Kolejny odcinek polecanek - tym razem wyszło w wyjątkowo złym sosie. Znaczy, w sosie Zła.
Decpicable Me 2 (2013) Pierre
Coffin, Chris Renaud (8/10)
Komputerowe
animacje – zwłaszcza te od Pixara i DreamWorks – zazwyczaj omijam szerokim
łukiem. Nie podoba mi się ich estetyka, ich humor, ich infantylność ukryta pod
warstwą luzu i tendencja do zmieniania się w tasiemcowe serie. Mimo to pierwszą
część Despicable Me oglądałem z wielką przyjemnością – niezłe gagi, ciekawe
postaci, dobrze wyważona mieszanka lukru i pieprzu, świetna stylistyka – tylko
brać i oglądać! I nawet dzieciaki mi nie przeszkadzały, mimo iż w większości
przypadków nie potrafię znieść ich obecności w filmach. Teraz przyszedł czas na
drugą część perypetii Gru i cholera, jest jeszcze lepsza! Wspomniany bohater –
obecnie ex-łotr – zarzucił Szalone i Złe Plany na rzecz ojcowskich obowiązków i
produkcji (koszmarnego) dżemu. Kiedy jednak dostaje propozycję pracy dla
Anti-Villain League, potrzebującej jego pomocy w poszukiwaniu nowego arcyłotra,
nie potrzebuje wiele czasu do namysłu – co ma swoje oczywiste konsekwencje Ot,
nową partnerkę na ten przykład… Fabuła nie jest ani specjalnie odkrywcza ani
zagmatwana – twórcy raczej nie pozostawiają wątpliwości co do finału wątku Lucy
czy El Macho, ale w tym wypadku zabawa nie polega na obserwowaniu „gdzie” to
wszystko zmierza, ale „jak”. A robi to naprawdę z wykopem: film, jak przystało
na opowieść szpiegowską, pełen jest gadżetów i zabawy w agenta specjalnego, zaś
gros ładunku komicznego wypływa z napięcia między entuzjastycznie podchodzącą
do pracy Lucy, a zdecydowanie bardziej pragmatycznym Gru, który jednak
zaskakująco często daje się wciągnąć w absurdalne pomysły AVL. Nie zabrakło też
miejsca na sporo popkulturowych cytatów – choćby z Obcego – ale zostały
podane bardzo subtelnie i nie wrzeszczą do widza „patrz, patrz, znamy klasykę
kina, jesteśmy zajebiści!”. Choć
opowiada o łotrach, planach zniszczenia świata i innych pierdołach w jakich
specjalizują się Brudni i Źli, w gruncie rzeczy Despicable Me 2 jest
ciepłą, familijną komedią o emocjonalnym dorastaniu, kształtowaniu się uczucia
i poczuciu odpowiedzialności – teoretycznie więc nie różni się wiele od innych
animacji, nie próbuje jednak za wszelką cenę zabawić dzieci i dorosłych,
serwując tym drugim treści, których dzieciarnia nie ogarnie. No, może poza lekką
satyrą na swatki – w końcu najlepsze związki to te, które opierają się na
wspólnych zainteresowaniach. Nawet jeśli jest to słabość do niebezpiecznych
gadżetów. Cholera, że tez takie filmy mi się podobają… chyba się starzeję.
PS.
Polskie tłumaczenie tytułu ssie.
Fantastyczny
strach przed wszystkim (2012), Crispian Mills (8/10)
Simon
Pegg chyba nie ma szczęścia do naszych dystrybutorów – wychodzi na to, że
dopóki nie zagra w jakimś kasowym blockbusterze (Mission Impossible, Star Trek),
o kinowej premierze filmów z jego udziałem możemy zapomnieć (i nie, WCALE nie
przebija przeze mnie oburzenie, że The World’s End nie ma u nas
zaplanowanej daty premiery, absolutnie). Na szczęście alternatywne źródła
pozwalają dotrzeć do tytułów takich jak właśnie opisywany: dziwnych, szalonych
i przesiąkniętych absurdem. Film jest idealny dla każdego, kto czasem coś
skrobnie – opowiada bowiem o Jacku, pisarzu. O BARDZO wrażliwym pisarzu. Takim,
którego research do książki o wiktoriańskich, seryjnych mordercach (bo przecież
nie ma nic lepszego, niż maniak w XIX wiecznej Anglii, czyż nie?) wpędzi w
ostrą paranoję: bohater nagle zyska niezachwianą pewność, że ktoś chce go
zabić. Skrzypnięcie drzwi, złowrogi układ książek na regale, otwarte okno –
wszystko może okazać się zapowiedzią nadchodzącego końca. Najgorsze jednak, że
w pewnym momencie Jack będzie musiał wyjść z domu – a wiadomo, czym zazwyczaj
kończą się spacery ciemnymi uliczkami wielkiego miasta… A fantastic fear of everything ma
wszystko to, za co pokochać można brytyjskie komedie: banalny punkt wyjściowy
ewoluuje w ciąg absurdalnych sytuacji, wynikających tak z paranoi Jacka, jak i
jego życiowego nieogarnięcia, a najbłahsze zdarzenie przekształca się nagle w część
intrygi maniaka kryjącego się w cieniu. Twórcom doskonale udaje się wytworzyć
klimat zagrożenia i powoli zaciskającego się na pisarzu imadła strachu,
kierującego go na skraj załamania nerwowego, choć przecież i tak doskonale
wiemy, że to wszystko jest przesadzone, wyolbrzymione i mieści się tylko w
wyobraźni Jacka… a przynajmniej do pewnego stopnia. Obraz świetnie kapitalizuje
konwencje kina grozy czy thrillera, zderzając je z oczekiwaniami widza, a
następnie wykręca je na lewą stronę i kpi z nich, generując solidny ładunek
komiczny. Znajdzie się miejsce na odwołania do Hitchcocka, Lyncha, Polańskiego,
braci Coen i Burtona – zarówno w postaci bezpośrednich cytatów (scena pod prysznicem)
jak i stylistycznej mimikry (bajka o jeżu Haroldzie). Ostatecznie jednak to
Simon Pegg jest czynnikiem, który przmienia A fantastic fear of everything z
filmowej ciekawostki w groteskowy teatr cudowności: z długimi włosami,
wałęsający się po mieszkaniu w niedopranych gaciach, z obłędem w oczach i
nieodłącznym nożem sprawia, że nawet średniej jakości żarty zyskują dodatkowy blask. Ba, dzięki niemu stricte
komediowa opowieść o paranoiku nabiera nagle nieco dramatyzmu, a lekko
tragiczne tony ujawniające się w drugiej części filmu, zamiast rozbijać formę i
pozbawiać ją spójności, dodają produkcji smaku. Makabryczna rzecz – albo zabije
śmiechem, albo wpędzi w szaleństwo.
