Raczej
nie oglądam seriali – nie narzekam na nudę i nadmiar czasu, a jeśli już taki
się znajdzie, to wolę wykorzystać go na film pełnometrażowy. Czasem jednak
trafi się tytuł – w zamierzeniu zwykły wypełniacz czasu – który nagle okaże się
serią, na odcinki której będę czekał z niecierpliwością. Taki Ripper
Street (2012) na ten przykład: wzięty przypadkowo (bo wiktoriańska
Anglia, Kuba Rozpruwacz, inspiracje Sherlockiem Holmesem etc.) stał się
dla mnie jednym z przyjemniejszych doświadczeń filmowych ostatnich miesięcy. Pod
względem konstrukcyjnym odkrywczy nie jest – ot, raczej typowy procedural: w
każdym odcinku nowa sprawa, kontrast bohaterowie vs. policyjny beton, wątki
osobiste spajające cały sezon, konflikty wewnętrzne i tak dalej. Jednak tym, co
w przypadku Ripper Street decyduje o wyjątkowości, jest atmosfera. Nie będę
oceniał, na ile jest ona wynikiem faktycznej historii Londynu, a na ile jej popkulturową
interpretacją, ważniejsze jest to, że działa znakomicie. Whitechapel, gdzie
rozgrywa się akcja serialu, jest dzielnicą zdecydowanie nieprzyjemną: ciemną,
śmierdzącą, pełną podejrzanych spelunek i jeszcze bardziej podejrzanych ludzi,
a konieczność radzenia sobie z mordercami, handlarzami żywym towarem,
młodocianymi gangami to tylko część z „uroków” pracy policji. Widzowi robi
dobrze też poczucie większej bezpośredniości – po serialach, w których ekipa
dysponowała nowoczesną techniką i czyniła z nią cuda, Ripper Street – ze swoimi
ciemnymi sprawkami, brakiem norm dotyczących przesłuchań i moralną hipokryzją
jest dość... odświeżający. Dodawszy do tego świetną scenografię i kostiumy,
ciekawie skrojone, niejednoznaczne postacie (zwłaszcza sierżanta Drake’a [Jerome
Flynn] i Homera Jacksona [Adam Rothenberg]) oraz ducha samego Rozpruwacza,
(unoszącego się nad całą dzielnicą, zatruwając i tocząc ją niczym rak)
otrzymujemy serial, który nie jest objawieniem, ale dobrą, solidną i
klimatyczna produkcją i owszem. I co ważniejsze: nie próbuje uśpić widza
czternastoma sezonami...
Jakoś
tak się złożyło, że ostatnio oglądam (i puszczam innym) głównie kino kultowe:
klasyki SF, kino zombie, albo koszmarki w stylu Trolla 2. Większość z
nich to oczywiście kurioza, dobre do pośmiania się w gronie znajomych przy
butelce wina i paczki chrupek, czasem jednak znajdzie się perełka, która prócz
salwy śmiechu zapewni także poczucie kinematograficznego spełnienia. Jednym
takich filmów – moim skromnym zdaniem – jest The Tingler (1959)
Williama Castle’a. Historia naukowca (w tej roli absolutnie fenomenalny Vincent
Price) zajmującego się badaniem ludzkiego strachu i odkrywającego istnienie
tytułowego Mrowca – pasożyta żywiącego się strachem – skupia wszystko co dobre
i złe w SF i horrorach lat 50. Jak to zwykle bywa, scenariusz jest miejscami
dziurawy jak sito, sens niektórych scen gdzieś się gubi, potworny strach jest
raczej obietnicą bez pokrycia, a z całości wyziera wyraźny posmak
niskobudżetowego kina klasy B.
W tym przypadku jest to jednak klasa upper-B:
Castle’owi nie tylko udało się zrobić film ciekawy plastycznie i pełen
interesujących patentów mimo niedoborów gotówki. Jego siła leży w dwóch
aspektach: scenariuszu i aktorstwie. SF z czasów złotej ery nie bało się
dziwnych pomysłów – najczęściej skutkowało to absurdami i knotami, Mrowiec
leży jednak po drugiej stronie skali: idea pasożyta żywiącego się
ludzkim strachem i nauki ingerującej w ciało, by poznać jego sekrety mają
lekki, pre-cronenbergowski posmak. Choć oczywiście Castle celuje raczej w gęsty
klimat niż pogłębioną analizę związków między ciałem i technologią – i trzeba
przyznać, że wychodzi mu to całkiem nieźle. Udział miało w tym również
wspomniane aktorstwo: Vincent Price jest klasą samą w sobie, a w Tinglerze
dodatkowo mógł wygrać całą gamę znaczeń i emocji, jakie narosła wokół
niego (piwo dla tego, kto od razu miał pewność co do zamiarów profesora
Warrena). Dobrze spisali się również partnerujący mu Judith Evelyn czy Philip
Coolidge, dzięki którym obraz Castle’a jest jednym z lepiej zagranych filmów
tego nurtu. Zresztą, grać takie dialogi
to czysta przyjemność:
Isabel
Stevens Chapin: The only way Dave Morris will marry my sister is over my
dead body.
Dr. Warren Chapin: Unconventional but not impossible.
Dr. Warren Chapin: Unconventional but not impossible.
Isabel
Stevens Chapin: I had nothing to do with my father's death, and you can't
prove that I did.
Dr. Warren Chapin: Would you like me to prove it isn't nonsense?
Isabel Stevens Chapin: You can't prove it. Anwyay there isn't anything to prove.
Dr. Warren Chapin: But you wouldn't like me to try. And you should remember this, organic poisons are like old soldiers, they never die, they just lie smoldering in the grave, and I'm not bad at autopsies either.
Dr. Warren Chapin: Would you like me to prove it isn't nonsense?
Isabel Stevens Chapin: You can't prove it. Anwyay there isn't anything to prove.
Dr. Warren Chapin: But you wouldn't like me to try. And you should remember this, organic poisons are like old soldiers, they never die, they just lie smoldering in the grave, and I'm not bad at autopsies either.
Dla
odmiany Powrót żywych trupów (1985) Dana O’Bannona to przykład, jak
niechęć do kopiowania może zmienić popkulturę na zawsze. O’Bannon, będący
niegdyś członkiem ekipy tworzącej Noc żywych trupów (1968) chciał
zrobić własny film o zombie, który jednocześnie nie byłby kalką twórczości
Romero – obraz lżejszy, bardziej komediowy, lekko punkowy, ale nie pozbawiony
poważniejszych momentów ani solidnej dawki makabry. Pół biedy, że stworzył film
kultowy, z szeregiem kontynuacji i cudną postacią Tarmana – istotniejsze, że to
właśnie O’Bannon jest odpowiedzialny za fakt, że dla wielu ludzi równanie zombie + mózgi = szczęście.
I
znów, podobnie jak w przypadku Tinglera, produkcja porywa nie za
sprawą fabuły (z wojskowych pojemników ulatnia się gaz ożywiający zwłoki, zaś
po ich spaleniu – razem z deszczem – chemia zalewa pobliski cmentarz,
rozpoczynając zombiastyczną imprezę) ale atmosfery. Film jest mieszanką
czarnej, wisielczej komedii i śladowej ilości punkowego anarchizmu; kto liczy
na solidna dawkę strachu raczej się zawiedzie – wyżeranie mózgów, choć
makabryczne, wzbudza raczej salwy śmiechu. Błędem byłoby jednak traktowanie Powrotu
żywych trupów jako lekkostrawnej bajeczki – przy całym humorze reżyser
wplótł do filmu również sporo dramatyzmu i scen cokolwiek poważniejszych, by
wymienić choćby rozmowę Erniego z truposzką (gdzie dowiadujemy się, czemu
zombie pożerają mózgi) oraz finalnej ekspresji wolnej woli Franka. W takich
chwilach widać wyraźnie, że filmy o zombie, nawet w komediowym wydaniu, są
świetnym nośnikiem dla treści wykraczających poza zwykłą rozrywkę, o czym
czasem zapominają choćby twórcy gier komputerowych, dla których żywe trupy to
po prostu idealne mięso armatnie.
Burt Wilson: I thought you said if we
destroyed the brain, it'd die!
Frank: It worked in the movie!
Burt Wilson: Well, it ain't working now, Frank!
Freddy: You mean the movie lied?
Frank: It worked in the movie!
Burt Wilson: Well, it ain't working now, Frank!
Freddy: You mean the movie lied?
Ernie: You can hear me?
Corpse: Yes.
Ernie: Why do you eat people?
Corpse: Not people. Brains.
Ernie: Brains only?
Corpse: Yes.
Ernie: Why?
Corpse: The PAIN!
Ernie: What about the pain?
Corpse: The pain of being DEAD!
Ernie: [laughing in surprise to his friends] It hurts... to be dead.
Corpse: I can feel myself rot.
Ernie: Eating brains... How does that make you feel?
Corpse: It makes the pain, go away!
Corpse: Yes.
Ernie: Why do you eat people?
Corpse: Not people. Brains.
Ernie: Brains only?
Corpse: Yes.
Ernie: Why?
Corpse: The PAIN!
Ernie: What about the pain?
Corpse: The pain of being DEAD!
Ernie: [laughing in surprise to his friends] It hurts... to be dead.
Corpse: I can feel myself rot.
Ernie: Eating brains... How does that make you feel?
Corpse: It makes the pain, go away!
Ostateczna ocena:
Ripper Street: 8/10
The Tingler: 8/10
Powrót żywych trupów: 7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz