Uprzedzając:
notka będzie o tym, po cholerę robić remake. Słów ocean wypisano na ten temat,
ja zapewne też nic nowego do dyskusji nie wniosę, ale nic to – na wątrobie mi
leży, wypluć więc muszę. Jest sporo rzeczy, które mnie irytują, jeśli chodzi o
kinematografię. Ceny biletów, filmy wprowadzane w momencie, gdy widzieli go
wszyscy, włączając w to pingwiny na biegunie, reklamy w kinie, napuszone
adaptacje komiksów, brak dobrych komedii… do pewnego stopnia również
powtarzalność produkcji i chów wsobny.
Piszę: do pewnego stopnia, ponieważ mam świadomość, że wymyślić coś nowego jest
niemożliwością i można co najwyżej bawić się w bezczelne powielanie, kombinowanie
bądź formalne odjazdy (a każda z opcji jest równie dobra, co niepewna). Co za
tym idzie – nie mam nic przeciw tworzeniu remake’a jakiegoś klasycznego filmu.
Nie będę biegał w świętym szale, polewał napalmem scenarzysty i producenta,
wysyłał bombowych przesyłek ludziom z for internetowych: jeśli twórca
stwierdził, że tekst wyjściowy uległ dezaktualizacji, bądź też historia ma
potencjał do wykorzystania w sposób odmienny od oryginalnego, to kim ja jestem
żeby mu tego bronić? Kto normalny narzeka na Cronenberga, że śmiał wziąć na
warsztat Muchę, albo na Franka Oza za odnowiony Sklepik z horrorami? Jakoś nie widzę chętnych…
O
ile sam trend tworzenia przeróbek nie wywołuje u mnie odruchu wymiotnego, o
tyle jego część, koncentrująca się na kinie grozy, ustawicznie wywołuje u mnie
lęk. I niestety nie jest to komplement. Gdzie tkwi główny grzech twórców kina
grozy? W braku elementarnej pokory wobec dzieła filmowego, który to brak dzielą
z nimi zresztą rzemieślnicy z innych gatunków, by wspomnieć choćby Rolanda
Emmericha i jego (God)Zillę. I nie chodzi tu tylko o fakt spuszczenia w kiblu
ogromnej tradycji i wszystkiego tego, co narosło wokół konkretnych tytułów, ale
przede wszystkim całkowite pominięcie kontekstu kulturowego oryginału.
Doskonale widać to na przykładnie wspomnianego w poprzedniej notce Evil
Dead oraz nowego Koszmaru z ulicy Wiązów (2010) –
dwóch filmów wpadających w tę samą pułapkę.
A
jest nią właśnie wspomniany kontekst czasów. To nie przypadek, że tasiemcowe
serie grozy zyskały popularność w latach osiemdziesiątych – dla wielu będących
filmową czarną dziurą, spaloną ziemią po epoce kontestacji, z Conanem
machającym swym wielkim mieczem na pustkowiach. Kicz, przesada, mentalna
pustka, ortaliony i różowe koszulki do białego garnituru – raj dla modnych
nastolatków i koszmar dla całej reszty. Jeśli Freddy i Ash mieli okazję
zaistnieć, to tylko tutaj, tylko w tej dziwacznej, rozpasanej dekadzie, zarówno
jako ich pełnoprawni członkowie, jak i – do pewnego stopnia – kontra wobec
zastanej, filmowej rzeczywistości. Wspomniani herosi grozy nie wzięli się z
powietrza, nie wyskoczyli jak królik z kapelusza: byli efektem refleksji nad
rynkową sytuacją kina. A ta, jak pewnie niektórym wiadomo, była podporządkowana
przede wszystkim nastolatkom, oczekującym jeszcze więcej, jeszcze mocniej,
jeszcze dziwniej i jeszcze bardziej szokująco. Wzrost popularności kamer wideo
okazał się błogosławieństwem: niemal każdy, przy odrobinie kasy i samozaparcia,
mógł nakręcić własny, koszmarny film klasy B a następnie pchnąć go dalej, w
oczekiwaniu na sławę, kasę, kult i seks. Nigdy później filmowy horror nie był
tak popularny i odjechany zarazem: zombie, wampiry, kanibale, faszyści,
mordercy z wiertarkami i psychopatyczne pielęgniarki, nawiedzone domy,
zmutowane krokodyle – półki wypożyczalni kaset uginały się od bogactwa i dobra,
a czym produkcja krwawsza i durniejsza, tym lepsza zabawa i większy respekt
wśród rówieśników. I w tym właśnie kotle wykiełkowali nasi herosi.
Freddy,
zabójca ze snów, był odpowiedzią na popularność psychopatycznych morderców, w
rodzaju Michaela z Halloween czy Leatherface’a z Teksańskiej masakry piłą łańcuchową:
teoretycznie zwykłych ludzi, ale zaskakująco wytrzymałych i
posiadających umiejętności skradania spędzające sen z powiek wojowników ninja.
Zdehumanizowani, milczący, na swój sposób przygłupi – kiepski przepis na ikony.