Hannibal
(2013) Bryan Fuller (6/10)
Nie
owijajmy w bawełnę: Hannibal w wydaniu serialowym to rozczarowanie. I nie dlatego,
że jest tragiczny – bo ostatecznie ogląda się go nieźle i z zainteresowaniem –
ale z racji tego, że twórcy mieli materiał na coś genialnego, ale chyba sami
nie bardzo wiedzieli, którędy do owej genialności dojść. Pod względem
technicznym trudno mu cokolwiek zarzucić: wizualnie jest majstersztykiem,
łączącym surrealizm koszmarnych wizji Grahama i makabryczność zbrodni z
przeestetyzowanym do granic możliwości otoczeniem Hannibala – jego pięknym
gabinetem, cudownie udekorowanymi posiłkami i znakomicie dobranymi garniturami.
Obsada aktorska daję radę, a Mads Mikkelsen (idealny do roli
psychiatry-kannibala) i Hugh Dancy nadają niezwykłej intensywności relacji
między Willem i Hannibalem – zresztą, znakomicie poprowadzonej, pełnej
napięcia, oferującej perwersyjną przyjemność oglądania zmagań dwóch łowców,
agenta federalnego i mordercy. Nie można twórcom odmówić pomysłowości: zbrodnie
są makabryczne i śliczne zarazem, finał zaś cudownie przewrotny, idealne
zakończenie zabawy w kotka i myszkę. A jednak w tym wszystkim jest coś, co nie
pozwala cieszyć się z serialu: jego nieokreśloność. Największym grzechem Hannibala
jest to, że chyba nie do końca wie, czym chce być: standardowym
proceduralnem, dramatem policyjnym, thrillerem psychologicznym – próbuje być
wszystkim i w rezultacie całość się rozmywa. Bowiem cóż z tego, że relacja
Hannibal-Will jest świetnie skonstruowana, skoro zaraz obok czai się „dramatyzm
i patetyzm” wątku halucynacji Grahama (gdzie wszyscy płaczą nad losem agenta, a
potem wpychają go w ramiona Lectera), biednej Abigail (bo Will chce być
opiekunem, a ktoś inny chce cielęcinę na kolację) oraz żony Jacka – a wszystko
to podane w sosie ckliwości i emowatości. Chwilami ma się wrażenie, że
bohaterowie nie mają nic innego do roboty, tylko wymownie milczeć, patrzeć ze
zbolała twarzą, bądź odwrotnie – lustrować innych mrocznym wzrokiem i świdrować
nim na wylot. Mierzi też straszna łopatologia, jakby scenarzysta wątpił w
inteligencję widza – oczywiście wiemy, że tego a tego zabił Hannibal, ponieważ
od samego początku dostajemy podstawione pod nos tropy, ale nie: żeby było
jasne, strzelimy jeszcze na koniec retrospekcję z mordującym kanibalem, żeby
komuś się przypadkiem nie zrobił kołtun na głowie od myślenia. Problem jest też
z samym Hannibalem: owszem, Mads jest cudowny, a w jego interpretacji Lecter
jest pociągającym, stylowym skurwysynem, ale jego plan dotyczący Willa wydaje
się zbyt… doskonały. Wszystko jest tak idealnie dopasowane, że w ostatnich
odcinkach nagle odkrywamy, jak koszmarnie grubymi nićmi jest to momentami
pozszywane – włącznie z nagłym olśnieniem Willa, deus ex machina rozwiązującym zagadkę. Najśmieszniejsze, że
paradoksalnie właśnie te ostatnie odcinki są najlepsze. Na tym polega tragizm
tego serialu: pierwsze odcinki ogląda się siłą inercji – bo skoro się zaczęło,
to kontynuujemy – ale nie oferują one wielkich uniesień i istnieje ogromne
niebezpieczeństwo, że zanim dotrzemy do finału, chwilami dość elektryzującego,
po prostu nam się znudzi i rzucimy go w cholerę (czego i ja byłem bliski –
gdyby nie interwencja fannibalek, pewnie skończyłbym przygodę na dziewiątym odcinku).
Teraz wypada tylko liczyć, że drugi sezon poprawi te mankamenty… ale szczerze
mówiąc, aż tak bardzo mi się nie pali, by to sprawdzić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz