Jeff Noon
Wurt
Ocena: 8/10
Zdarzają
się książki – takie jak Wurt Jeffa Noona – do których jak
ulał pasuje określenie „ponadczasowe”. Wydaje się ono cokolwiek napuszone, ale
jednocześnie jak najbardziej na miejscu. Nie tylko dlatego, że powieść,
napisana wszak dwadzieścia lat temu, nic nie straciła ze swojej świeżości, nie
zakurzyła się i nie zmieniła w dziwaczną ramotę – również dlatego, że akcja Wurta
równie dobrze mogłaby zostać osadzona we współczesnym świecie lub w latach
sześćdziesiątych, w środowisku zbuntowanych,
niechętnych regułom bohaterów Z soboty na niedzielę Karela Reisza
i nie straciłby nic ze swej wartości.
Wurt jest
bowiem powieścią z rodzaju tych, które – i znów tendencyjne określenie – albo
się kocha, albo nienawidzi. Gdyby tekst Noona był filmem, prawdopodobnie od
razu posypałyby się gromy oskarżające go o przesadny formalizm, estetyzację i
przerost formy nad treścią. W warstwie fabularnej powieść jest bowiem bardzo
uniwersalna: z jednej strony historia ulokowana jest w Manchesterze,
zaludnianym przez ludzi i hybrydy (roboty, widma i istoty Wurta), z
cyber-narkotykami oferującymi ucieczkę od rzeczywistości i techniką opartą na
napięciu pomiędzy technologią a Wurtem. Z drugiej jednak historia Skryby i
Skitrowców podporządkowana jest narracji losów mitycznego bohatera: jego czyny
napędza poczucie straty i chęć przywrócenia stanu równowagi, obok siebie ma
grupę towarzyszy, naprzeciw – szereg przeszkód i prób, które musi pokonać;
popełnia błędy, lecz również podnosi swoje predyspozycje duchowe pod okiem
mentora. Zaś ostateczna próba (walka z figurą ojca) przynosi tak powrót do
stanu równowagi, jak i wgląd w inną rzeczywistość. W trakcie swej wędrówki
Skryba jest kuszony do porzucenia swego celu, konfrontuje się ze śmiercią i
stratą, odkrywa w sobie nieznane pokłady siły i determinacji, dojrzewa, słowem
– pokonuje drogę archetypicznego herosa. Gdyby ktoś chciał być złośliwy,
powiedziałby: banał. Może i tak, ale ten „banał” Noon nasyca garścią
zdecydowanie niebanalnych pomysłów i niesamowitym stylem, zmieniającym podróż Skryby
w groteskowy, koszmarny trip.
Nie
powinno to specjalnie dziwić – wszak jednym z wyraźniejszych wątków powieści
jest ten dotyczący kolorowych piórek: narkotycznych biletów do świata snów,
oferujących oderwanie od szarej, brutalnej rzeczywistości, dostępnych niemal
dla każdego – słodki erzatz dobrobytu od władz. Sielankowe sny cichych wiosek,
marzenia o byciu gwiazdą lub spokojnym życiu, frywolne pornowurty o orgiach i
zboczeniach, wizje morderstw, wyprawy po złote runo mądrości i zakopanie się w
bańce słodkich wspomnień – do wyboru do koloru. Świat rzeczywisty miesza się z
Wurtem, a wszystko to odbija się na narracji. Choć cała akcja rozpisana jest
raptem na kilka dni, absolutnie tego nie czuć: ma się wrażenie, że podróż
Skryby trwa zdecydowanie dłużej. Chronologia i związki przyczynowo-skutkowe
rozbijane są przez kolejne wejścia w Wurta – rzeczywistość dziwną i nie do
końca zrozumiałą, ale do pewnego stopnia wcale nie bardziej absurdalną, niż ta
„prawdziwa”, gdzie ludzie lubią się nadżemować, a na klatkach schodowych można
spotkać widmo-węże. W świecie powieści wszystko jest wykręcone: gliniarze
brutalniejsi, zamiast kapel heavy metalowych na scenie szaleją hybrydalne
szczekaczo-grupy, a konflikty etniczne i rasowe przeniosły się z etapu biały
kontra kolorowy na czysty przeciw robo czy widmo. Wurt w gruncie rzeczy niewiele
się od tego wszystkiego różni – z tym, że kanalizuje szaleństwo, zamiast
rozlewać się jak rzeka. Na to wszystko zaś nakłada się narracja samego Skryby:
rwana, miejscami nieskładna, naznaczona piętnem piórek. Czytelnik nigdy nie
może być do końca pewien, czy to, co czyta, jest faktycznie zapisem wyprawy
bohatera: czy przypadkiem czegoś nie zapomniał, czy coś mu się nie pomyliło,
czy nie podkoloryzował jakiegoś detalu lub epizodu… Zwłaszcza że sam czasem
gubi się w swojej opowieści, zastanawiając się, czy dane rozwiązanie fabularne
jest dobre – wszak wszystko to jest tylko snem, możliwym do wyśnienia przez
każdego… kto się odważy.
Wydanie
z Uczty Wyobraźni, w stosunku do poprzedniego Wurta, wzbogacone zostało
o trzy dodatkowe opowiadania z tego uniwersum, nie nawiązujące jednak do
powieści – tak pod względem bohaterów, jak i nastroju. Zaryzykowałbym tezę, że
pod pewnymi względami są nawet lepsze, niż „danie główne”: o ile to ostatnie ma
lekko kryminalny charakter z wyczuwalną nutką buntu, o tyle krótkie teksty są
raczej nostalgiczne, naznaczone poczuciem smutku i rozczarowania. W historii
Skryby piórka były odskocznią, przygodą i kluczem do innej rzeczywistości– w
opowiadaniach służą raczej pokazaniu ułomności świata snów, tego, jak wpływa on
na relacje międzyludzkie i na same jednostki – system równorzędnej wymiany jest
najlepszym tego przykładem.
Nie
wiem, komu polecić Wurta, ale polecić go należy: to niesamowicie nakreślona wizja miejsca
na pograniczu, dziwna, szalona, naszpikowana znakomitymi rozwiązaniami
językowymi i stylistycznymi, miejscami irytująca, miejscami zniewalająca.
Niektórzy być może będą potrzebowali dłuższej chwili, by wejść w ten świat
dziwacznego slangu i odlotów na nielegalnych piórkach, ale jeśli przebiją się
przez tę ścianę, powinni być zadowoleni. Ja w każdym razie byłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz