Wróg numer jeden (2012)
reż. Kathryn Bigelow
Ocena: 8/10
Ten film musiał powstać. Dekada, którą
zamknęła śmierć Osamy bin Ladena stworzyła pewien mit: daleki od
krystalicznej czystości, znaczony kolejnymi zamachami i ekstremalnymi
metodami przesłuchań, z własną hydrą konieczną do pokonania. Pozostawało
tylko pytanie: kto przeniesie to na ekran i jaki będzie jego stosunek
do tej historii?
To mogła być katastrofa. Rzewna laurka o
odwadze i determinacji, opowieść o konieczności poświęceń, pracy dla
Większego Dobra, utopiona w sosie patosu i gładkich przemówień. Historia
przekuta w mit, wystawiony dla publiczności i celebrowany na tle
powiewającej, amerykańskiej flagi. Ale takie przedstawienie sprawy nie
interesuje Kathryn Bigelow. Ją zajmuje bardziej obserwowanie pracy
myśliwych oraz to, jak niewiele niekiedy trzeba, by polowanie
przekształciło się w podszyte obłędem dążenie do egzekucji.
Wróg numer jeden (2012), opowiadający o polowaniu na przywódcę Al-Kaidy, niewątpliwie bliski
jest estetyce paradokumentu, lecz jednocześnie jego konstrukcja
dramaturgiczna przywodzi na myśl najlepsze filmy gatunkowe. Bigelow
udało się stworzyć obraz trzymający w napięciu, tworzący gęstą, chwilami
wręcz duszną atmosferę zagrożenia i wyścigu z czasem tak sprawnie, że
momentami zapomina się, że produkcja oparta jest na faktach. Warto
zresztą zauważyć, że reżyserka nie pokazuje poszukiwań bin Ladena z
perspektywy pola walki – poza finałowym szturmem w zasadzie nie
uświadczymy w filmie starć zbrojnych ani poważniejszych potyczek. Całość
utrzymana jest w dość minimalistycznym stylu, bez zbędnego efekciarstwa
(choć zimny profesjonalizm i brutalność przesłuchań wiercą dziurę w
brzuchu), zaś cały ładunek emocjonalny skupiony jest wokół grupy agentów
CIA, rozpracowujących siatkę terrorystów. To przez pryzmat ich pracy –
wspólnych zebrań, spotkań z więźniami, negocjacji – spoglądamy na
postępy w polowaniu, napędzanym doniesieniami o kolejnych zamachach i
hamowanym przez gąszcz fałszywych tropów.
Wróg numer jeden (2012) unika
jednoznacznego wartościowania, choć nie zawsze w pełni mu się to udaje.
Członkowie zespołu nie są portretowani jako herosi, po stronie których
zawsze stoi racja, ani bezmyślni siepacze, lecz ludzie czujący ciążącą
na nich odpowiedzialność i upływający czas. To, czy ich działania –
choćby drastyczne metody przesłuchań, fizyczne i psychiczne łamanie
terrorystów – zostaną potraktowane jako zło konieczne bądź przejaw
sadyzmu zależy przede wszystkim od widza. Reżyserka w interesujący i
wiarygodny sposób ukazała przy tym – co uważam za największą wartość
produkcji – jak pod wpływem walki z terroryzmem zmieniają się jednostki
biorące udział w polowaniu. Najjaskrawszym przypadkiem jest agentka
Maya (w tej roli znakomita Jessica Chastain): z początku jeszcze
nieopierzona, nie do końca radząca sobie z przesłuchaniami, wkrótce
nabiera koniecznego hartu i dystansu (wymowny epizod, gdy rozmawia z
koleżanką, obserwując na ekranie naloty bombowe) aż wreszcie przemienia
się we wściekłego psa gończego.
Ten
ostatni punkt jest szczególnie ważny, gdyż w wyraźny sposób zmienia
optykę filmu. Nagle zespół zostaje zepchnięty na dalszy plan, stając się
tłem dla Mayi, (a szkoda, bo Mark Strong czy Jason Clarke aktorsko
radzą sobie świetnie.), ona sama zaś zaczyna w swych działaniach
przypominać cyborga, prącego naprzód z zimną bezwzględnością. W efekcie
sympatia, jaką widz mógł do niej czuć, gdzieś ulatuje, zastąpiona
dystansem i nieufnością wobec kobiety, która zrywa wszelkie normalne
więzy towarzyskie i uczuciowe, skupiając się tylko na swoim zadaniu.
Bowiem to, co zaczęło się jako polowanie na terrorystów, nagle
przerodziło się w obsesję, którą podsyca każdy kolejny zamach i
potencjalny trop, czyniąc prowadzących poszukiwania ślepymi na
elementarne nawet zasady bezpieczeństwa i umowy międzynarodowe. Maya
staje się więc niejako manifestacją obsesyjnej pogoni amerykańskiej
administracji za mitycznym łbem hydry, o której nie wiadomo nawet, czy
jeszcze istnieje. Ale wystarczy sama jego wartość symboliczna, mglista
obietnica ścięcia go, by cała machina ruszyła z pełną parą, czego
finalnym efektem będzie starannie zaplanowana i przeprowadzona egzekucja
tytułowego „wroga numer jeden”.
Interesująco wypada przy tym konfrontacja filmu Bigelow z Operacją Argo (2012)
Bena Affleca: w obydwu przypadkach mamy operacje CIA, Bliski Wschód i
trudne decyzje na najwyższych szczeblach. Tyle, że w porównaniu z Wrogiem numer jeden (2012)
film Afflecka przypomina starannie wystylizowany teatr nakręcony ku
pokrzepieniu serc. Wielcy kłamcy Hollywood pospołu z kłamcami rządowymi
pokazują swoje możliwości ratując ludzi dzięki grubemu łgarstwu,
łechtającemu zawodową próżność. Bajka Bigelow jest zupełnie inna: zimna,
krwawa, pełna dwuznacznych moralnie decyzji i pozbawiona happy endu. Bo gdy wreszcie łeb hydry padnie, a adrenalina związana z nagonką opadnie, prócz satysfakcji pozostaje tylko pustka.
Tekst ukazał się pierwotnie w czasopiśmie 16mm.
1 komentarz:
Ludzie czasami nie dostrzegają tego, że film ma coś konkretnego przekazać społeczeństwo. Stąd nie tylko pełno filmów, które nie do końca pokazują prawdę, ale za to mają unaocznić heroizm i fakt, że podejmowane decyzje były dobre, ale również pełno afirmacji dla nich.
Na szczęście są jeszcze filmy takie, jak ten, który opisałeś, i na szczęście są jeszcze ludzie, tacy jak ty, którzy to dostrzegają.
Prześlij komentarz