I tutaj wchodził nasz pizza-man z pazurkami – kolorowy, z makabrycznym
poczuciem humoru, głosem zdartym jak kolana przedszkolaka i nadprzyrodzonymi
mocami. Koszmar z ulicy wiązów rozbijał kostniejącą konwencję slashera, wprowadzał ironię, przesadę i
powiew świeżości (bohaterka, która NIE CZEKA na rzeź jak baran? Nie może być!),
kierując ten nurt na zupełnie nowe tory. Z kolei Evil Dead – mam wrażenie –
zrodził się po trosze w kontrze do całej tej horrorowej zbieraniny, a nawet do
siebie samego: wystarczy wszak porównać część pierwszą (będącą typowym, tanim gore) i drugą (doprawioną czarnym
humorem i ironią) a potem zerknąć, która z nich cieszy się większym
zainteresowaniem.
No
dobra, ale co to ma wspólnego z robieniem współczesnego, mizernego remake’u?
Otóż wszystko. Wystarczy wszak jeden rzut oka by dojrzeć, że twórcy biorąc na
warsztat klasyki, twardo dostosowują fabuły do współczesnych realiów. Nie tylko
przesuwają akcję o X lat do przodu, dają bohaterom komórki i wikłają w
narkotykowe problemy – to akurat byłby pikuś. Gorzej, że zabierają się do
racjonalizacji i urealistycznienia fabuły, w tym zaś są koszmarnie wręcz
wybiórczy i niekonsekwentni. Do pewnego stopnia ich rozumiem: z jednej strony
człowiek chce pokazać coś nowego, innego, świeżego, ale z drugiej „TO NIE JEST
EVIL DEAD, NIE MA PIŁY I RĄCZKI, JESTĘ FANĘ, JA WYMAGAM” i konieczność
dostosowywania się do grupki miłośników kultowego filmu (która i tak w
większości w swym malkontenctwie obraz oleje). Wciąż jednak trudno usprawiedliwiać
pewne ich działania. Weźmy Kruegera: czy potrzebował pretekstu do zabijania?
Nie specjalnie. Był po prostu przerysowanym psychopatą, który mordował,
ponieważ był złym skurwielem i mógł to robić. Ot, personifikacja potwora z
koszmarów. Widzisz takiego i od razu wiesz: tak, ten koleś mógł powrócić z
piekła. Jaki sens ma więc przekształcenie nieludzkiego psychopaty w dość
żałosną postać pedofila z grabkami? Umowność zastąpił realizm, mistycyzm
wyparło racjonalizowanie i nagle cała magia poszła w pizdu, pozostawiając tylko
kolejnego randomowego zabójcę. A motyw z tajemnicą? Trzy dekady temu faktycznie
taka zmowa milczenia dorosłych mogła się udać, ale dzisiaj – w dobie Internetu,
komórek i globalnej wioski?
Nie
lepiej jest z Evil Dead: jasne, można zamienić Necronomicon na jakąś pseudo
Biblię Szatana, wymazać głównego bohatera, dopisać postaciom jakieś tło i racjonalizować wszystko, co się da i nie zwiewa do Piekła. Powstaje tu tylko jeden, zasadniczy problem: odarcie filmu, podobnie jak Koszmaru z ulicy wiązów,
ze zbroi ironii i czarnego humoru w jaskrawy sposób obnaża nieziemsko
idiotyczne gruncie rzeczy konwencje i pomysły, na jakich opierają się te produkcje.
Dopóki nad całością unosił się odór przesytu i przerysowania, byliśmy w stanie
uwierzyć w brak pomyślunku młodzieży w samotnym domku w lesie, ich życiowe
nieogarnięcie, skoncentrowanie głownie na sobie, mierną skuteczność w walce i
to, że najlepszą obroną przed złem są liche, drewniane drzwi. Wystarczyło go
zabrać i nagle widz dostrzega, że obcuje z bandą idiotów. Napis na książce mówi
„nie czytaj”? No to dalej, czytamy, wszak wasze voodoo mam w głębokim
poważaniu. Siostrunia zalała się wrzątkiem a potem prawie odstrzeliła bratu
łeb? Spokojnie, to z pewnością stres i efekt odstawienia. Ah, no i opowieść o
bolącej nóżce jest doskonałym pretekstem, żeby zejść do niej do piwnicy…
niedługo po tym, jak wyrzygała na koleżankę pięć litrów posoki., zmieniając ją
tym samym w mordercze zombie. Brzmi logicznie.
Twórcy
próbujących swych sił z klasykami nieodmiennie próbują mieć ciastko i zjeść
ciastko: dostosować filmy do współczesnych trendów – wiadomo, ma być mocno,
krwiście, wiarygodnie i mrocznie niczym w najgłębszej dziurze w piekle – a
jednocześnie nie zniechęcić fanów, oczekujących masy cytatów, nawiązań i
„starego dobrego (tu wstaw tytuł)”. W efekcie to podpucowanie starej formuły
kończy się mniejszą lub większa katastrofą: ani to nowoczesne, ani oldschool, czasem ratuje wszystko dobra
realizacja (Evil Dead), a czasem nie ratuje nic (Koszmar…). Jedyna
nadzieja w twórcach, którzy nie będą obawiali się spróbować ekstremalnych
rozwiązań, całkowicie odświeżyć formułę, pozostawiając tylko najbardziej
charakterystyczne elementy… ale na to chyba jeszcze sobie poczekamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz