąga – wszak chyba nigdy wcześniej Bond nie dostawał po głowie pociągiem).
Oczywiście obraz Mendesa nie jest bez wad: wystarczy wspomnieć, że agent 007
bywa niekiedy twardszy i bardziej ironiczny od Stirlitza, a i jego dziewczyna
furory nie zrobiła; nie zmienia to jednak faktu, że nowy Bond to znakomity film
rozrywkowy, a scena z mizianiem dzielnego agenta z miejsca powinna stać się
kultową.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz