Viv

Viv

niedziela, 25 listopada 2012

Duży ekran, mały ekran... #2

...czyli wielka draka z Mistrzem w Pętli czasu.


Mistrz (2012)

Reż. Paul Thomas Anderson
Ocena: 8/10

O tym filmie sporo mówiło się przed premierą, zwłaszcza w kontekście scjentologów, na których wzorowana miała być filmowa sekta zwana Sprawą; często padało pytanie, jakie będą reakcje członków wspomnianej grupy, wietrzono skandale... Teraz, po premierze, wydaje się, że głosy te były w większości przesadzone i służyły raczej wzbudzeniu zainteresowania produkcją. Mistrz nie jest bowiem w żadnym wypadku opowieścią o scjentologach: wątek Sprawy jest istotny, lecz nie najważniejszy. Więcej nawet: mam wrażenie, że odnosi się on nie tyle do konkretnej grupy czy sekty, co ogólnie do wszelkich ideologii, podsuwających człowiekowi gotowe, łatwe odpowiedzi, oferujących mu komfort zapośredniczenia i zakorzenienia, które z czasem zamieniają się w więzienie. Nie tylko dla „szarego człowieka”, jakim jest Freddie (Joaquin Phoenix), starającego się znaleźć swoje miejsce, ale i dla Mistrza Dodda (Phillip Seymour Hoffman), osaczonego przez stworzone przez niego samego dogmaty i wizerunek mędrca. Obydwaj miotają się, szukając rozwiązania i licząc na wzajemną pomoc. I właśnie ta relacja – furiata, alkoholika i obsesjonata oraz wyrachowanego hochsztaplera – nadaje ton filmowi. Dodd przyjmuje funkcje ojca – kochającego, wybaczającego, gotowego wiele poświęcić dla „syna”, z kolei Freddie odnajduje w Mistrzu kogoś, kto go nie odrzuca, a co więcej daje choćby cień celu i sensu. Ostatecznie jednak – jak w każdej rodzinie – przychodzi czas, gdy syn musi „pokonać” ojca, odejść i rozpocząć niezależne życie, używając do tego, jak na ironię, ojcowskich nauk, ale użytych w zupełnie nowym kontekście...
Wydaje się jednak, że niespełnienie, jakie prześladuje bohaterów, udziela się również widzowi: obserwuje on pełne upadków życie Freddiego, proces wchodzenia w Sprawę, kolejne pęknięcia i rysy pojawiające się na obrazie jego relacji z Doddem, ale trudno orzec, gdzie całość tak naprawdę zmierza. Reżyser zawiesza bohaterów w pewnym punkcie, rezygnuje z definitywnego rozwiązania, jakie charakteryzowało chociażby genialne Aż poleje się krew (2007), skutkiem czego widz może mieć lekkie uczucie niedosytu i pewnego braku. Odczuwalne jest ono tym mocniej, iż w sferze audiowizualnej Anderson przedstawia widzowi prawdziwy filmowy barok: zastosowana w filmie technika kręcenia (na taśmie 70mm) pozwoliła uzyskać soczyste, mocno odrealniające kolory, które wraz ze znakomitą kompozycją kadrów, świetnie dobraną muzyką i scenografią tworzą zniewalający klimat lat pięćdziesiątych. Wisienką na torcie jest aktorski popis serwowany przez Phoenixa i Hoffmana: z jednej strony znerwicowany, rubaszny, odpowiadający półgębkiem furiat, o lekko pochylonej, nieco małpiej sylwetce, z drugiej – nie mniej rubaszny, ukrywający swe obsesje pod maską spokoju i nonszalancji guru. Każde ich spotkanie skutkuje skokiem napięcia, uderza niczym młot, wciskając widza w fotel. I nawet jeśli Mistrz nie jest arcydziełem ani nawet najlepszym filmem Andersona, warto go zobaczyć dla samej gry dwójki aktorów.

Looper (2012)

Reż. Riam Johnson
Ocena: 8/10

Abstrahując od wszystkich innych argumentów, Looper budzi szacunek już przez sam fakt, iż nie jest kolejnym rebootem, remakiem i poszóstną przeróbką ósmego z kolei sequela, nakręconego przez wyrobnika-rutyniarza, lecz oryginalną historią, stworzoną przez mało znanego Riana Johnsona, w której ważniejsze od wybuchów i efekciarstwa są relacje międzyludzkie, sprawnie poprowadzona historia i ciekawie wykreowany świat. Oczywiście, jeśli spróbować rozłożyć film na części okaże się, że twórcy nie wzdragają się przed używaniem ogranych klisz gatunkowych i sprawdzonych pomysłów, lecz dokładają do nich odrobinę oryginalności oraz wątki niezbyt często spotykane w hollywoodzkich produkcjach SF. Ten dualizm czy też niejednoznaczność wyziera z filmu niemal na każdym poziomie: z początku serwuje on futurystyczną wizję wielkiego miasta opanowanego przez bezprawie i kryzys energetyczny, by potem połączyć ją z obrazami amerykańskiej wsi rodem z lat pięćdziesiątych. Można Loopera dodać do szeregu filmów o „paradoksach czasowych”, ale sam temat podróży w czasie jest niemal marginalny. Niby mamy tutaj gwiazdy kina sensacyjnego i facetów ze spluwami, lecz większość scen akcji zostaje skrzętnie ominięta przejściami montażowymi, oferując zamiast tego atmosferę kryminału. Nie wspominając już o tym, że film Johnsona niejednokrotnie godzi w przyzwyczajenia widza, łamiąc fundamentalne, zdawałoby się, reguły kina hollywoodzkiego, choćby te mówiące, że dzieci w filmach się nie zabija. A przynajmniej nie z premedytacją.
Faktem jest, że takie ujęcie tematu nie każdemu przypadnie do gustu: historia zabójcy i jego wersji z przyszłości staje niejako w połowie drogi pomiędzy filmem czysto gatunkowym a „czymś więcej”; chce być jednocześnie rozrywką, ale nie pozbawioną głębi. Skutkiem tego jest obraz nieco wolniejszy, skupiający się w podobnej mierze na akcji, co na rozwoju psychiki bohaterów i postępujących zmianach ich moralności. Z ekranu zaś płynie pytanie, ile można poświęcić i co jest gorsze – czynienie dobra, by uratować własną skórę, czy bycie sukinsynem, by ocalić ukochaną? I nawet jeśli momentami argumentacja bohaterów bywa naiwna, a zakończenie nieco cukierkowe, trudno to jednoznacznie potępić. Wpływ na to mają z pewnością również kreacje Bruce’a Willisa i Josepha Gordona-Levitta, grających tego samego bohatera, ale w różnych, kontrastujących ze sobą wcieleniach. Trudno powiedzieć, który Joe jest gorszy, tak jak trudno orzec, po czyjej stronie stoi racja. Ta niejednoznaczność, wybrzmiewająca, acz nierównomiernie, w całym filmie jest jedną z jego niewątpliwych zalet – zwłaszcza w kontekście współczesnego kina rozrywkowego, gdzie granicę między dobrem i złem można dostrzec z Księżyca, a każdy badass na koniec zaczyna uprawiać ogródek, po którym hasają  puchate, żółte kurczaczki...

Brak komentarzy: