Pacific Rim (2013) Guillermo del Toro (9/10)
No
dobra, wiem że dawno to było, wszyscy zdążyli obejrzeć cztery razy, a na
tumblrze ilość gifów z Idrisem Elbą rośnie niemal lawinowo, ale powiedzmy sobie
szczerze – nie ma to najmniejszego znaczenia, bo o klasie Pacific Rim należy
krzyczeć długo i głośno. To nie są kolejne Transformersy z żenującymi żartami o
masturbacji, ani – jak chcieliby niektórzy – kolejny anonimowy blockbuster,
który można okładać w zestawieniu z „ambitnym” kinem. To solidna dawka
rozrywkowego kina zrobionego z pomysłem i wyobraźnią – soczysty, nerdowski stek
dla każdego, kto w filmach o Godzilli czy Gamerze widział coś więcej, niż tylko
„faceta w gumowym wdzianku”. Fabularnie jest prosty niczym zwoje mózgowe naszej
klasy politycznej, a sama historia sypie się jak bryczka po odpuście,
bohaterowie są płascy i emocje noszą niczym odzież wierzchnią, brodząc po
kostki w patosie. I co? I całość wyrywa z butów, bije o glebę i każe przyjść po
jeszcze. Del Toro doskonale czuje klimat starych giant monster movies, transponuje więc to co w nich najlepsze –
umowną fabułę, wizję totalnego zniszczenia, wielkie monstra – i owija to w
sreberko oszałamiającej warstwy wizualnej, czerpiącej tak z nowoczesnego SF,
jak i retrofuturystyki. Będące syntezą tych prądów Jeagery to oszałamiające,
potężne machiny zagłady, tysiące ton porażającej mocy, odczuwalnej przy każdym
ich kroku. Nie dajcie sobie wcisnąć kitu, że to film jakich wiele: w zalewie
wizualnej tandety Pacific Rim jawi się jako diamencik, lśniący za sprawą
zaangażowania i umiejętności jego twórców. Trzeba tylko sięgnąć nieco głębiej,
niż na poziom „wielkie roboty i potwory”, ale wszak już od dawna wiadomo, że
plwać należy na skorupę i zstępować do głębi… czy jakoś tak.
Bloodrayne:
The Third Reich (2010) Uwe Boll (5/10)
Pytanie:
jaka jest różnica pomiędzy opisywanym filmem Uwe Bolla, a wampirycznymi
akcyjniakami w rodzaju Underworld? Otóż: w zasadzie żadna –
jedno i drugie jest cokolwiek żałosne, ale z Bolla przynajmniej można się
pośmiać. Jakimś cudem bowiem wszystkie absurdy, które w wydaniu „poważnym”
smażą mi mózg uniemożliwiając dalsze oglądanie (wspomniany Underworld wyłączyłem po
pół godziny, porażony durnotą scenariusza), o tyle w produkcjach brzydkiego
Niemca ze smykałką do obijania krytyków po mordach kupuję to od razu. Wampiry i
naziści? Główna bohaterka z dwiema szablami i w czapce pilotce? Szalony
doktorek i zabiedzony ruch oporu? Na co jeszcze czekamy?! Bloodrayne 3 pokazuje
dobitnie, że problemem Uwe Bolla nie jest fakt, że nie umie kręcić filmów
(wystarczy zresztą obejrzeć scenę seksu w burdelu: niegrzeczną i subtelną
zarazem – bez cięć mogłaby wejść bez problemu do Czystej krwi), ale brak
kasy – na lepszy scenariusz (ale na tym przecież każdy oszczędza), na lepszych
aktorów (Natassia Malthe świetnie wygląda, ale gra koszmarnie) i większy
rozmach inscenizacyjny. Powiedzmy sobie szczerze: Boll ma jaja, czego nie da
się powiedzieć o wielu twórcach operujących w podobnych jemu klimatach. Tak, ma
często kloaczne poczucie humoru. Tak, potrafi wlewać wiadrami kicz do swoich
produkcji. Tak, ukrywa często niedostatki fabularne i scenograficzne za
parawanem autoironii. Ale przy tym wszystkim nie udaje, że jego filmy są czymś
więcej, niż B klasowymi opowiastkami. Trochę to smutne: dziesięć, dwadzieścia
lat wstecz i jego obrazy byłyby hitami wypożyczalni kaset, obok Aligatora,
serii Władca lalek czy Orki zabójcy, a tak? Bloodrayne
3 to zły film, ale każdy przecież wie, że czasem takie właśnie są
najlepsze!
Evil
Dead (2013) Fede Alvarez (6/10)
Współczesne
kino nie ma świętości. Popkultura zresztą też nie – proces pożerania własnego
ogona jest tak zaawansowany, że tylko czekać, aż zostanie sama głowa. I nie,
nie jestem zdruzgotany faktem, że ktoś wpadł na pomysł (wersja dla ortodoksów:
porwał się na świętość) przeróbki Evil Dead. Jestem chyba jednym z
tych wariatów, którzy uważają, że remake to czasem doskonała rzecz – oczywiście
pod warunkiem, że stoi za nim coś więcej, niż chęć zarobienia dodatkowych
dolarów. Jak było w przypadku filmu Alvareza – nie mam zielonego pojęcia. Oddam
mu sprawiedliwość: wykonał kawał dobrej, rzemieślniczej roboty. Jego Martwe
zło jest technicznym majstersztykiem, obrazem nakręconym z pasją i
wyczuciem medium, zniewalającym warstwa wizualną i porażającym naturalizmem
scen. Czy to odcięcie rączki elektrycznym nożem do chleba czy też poszerzenie
sobie uśmiechu za pomocą kawałka szkła – żadnej taniochy, plastiku i kiczu,
100% obrzydliwego blood & gore i
gdyby pozostać li tylko na tym poziomie, obraz Alvareza wyżerałby wątrobę.
Czego niestety ostatecznie nie robi. Czemu? Ponieważ jego film jest do bólu
współczesny – tak jak produkcja Raimiego była dzieckiem swoich czasów, z
kiczem, czarnym humorem, tanimi efektami specjalnymi i oparami kultowości, tak
nowy Evil
Dead wpisuje się w nurt horroru, próbującego być poważnym aż do bólu
ściśniętych pośladków. Wszystko musi być realistyczne, wszystko musi być
zracjonalizowane i prawdopodobne, nawet za cenę odrobiny szaleństwa i
nieprzewidywalności. Najgorsze jest
jednak to, że nowe Martwe zło, poza techniczna maestrią, nie ma wiele do
zaoferowania: powtarza te same, około-horrorowe babole, tym wyraźniejsze, że
pozbawione przerysowania i jaskrawo pokazuje, że formuła „samotny domek w lesie
i Niewypowiedziane Zło” jest całkowicie wyjałowiony. Pokazał to już Dom w
głębi lasu, a Alvarez stawia kropkę nad i – pokazuje, że jedyną szansą,
by zrobić na poważnie film w tej konwencji i nie wyjść na idiotę, jest nadać mu
szyld Evil Dead. Historia zatoczyła koło i wróciła bumerangiem –
szkoda tylko, że trochę od dupy strony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz