Viv

Viv

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Duży ekran, mały ekran #9

Tym razem trochę wampirów, trochę flaczków i sporo wielkich robotów.


Pacific Rim (2013) Guillermo del Toro (9/10)


No dobra, wiem że dawno to było, wszyscy zdążyli obejrzeć cztery razy, a na tumblrze ilość gifów z Idrisem Elbą rośnie niemal lawinowo, ale powiedzmy sobie szczerze – nie ma to najmniejszego znaczenia, bo o klasie Pacific Rim należy krzyczeć długo i głośno. To nie są kolejne Transformersy z żenującymi żartami o masturbacji, ani – jak chcieliby niektórzy – kolejny anonimowy blockbuster, który można okładać w zestawieniu z „ambitnym” kinem. To solidna dawka rozrywkowego kina zrobionego z pomysłem i wyobraźnią – soczysty, nerdowski stek dla każdego, kto w filmach o Godzilli czy Gamerze widział coś więcej, niż tylko „faceta w gumowym wdzianku”. Fabularnie jest prosty niczym zwoje mózgowe naszej klasy politycznej, a sama historia sypie się jak bryczka po odpuście, bohaterowie są płascy i emocje noszą niczym odzież wierzchnią, brodząc po kostki w patosie. I co? I całość wyrywa z butów, bije o glebę i każe przyjść po jeszcze. Del Toro doskonale czuje klimat starych giant monster movies, transponuje więc to co w nich najlepsze – umowną fabułę, wizję totalnego zniszczenia, wielkie monstra – i owija to w sreberko oszałamiającej warstwy wizualnej, czerpiącej tak z nowoczesnego SF, jak i retrofuturystyki. Będące syntezą tych prądów Jeagery to oszałamiające, potężne machiny zagłady, tysiące ton porażającej mocy, odczuwalnej przy każdym ich kroku. Nie dajcie sobie wcisnąć kitu, że to film jakich wiele: w zalewie wizualnej tandety Pacific Rim jawi się jako diamencik, lśniący za sprawą zaangażowania i umiejętności jego twórców. Trzeba tylko sięgnąć nieco głębiej, niż na poziom „wielkie roboty i potwory”, ale wszak już od dawna wiadomo, że plwać należy na skorupę i zstępować do głębi… czy jakoś tak.

Bloodrayne: The Third Reich (2010) Uwe Boll (5/10)


Pytanie: jaka jest różnica pomiędzy opisywanym filmem Uwe Bolla, a wampirycznymi akcyjniakami w rodzaju Underworld? Otóż: w zasadzie żadna – jedno i drugie jest cokolwiek żałosne, ale z Bolla przynajmniej można się pośmiać. Jakimś cudem bowiem wszystkie absurdy, które w wydaniu „poważnym” smażą mi mózg uniemożliwiając dalsze oglądanie (wspomniany Underworld wyłączyłem po pół godziny, porażony durnotą scenariusza), o tyle w produkcjach brzydkiego Niemca ze smykałką do obijania krytyków po mordach kupuję to od razu. Wampiry i naziści? Główna bohaterka z dwiema szablami i w czapce pilotce? Szalony doktorek i zabiedzony ruch oporu? Na co jeszcze czekamy?! Bloodrayne 3 pokazuje dobitnie, że problemem Uwe Bolla nie jest fakt, że nie umie kręcić filmów (wystarczy zresztą obejrzeć scenę seksu w burdelu: niegrzeczną i subtelną zarazem – bez cięć mogłaby wejść bez problemu do Czystej krwi), ale brak kasy – na lepszy scenariusz (ale na tym przecież każdy oszczędza), na lepszych aktorów (Natassia Malthe świetnie wygląda, ale gra koszmarnie) i większy rozmach inscenizacyjny. Powiedzmy sobie szczerze: Boll ma jaja, czego nie da się powiedzieć o wielu twórcach operujących w podobnych jemu klimatach. Tak, ma często kloaczne poczucie humoru. Tak, potrafi wlewać wiadrami kicz do swoich produkcji. Tak, ukrywa często niedostatki fabularne i scenograficzne za parawanem autoironii. Ale przy tym wszystkim nie udaje, że jego filmy są czymś więcej, niż B klasowymi opowiastkami. Trochę to smutne: dziesięć, dwadzieścia lat wstecz i jego obrazy byłyby hitami wypożyczalni kaset, obok Aligatora, serii Władca lalek czy Orki zabójcy, a tak? Bloodrayne 3 to zły film, ale każdy przecież wie, że czasem takie właśnie są najlepsze!

Evil Dead (2013) Fede Alvarez (6/10)



Współczesne kino nie ma świętości. Popkultura zresztą też nie – proces pożerania własnego ogona jest tak zaawansowany, że tylko czekać, aż zostanie sama głowa. I nie, nie jestem zdruzgotany faktem, że ktoś wpadł na pomysł (wersja dla ortodoksów: porwał się na świętość) przeróbki Evil Dead. Jestem chyba jednym z tych wariatów, którzy uważają, że remake to czasem doskonała rzecz – oczywiście pod warunkiem, że stoi za nim coś więcej, niż chęć zarobienia dodatkowych dolarów. Jak było w przypadku filmu Alvareza – nie mam zielonego pojęcia. Oddam mu sprawiedliwość: wykonał kawał dobrej, rzemieślniczej roboty. Jego Martwe zło jest technicznym majstersztykiem, obrazem nakręconym z pasją i wyczuciem medium, zniewalającym warstwa wizualną i porażającym naturalizmem scen. Czy to odcięcie rączki elektrycznym nożem do chleba czy też poszerzenie sobie uśmiechu za pomocą kawałka szkła – żadnej taniochy, plastiku i kiczu, 100% obrzydliwego blood & gore i gdyby pozostać li tylko na tym poziomie, obraz Alvareza wyżerałby wątrobę. Czego niestety ostatecznie nie robi. Czemu? Ponieważ jego film jest do bólu współczesny – tak jak produkcja Raimiego była dzieckiem swoich czasów, z kiczem, czarnym humorem, tanimi efektami specjalnymi i oparami kultowości, tak nowy Evil Dead wpisuje się w nurt horroru, próbującego być poważnym aż do bólu ściśniętych pośladków. Wszystko musi być realistyczne, wszystko musi być zracjonalizowane i prawdopodobne, nawet za cenę odrobiny szaleństwa i nieprzewidywalności.  Najgorsze jest jednak to, że nowe Martwe zło, poza techniczna maestrią, nie ma wiele do zaoferowania: powtarza te same, około-horrorowe babole, tym wyraźniejsze, że pozbawione przerysowania i jaskrawo pokazuje, że formuła „samotny domek w lesie i Niewypowiedziane Zło” jest całkowicie wyjałowiony. Pokazał to już Dom w głębi lasu, a Alvarez stawia kropkę nad i – pokazuje, że jedyną szansą, by zrobić na poważnie film w tej konwencji i nie wyjść na idiotę, jest nadać mu szyld Evil Dead. Historia zatoczyła koło i wróciła bumerangiem – szkoda tylko, że trochę od dupy strony.

Brak komentarzy: