Mistrz (2012)
Reż. Paul Thomas
Anderson
Ocena: 8/10
O tym filmie sporo mówiło się przed premierą, zwłaszcza w
kontekście scjentologów, na których wzorowana miała być filmowa sekta zwana Sprawą; często padało pytanie, jakie
będą reakcje członków wspomnianej grupy, wietrzono skandale... Teraz, po
premierze, wydaje się, że głosy te były w większości przesadzone i służyły
raczej wzbudzeniu zainteresowania produkcją. Mistrz nie jest bowiem w
żadnym wypadku opowieścią o scjentologach: wątek Sprawy jest istotny, lecz nie najważniejszy. Więcej nawet: mam
wrażenie, że odnosi się on nie tyle do konkretnej grupy czy sekty, co ogólnie
do wszelkich ideologii, podsuwających człowiekowi gotowe, łatwe odpowiedzi,
oferujących mu komfort zapośredniczenia i zakorzenienia, które z czasem
zamieniają się w więzienie. Nie tylko dla „szarego człowieka”, jakim jest
Freddie (Joaquin Phoenix), starającego się znaleźć swoje miejsce, ale i dla
Mistrza Dodda (Phillip Seymour Hoffman), osaczonego przez stworzone przez niego
samego dogmaty i wizerunek mędrca. Obydwaj miotają się, szukając rozwiązania i
licząc na wzajemną pomoc. I właśnie ta relacja – furiata, alkoholika i
obsesjonata oraz wyrachowanego hochsztaplera – nadaje ton filmowi. Dodd
przyjmuje funkcje ojca – kochającego, wybaczającego, gotowego wiele poświęcić
dla „syna”, z kolei Freddie odnajduje w Mistrzu kogoś, kto go nie odrzuca, a co
więcej daje choćby cień celu i sensu. Ostatecznie jednak – jak w każdej
rodzinie – przychodzi czas, gdy syn musi „pokonać” ojca, odejść i rozpocząć
niezależne życie, używając do tego, jak na ironię, ojcowskich nauk, ale użytych
w zupełnie nowym kontekście...
Wydaje się jednak, że niespełnienie, jakie prześladuje
bohaterów, udziela się również widzowi: obserwuje on pełne upadków życie
Freddiego, proces wchodzenia w Sprawę,
kolejne pęknięcia i rysy pojawiające się na obrazie jego relacji z Doddem, ale trudno
orzec, gdzie całość tak naprawdę zmierza. Reżyser zawiesza bohaterów w pewnym
punkcie, rezygnuje z definitywnego rozwiązania, jakie charakteryzowało
chociażby genialne Aż poleje się krew (2007), skutkiem czego widz może mieć lekkie
uczucie niedosytu i pewnego braku. Odczuwalne jest ono tym mocniej, iż w sferze
audiowizualnej Anderson przedstawia widzowi prawdziwy filmowy barok:
zastosowana w filmie technika kręcenia (na taśmie 70mm) pozwoliła uzyskać
soczyste, mocno odrealniające kolory, które wraz ze znakomitą kompozycją
kadrów, świetnie dobraną muzyką i scenografią tworzą zniewalający klimat lat
pięćdziesiątych. Wisienką na torcie jest aktorski popis serwowany przez
Phoenixa i Hoffmana: z jednej strony znerwicowany, rubaszny, odpowiadający
półgębkiem furiat, o lekko pochylonej, nieco małpiej sylwetce, z drugiej – nie
mniej rubaszny, ukrywający swe obsesje pod maską spokoju i nonszalancji guru.
Każde ich spotkanie skutkuje skokiem napięcia, uderza niczym młot, wciskając
widza w fotel. I nawet jeśli Mistrz nie jest arcydziełem ani
nawet najlepszym filmem Andersona, warto go zobaczyć dla samej gry dwójki
aktorów.
Looper (2012)
Reż. Riam Johnson
Ocena: 8/10
Abstrahując od wszystkich innych argumentów, Looper
budzi szacunek już przez sam fakt, iż nie jest kolejnym rebootem, remakiem i
poszóstną przeróbką ósmego z kolei sequela, nakręconego przez
wyrobnika-rutyniarza, lecz oryginalną historią, stworzoną przez mało znanego
Riana Johnsona, w której ważniejsze od wybuchów i efekciarstwa są relacje
międzyludzkie, sprawnie poprowadzona historia i ciekawie wykreowany świat. Oczywiście,
jeśli spróbować rozłożyć film na części okaże się, że twórcy nie wzdragają się
przed używaniem ogranych klisz gatunkowych i sprawdzonych pomysłów, lecz
dokładają do nich odrobinę oryginalności oraz wątki niezbyt często spotykane w
hollywoodzkich produkcjach SF. Ten dualizm czy też niejednoznaczność wyziera z
filmu niemal na każdym poziomie: z początku serwuje on futurystyczną wizję
wielkiego miasta opanowanego przez bezprawie i kryzys energetyczny, by potem
połączyć ją z obrazami amerykańskiej wsi rodem z lat pięćdziesiątych. Można Loopera
dodać do szeregu filmów o „paradoksach czasowych”, ale sam temat podróży w
czasie jest niemal marginalny. Niby mamy tutaj gwiazdy kina sensacyjnego i
facetów ze spluwami, lecz większość scen akcji zostaje skrzętnie ominięta
przejściami montażowymi, oferując zamiast tego atmosferę kryminału. Nie wspominając
już o tym, że film Johnsona niejednokrotnie godzi w przyzwyczajenia widza,
łamiąc fundamentalne, zdawałoby się, reguły kina hollywoodzkiego, choćby te
mówiące, że dzieci w filmach się nie zabija. A przynajmniej nie z premedytacją.
Faktem jest, że takie ujęcie tematu nie każdemu przypadnie
do gustu: historia zabójcy i jego wersji z przyszłości staje niejako w połowie
drogi pomiędzy filmem czysto gatunkowym a „czymś więcej”; chce być jednocześnie
rozrywką, ale nie pozbawioną głębi. Skutkiem tego jest obraz nieco wolniejszy,
skupiający się w podobnej mierze na akcji, co na rozwoju psychiki bohaterów i
postępujących zmianach ich moralności. Z ekranu zaś płynie pytanie, ile można
poświęcić i co jest gorsze – czynienie dobra, by uratować własną skórę, czy
bycie sukinsynem, by ocalić ukochaną? I nawet jeśli momentami argumentacja
bohaterów bywa naiwna, a zakończenie nieco cukierkowe, trudno to jednoznacznie
potępić. Wpływ na to mają z pewnością również kreacje Bruce’a Willisa i Josepha
Gordona-Levitta, grających tego samego bohatera, ale w różnych, kontrastujących
ze sobą wcieleniach. Trudno powiedzieć, który Joe jest gorszy, tak jak trudno
orzec, po czyjej stronie stoi racja. Ta niejednoznaczność, wybrzmiewająca, acz
nierównomiernie, w całym filmie jest jedną z jego niewątpliwych zalet –
zwłaszcza w kontekście współczesnego kina rozrywkowego, gdzie granicę między
dobrem i złem można dostrzec z Księżyca, a każdy badass na koniec zaczyna
uprawiać ogródek, po którym hasają puchate, żółte kurczaczki...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz