Ta
notka miała mieć zupełnie inny kształt – ot, kolejne zestawienie tego, co
fajnego widziało się w ostatnim czasie – ale buszując po Internecie dostałem w
pewnym momencie w łeb mentalnym kafarem czytając niewinną zdawałoby się
dyskusję. No i mi chyba lekko ciśnienie skoczyło...
Kilka
dni temu, przygotowując tekst na temat porno-parodii blockubusterów rzuciłem
tam tezę – niezbyt odkrywczą – że popkultura dąży do zawładnięcia stylem życia
swoich użytkowników i trwałego inkorporowania promowanych treści w ich
egzystencję. Myślałem sobie – w sumie nic wielkiego. Ot, idzie facet na podryw,
w głowie idealizm platoński i psychoanaliza ogarnięte tak, że tylko kolejny
przewrót myślowy robić, spotyka fajną dziewczynę i nagle zonk – bo ona mu o
jakimś Starku i zimie co nadchodzi, a on ni cholery nie rozumie. Rzekłby kto:
proza życia.
Okazuje
się jednak – och, żyłem w nieświadomości! – że nieznajomość określonych
produktów popkultury oznacza automatycznie brak rozeznania w kulturze jako takiej,
umysłowe inwalidztwo, parchy i czarne podniebienie. Że nie można właściwie
wypowiadać się na temat remake’u, nie znając oryginału. Że kwestia gustu to
tylko zasłona dymna, mająca przesłonić czyjąś niewiedzę. Na pierwszy rzut oka
wszystko niby się zgadza – ba, sam nawet bym temu przyklasnął! Ale jeśli bliżej
się temu przyjrzeć, to wypada tylko zębami zazgrzytać.
Pierwszy
argument – niby wszystko jest cacy. Nie da się ukryć, że jeśli ktoś chce się
wypowiadać nieco bardziej składnie na temat filmów katastroficznych, adaptacji
komiksów DC czy nawet niskobudżetowych przeróbek amerykańskich blockbusterów,
wypadałoby, żeby najważniejsze (bądź najistotniejsze, a najlepiej wszystkie)
tytuły taki człek widział. Problem zaczyna się, gdy ktoś próbuje tę tendencję
rozszerzyć. Nie widziałeś klasycznej komedii XYZ z lat 60.? Ani kultowego
horroru zombie z Borisem Karloffem z lat 30.? Ani debiutu reżyserskiego
Takashiego Miike? To jak ty chcesz się na temat kina wypowiadać, szerzyć swą
ignorancję, impertynencie ty bez kultury? I nie, nie ma tu najmniejszego
znaczenia, że nie każdy widział wszystko, że zawsze znajdzie się jakiś
„kultowy” tytuł, którym można kogoś zagiąć, że nie trawisz danego reżysera,
konwencji czy aktora. Chamstwo i prostata z ciebie wypływa.
Nie
lepiej z drugą kwestią. Czy dobrze jest znać remake i oryginał?
Oczywiście. Ba, wręcz powinno się znać obydwa – by wiedzieć, który
bardziej leży, na jakich aspektach się skupiają, w jakiej konwencji są
zrobione. Osobiście mam jednak opory przed podejściem typu „musisz znać
oryginał, żeby wypowiadać się o remake’u”. A przepraszam bardzo, niby kurna
dlaczego? To
już nie można go opisywać w charakterze indywidualnego bytu i z tej perspektywy
oceniać aktorstwa, scenografii czy efektów specjalnych? Jasne, film należy
analizować kontekstowo, ale na litość Cthulhu, tekst źródłowy jest tylko jednym
z kontekstów! Nie róbmy z remake’u jakiegoś pasożyta, którego nie można oceniać
w oderwaniu od pierwowzoru, symbionta żyjącego tylko dzięki temu, że gdzieś,
kiedyś dany nerd coś obejrzał i poszedł z kina dla sentymentu. A może poszedł
dla cycków głównej bohaterki? Albo obsady aktorskiej? Albo reżysera? A, tak,
reżyser... okazuje się, że ocenianie filmu w kontekście dorobku tego czy innego
twórcy jest absolutnie zabronione. Co z tego, że film B1 może bardziej przypaść
do gustu niż film C, D i E, skoro koniec końców i tak jest gorszy od B (na
którym się wzorował), nakręconego dwadzieścia lat wcześniej przez kogoś innego.
I kij z tym, że zupełnie nie odnosimy się do wartości oryginału; sam fakt, że uznajemy
remake za film za fajny/dobry/ciekawy, podczas gdy gdzieś tam leży lepszy
(wg. innych) tekst źródłowy, którego nie oglądaliśmy (bo o nim nie
wiedzieliśmy) sprawia, że nasze zdanie można obić o kant tyłka, a my jesteśmy
idiotami bez obeznania w kulturze.
No i
ten gust... Żeby się nie rozwodzić – absolutnie nie rozumiem podejścia, w
którym wolę/lubię bardziej = lepszy. Serio: to, że wolę sobie
obejrzeć Dreszcze Davida Cronenberga od jego Videodromu nie oznacza
automatycznie, że ten film jest lepszy – wręcz przeciwnie. Ten pierwszy jest
dość zachowawczą wariacją na temat kina zombie, wzbogaconą o temat seksualności
i inwazji nauki na ludzkie ciało, przy czym widać jeszcze, że to początki
kariery Kanadyjczyka. Ten drugi jest bardziej przemyślany, lepszy technicznie i
aktorsko, pogłębia problematykę wpływu technologii i mediów na człowieka i
mocniej zapada w pamięć. Słowem – jest lepszy i ja jestem tego świadom. A mimo
to, gdy przyjdzie mi wyciągnąć film Cronenberga, wezmę raczej Dreszcze
– bo są bardziej kiczowate, bo są zombie, bo jest scena z pasożytem wpełzającym
w kobietę przez waginę i sto kolejnych, absolutnie subiektywnych czynników! W
każdym razie człowiek to nie komputer: ma własne poczucie estetyki, preferowany
typ humoru, wrażliwość, zasób kulturowy, antypatie i w diabły innych zmiennych
i wszystko to może spowodować, że mając wybór widz nie wybierze tego, co
lepsze, tylko to, co mu przypasuje. Plus, pozostaje zadać pytanie, kto decyduje
o tym, że coś jest „lepsze”. Gwiazdki na imdb? Recenzje na Zgniłych pomidorach?
Czyjeś zdanie?
Ach,
no tak, zapomniałem: Moje zdanie jest najmojsze i najlepsiejsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz