Viv

Viv

wtorek, 28 maja 2013

Przedksiężycowi I, czyli estetyka koszmaru


Anna Kańtoch
Przedksiężycowi tom 1
Ocena: 8/10

Lunapolis. Urbanistyczne cacko – dosłownie i w przenośni. Pomnik rozbuchanej, artystycznej wyobraźni w jej najbardziej fantazyjnej postaci. Raj dla pisarzy, malarzy, aktorów i każdego, kto potrafi tworzyć, przywdziewać bądź zdzierać maski. Miejsce, gdzie nie trzeba się przejmować starością, brzydotą i chorobą, a śmierć – jak niemal wszystko tutaj – ma wymiar estetyczny. Świat zaskakujących rozwiązań technologicznych, mistycyzmu i dekadencji, gdzie nuda wynika najczęściej tylko z twojej nieumiejętności wybrania rozrywek. Miasto utopijne. I, jak każda utopia, stanowi przedsionek piekła.

Fabuła powieści przebiega dwutorowo. Z jednej strony śledzimy historię Finnena i Kairy – artysty-lekkoducha i idealistki z dobrego domu, która pragnie się z niego wyrwać i uciec od na wpół szalonego ojca. To, co z początku wydawało się Finnenowi interesującą przygodą zapewniającą dreszczyk emocji, wkrótce rozrasta się do rozmiarów o jakich mu się nie śniło – ze szpiegostwem, morderstwem i spiskiem w rolach głównych. Z drugiej obserwujemy poczynania Daniela Pantalekisa – astronauty uwięzionego w dziwnym, zupełnie dlań niezrozumiałym miejscu, rządzącym się szalonymi zasadami, gdzie wszystko wokół rozpada się i gnije w zastraszająco szybkim tempie, a ludzie porozumiewają się niezrozumiałym językiem.  Dookoła nich roztacza się ostatni główny bohater: samo Lunapolis, negujące wszelką pragmatykę i utylitaryzm, ze swoimi bogami – tytułowymi Przedksiężycowymi – uśpionymi na dnie wielkiej studni, w ciemności czekającymi na Przebudzenie.

środa, 15 maja 2013

Duży ekran, mały ekran #8


Dawno nie było uzewnętrzniania się na temat filmów, czas więc to naprawić. Tym razem notka mocno siedząca w przeszłości – tak dosłownie, jak i w przenośni.

Na początek poszedł Wielki mysi detektyw (1986), czyli jeden z tych filmów, które od dawna za mną chodziły, ale nigdy nie mogłem znaleźć jego tytułu. Kiedy wreszcie go dorwałem, przeżyłem lekki szok poznawczy. Po pierwsze – ze względu na warstwę techniczną: znakomita, klasyczna animacja, świetne projekty postaci (zdradzające jednak disneyowski rodowód) i boski Vincent Price z francuskim akcentem dubbingujący głównego złego. Po drugie – film naszpikowany jest odniesieniami do opowieści o Sherlocku Holmesie. Główny bohater – Bazyl – jest detektywem mieszkającym na Baker Street, gra na skrzypcach i ma niskie skille towarzyskie; spotyka doktora będącego wojennym weteranem, jego przeciwnik ma tytuł profesora, a finalny pojedynek w strugach deszczu jakoś dziwnie kojarzy się z pojedynkiem w Reichenbach... Najciekawsze jest jednak to, jak paradoksalny jest to film: pozostając w warstwie plastycznej „w duchu Disneya”, jednocześnie pod względem fabularnym do pewnego stopnia z owym duchem się boksuje – zwłaszcza jeśli porówna się go z kierunkiem, w którym zmierzają dzisiejsze animacje z segmentu „familijnego”. Pal licho fakt gatunkowej przynależności Wielkiego mysiego detektywa i jego zakorzenienie w opowieściach o SH – film pełen jest motywów, które dzisiaj, w dobie pewnej paranoi wobec przemocy w mediach, wywołałyby u obrońców „dziecięcej niewinności” białą gorączkę. O zgrozo – bohaterowie używają broni palnej! Ratigan skazuje jednego ze swoich podkomendnych na śmierć poprzez pożarcie żywcem! Nie mówiąc już o tym, że w jednej ze scen bohaterowie trafiają do podrzędnej speluny, gdzie są świadkami kabaretowego występu naprawdę ładnych, białych myszek, ze wszystkimi jego kabaretowymi atrakcjami: frywolną piosenką, tańcem, zgrabnymi nogami i błyskaniem podwiązkami! 


Może włącza mi się w tym momencie jakiś rodzaj wtórnej nostalgii, ale mam wrażenie, że Wielki mysi detektyw ma w sobie coś, czego brakuje dużej części współczesnych filmów: pazur, energię i zdolność połączenia w sobie ciepła i optymizmu z odrobiną mroku i brutalności, unikając przy tym nadmiernej cukierkowatości. No i jest Sherlock!

piątek, 3 maja 2013

I dusza moja, czyli niewyobrażalne puka do drzwi



Michał Cetnarowski
I dusza moja 

Ocena: 8/10
 
Nie ukrywam, że z niesłabnącym zainteresowaniem czekam na każdą kolejną książkę z serii Kontrapunkty, bowiem zawsze przynosi ona porcję literatury na poziomie, intrygującej i działającej na emocje. Ekstremalne Tak jest dobrze, niepokojące W odbiciu, schizofreniczne Czarne oraz wreszcie I dusza moja Michała Centarowskiego, która wydaje się wśród nich z jednej strony nieskomplikowana i bardzo bezpośrednia, z drugiej – wykoncypowana i przemyślana. A przy tym wszystkim również niezwykle intensywna, będąca w stanie emocjonalnie wyżąć człowieka jak mokrą ścierkę.
Debiutancka powieść Cetnarowskiego pierwotnie miała nosić tytuł Horror i choć ostatecznie został zmieniony, to jednak w pewien sposób dobrze oddawał to, co pisarz zawarł w książce. Przyzwyczajeni jesteśmy do horrorów, w których groza wypływa z kontaktu z nieznanym, z inwazji do naszego racjonalnego świata elementów, które ową racjonalność podważają, przeczą jej. W przypadku szkolnych strzelanin zło jest osobowe, ma twarz, jest częścią znanej nam rzeczywistości, ale w historii opisanej w I dusza moja paradoksalnie w niczym to nie pomaga. W końcu – przekonani jesteśmy – takie tragedie zdarzają się w filmach albo na Zachodzie – idea, że gdzieś w Polsce, w niewielkiej miejscowości, ktoś miałby zacząć strzelać i zabijać może wydawać się równie absurdalna jak istnienie magii albo teleportacji. Pobić kogoś, dźgnąć nożem nauczyciela, podpalić samochód – jasne, zdarza się, ale urządzić strzelaninę?