Behemot
Peter Watts
Ocena: 8/10
Z wszelkimi cyklami – czy to powieściowymi, czy też filmowymi
– jest jeden zasadniczy problem: nigdy nie ma się pewności, że kolejna część
spełni pokładane w niej nadzieje. Amputacja charakterów postaci, rozrzedzona
atmosfera, styl potraktowany utwardzaczem lub recykling starych pomysłów –
niebezpieczeństw czyhających na kontynuację jest wiele. A gdy mamy do czynienia
z serią sporej wartości, jaką niewątpliwie jest trylogia ryfterów, oczekiwania
mogą wręcz przytłoczyć.
Nie da się ukryć, że Behemot nie miał łatwego zadania i to nie tylko ze względu na konieczność
zaspokojenia fanowskiego głodu. Pozostawała też kwestia ostatecznego zamknięcia
cyklu – cóż bowiem można przygotować na wielki finał, skoro już w poprzednim
tomie zwaliło się światu na łeb biologiczną apokalipsę? Na pierwszy rzut oka
Watts zastosował strategię, którą – będąc złośliwym – można nazwać
„bezpieczną”, a więc dać czytelnikowi to co zna, tyle że więcej i mocniej. W
pierwszej części powieści (zatytułowanej B-Max) narracja przywodzi na myśl Rozgwiazdę – akcja rozgrywa się przede
wszystkim w podwodnej stacji Atlantyda, gdzie korpy schroniły się przed prehistorycznym
mikrobem. W drugiej zaś (zatytułowanej Seppuku) zabawa, wzorem Wiru,
przenosi się na powierzchnię zniszczonego N’AmPac. Dodając do tego powrót
starych znajomych (Lenie, Lubina, Pat Rowan, Desjardinsa) oraz poszerzenie i
uzupełnienie niektórych wątków z przeszłości (Spartakus i Pogromcy Entropii,
mutacje Behemota, Ukwiał) wydawałby się, iż otrzymujemy powtórkę z rozrywki, tyle
że opakowaną w inne łaszki. Wystarczy jednak wgryźć się w powieść, a zasadność
i logika takiego postępowania w dużej mierze staną się dla czytelnika jasne.
Ostatni tom trylogii jest dość naturalnym następstwem dwóch
poprzednich i nie chodzi tu o prosty fakt doprowadzenia historii do końca, ale
ewolucję świata przedstawionego i bohaterów. W Rozgwieździe zastany porządek
był klarowny i z pozoru nienaruszalny – korporacyjni władcy rządzili światem,
dostosowując go do własnych potrzeb. Bohaterowie powieści – jednostki
antyspołeczne – w skrajnie ekstremalnych warunkach stawali się obiektami
eksperymentu, którego wyników raczej nikt się nie spodziewał. Tam, gdzie zwykli
ludzie zmieniali się w szaleńców, ryfterzy, już skrzywieni, budowali własne
poczucie tożsamości oraz ustanawiali nowe hierarchie; narracja zaś ziała
chłodem i zdystansowaniem. Wir dla odmiany był dawką ostrego chilli o posmaku
napalmu, erupcją skumulowanego gniewu, ukierunkowanego na dawnych władców
świata. Świata – dodać trzeba – powoli walącego się w gruzy, rozdzieranego
przez owładniętą obsesją zemsty ryfterkę, gotową przynieść armageddon, i
próbującą powstrzymać ją Rowan; przy czym obie solidarnie nabijały kolejne
punkty w statystyce ofiar. Gdy po obydwu stronach barykady spotykasz psychopatów
wiesz już, że masz przerąbane.
Behemot w tym łańcuchu ewolucji plasuje się w miejscu,
gdzie powinna nastąpić synteza, nowy ład – ale zamiast obietnicy zmiany i
postępu przynosi bohaterom gorzką refleksję: po zrównaniu z ziemią starych
porządków nic w zasadzie się nie zmieniło. Nadal popełniamy te same błędy,
dajemy się ponieść tym samym uprzedzeniom, a na szczytach władzy nadal siedzą
szaleńcy. Odnoszę jednak wrażenie, że w opisywanym tomie Watts odszedł od
pogłębiania portretów psychologicznych postaci na rzecz uzupełnienia tła i mocniejszego
zarysowania relacji między grupami społecznymi. Widać to wyraźnie zwłaszcza w B-Max,
rozgrywającej się w Atlantydzie – azylu, który przemienił się w więzienie,
gdzie dawni władcy stali się podnóżkami ofiar, a żadna ze stron nie jest w
stanie przetrwać bez drugiej. Sytuacja w stacji stale oscyluje na granicy
eksplozji: w obydwu grupach panuje nastrój nieufności i wrogości, a najbłahsze
zdarzenie, ludzki błąd lub przypadek może stać się sygnałem do wojny totalnej.
Jak na ironię jedynymi osobami, które zdają się dostrzegać absurdalność i
jałowość takiego nastawienia są te, które zepchnęły świat w otchłań w imię
zemsty bądź poczucia obowiązku, teraz zaś utraciły możliwość wpływu wydarzenia,
stając się tylko pionkami w grze. O ile jednak tutaj takie powierzchowne
potraktowanie bohaterów nie razi – konflikt wszedł bowiem na poziom ugrupowań, z
odpowiednio określoną logiką i wzorami postępowania – o tyle gdy Lenie wychodzi
na ląd, czuć pewnego rodzaju nieadekwatność.
Dzieje się tak nie tylko ze względu na fakt, iż postacie
poboczne zostały w powieści zredukowane do absolutnego minimum i w zasadzie
stanowią tylko mniej lub bardziej barwne epizody, czekające na zgniecenie w
czasie rozgrywki między głównymi aktorami dramatu. Sama Leni, wcześniej będąca
punktem centralnym cyklu, w Behemocie przesuwa się do drugiego szeregu,
stając się momentami ledwie obserwatorem następujących po sobie zdarzeń, na
które w większości nie ma wpływu. I jakkolwiek jestem w stanie to po części
zrozumieć – nie każdy wszak może się pochwalić ludobójstwem z premedytacją i
nie każdy musi sobie z tym radzić – jej gorycz wydaje mi się płytka, a zapał do
naprawy zniszczeń słomiany. Dla odmiany tymi, którzy najbardziej zyskali na
takiej strategii, są Lubin i Dejsardins – wcześniej w cieniu, teraz wysuwają
się na czoło. To właśnie ich pokręcona znajomość i rywalizacja staje się kołem
zamachowym Seppuku, przy czym Watts bardzo sprawnie rozgrywa ich potyczkę:
niemal do samego końca trudno odgadnąć, kto stoi po właściwej (o ile taka
istnieje) stronie. I jedna tylko rzecz, bez względu na sytuację, pozostaje bez
zmian: przekonanie, iż losy świata leżą w rękach psychopatów – kiedyś nim
rządzili, potem zniszczyli, teraz z kolei próbują go uratować. Trudno o gorszy
koszmar.
Finał opowieści może pozostawiać pewien niedosyt: jak na tak
długie i zawiłe podchody, stopniowe odsłanianie kart i rzucanie bohaterom kłód
pod nogi, wydaje się bardzo kameralny i pozbawiony fajerwerków, acz
jednocześnie gorzki i bardzo „ryfterski” – włącznie z rykoszetem trafiającym w
niewinnych. W samej powieści nie uświadczymy wielu nowych pomysłów – Behemot raczej
dopowiada i rozwija wcześniej podjęte wątki – a i bohaterowie wydają się
chwilami mocno przytłoczeni ciężarem trupa cywilizacji. Jednocześnie Wattsowi
niejednokrotnie udaje się sprawić, by czytelnikowi flaki skręcały się z
napięcia i skakało ciśnienie po nieprzewidzianym zwrocie akcji – oczywiście w
przerwach od nurzania czytającego w atmosferze rezygnacji i rozczarowania.
Zaryzykowałbym nawet tezę, że ostatnia część jest miejscami jeszcze bardziej
pesymistyczna niż poprzednie – spychanie świata w przepaść to jedno, ale
świadomość spadania i niemożności zaradzenia temu – a, to już inna bajka. I
nawet jeśli ostatecznie dostaniemy drugą szansę pozostaje pytanie, czy naprawdę
na nią zasłużyliśmy? Jednak niezależnie od odpowiedzi jedno jest pewne: Behemot to nie pozbawione mankamentów, lecz wciąż solidne i klimatyczne
zamknięcie jednego z najciekawszych (i najładniej wydanych) cykli SF, jakie
można znaleźć na naszym rynku.
Recenzja Rozgwiazdy
Recenzja Wiru
Pierwotnie recenzja ukazała się na portalu Kawerna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz