Viv

Viv

piątek, 17 kwietnia 2015

Achtung! Przeprowadzka!

Wreszcie nadeszła ta wiekopomna chwila: przenoszę bloga na wordpressa. Myślałem o tym już wcześniej (kiedy blogspot postanowił przenieść w "prywatne" blogi z "pornograficznym" contentem), potem co prawda się z tego wycofał, no chęć na przenosiny i tak została. 


Od teraz będzie można będzie czytać moje teksty pod tym adresem:


Gdzie też wszystkich zapraszam ;]

wtorek, 24 marca 2015

[SKRAWKI] #3 Góra stoi, czyli subiektywna 10 najlepszych filmów Akiry Kurosawy

Wczoraj stuknęła 105 rocznica urodzin Akiry Kurosawy – twórcy przez wielu (słusznie) uważanego za ikonę kina japońskiego i jego niekoronowanego cesarza. Nie tylko zresztą ze względu na wybitne osiągnięcia filmowe: nawet na tle gromady egocentryków i despotów, jakimi byli reżyserzy filmowi, Kurosawa plasuje się w czołówce ze swoim chorobliwym perfekcjonizmem. Na planie bywał zmorą dla producentów (przekraczając raz za razem określone budżety i przykładając rękę do niemalże_bankructwa Toho w połowie lat 50.), swojej ekipy (karząc np. odmalowywać bramę dopóty, dopóki nie osiągnie koloru zbliżonego do tego z materiałów historycznych) oraz aktorów (prawie puszczając z torbami Toshiro Mifune za sprawą brody, jakiej zakazał mu golić), a jednocześnie – w życiu osobistym – był człowiekiem serdecznym, uczynnym i sympatycznym. A przy okazji tytanem pracy.

piątek, 20 marca 2015

[FILM] Summer Wars, czyli to nie jest tylko gra

Summer Wars (2009) reż. Mamoru Hosoda
Ocena: 8/10


Tekst ukazał się pierwotnie na łamach portalu Japonia Online
Jednym z zarzutów, które niekiedy wysuwa się przeciw anime jest to, że tak naprawdę nie ma specjalnej różnicy między jednym a drugim tytułem – zwłaszcza gdy w grę wchodzą tytuły zahaczające o romans, horror lub science-fiction. I przyglądając się fabule filmu Mamoru Hosody (znanego między innymi z produkcji O dziewczynie skaczącej przez czas), faktycznie można odnieść wrażenie, iż w znacznej części składa się on z często powtarzanych klisz. Mamy więc Kenjiego, nieśmiałego, wycofanego chłopaka, który daje się namówić swojej koleżance Natsuki, by towarzyszyć jej w wyjeździe na wieś. Szybko jednak okazuje się, że nie będzie to beztroska wycieczka – bo i cóż poradzić może skromny student z klasy średniej, gdy zostaje poproszony o udawanie chłopaka Natsuki wobec jej wielopokoleniowej, bogatej rodziny, której tradycje sięgają ery Sengoku, a seniorka rodu ma posłuch u najważniejszych osób w państwie? I to właśnie w chwili, gdy największą platformą społecznościową świata wstrząsa atak cyberterroru, w którym wspomniany Kenji – co za niespodzianka – miał swój mały udział? Pechowego chłopaka czekać będzie ciężkie zadanie nie tylko przekonania do siebie ekscentrycznej familii swojej "narzeczonej", ale również walka w obronie Sieci, przypominająca, być może, grę komputerową, lecz której wpływ na rzeczywistość jest jak najbardziej realny. Któż bowiem dał pewność, iż chaos w świecie informacji nie ma przełożenia na codzienne życie?

piątek, 13 marca 2015

[FILM] Kino w animowanym bezczasie, czyli słówko o "Millennium Actress" Satoshiego Kona.

Tekst był pierwotnie referatem konferencyjnym. 
Opublikowany początkowo na blogu Sekcji Japońskiej DKN UJ.


Źródło: wikipedia
Satoshi Kon (1963 – 2010) bez wątpienia należał do najciekawszych i najbardziej obiecujących twórców japońskiej animacji. Mimo niewielkiego dorobku reżyserskiego (cztery filmy pełnometrażowe i jeden serial) zdołał zyskać sobie miano artysty oryginalnego, poszukującego nowych rozwiązań formalnych, skupiającego się na tematach typowych – jak chcieliby niektórzy – bardziej dla kina aktorskiego niż animacji. Tworzył konsekwentnie produkcje skierowane do dorosłej publiczności, które łączył charakterystyczny styl graficzny oraz typowy dla Kona zestaw motywów: relacja między fanem a idolem, rozpad tożsamości i jej rekonstrukcja, kobieca postać będąca przedmiotem męskiego spojrzenia czy też samo medium filmowe. Jest wreszcie charakterystyczna dla całej twórczości reżysera dążność do stworzenia na ekranie kinowego odpowiednika trompe l'oeil – harmonijnego połączenia iluzji i rzeczywistości, snu i jawy w jeden, pozbawiony granic i szwów ciąg obrazów. Wszystko to sprawia, że – mimo niezaprzeczalnej oryginalności, efektownej oprawy i bezbłędnej reżyserii – filmy Satoshiego Kona na światowym rynku pozostają słabiej znane, a on sam znajduje się w cieniu chociażby Hayao Miyazakiego, którego produkcje są zdecydowanie przystępniejsze, bardziej uniwersalne i skierowane do młodszego widza.
                Trudno wyobrazić sobie lepszy pełnometrażowy debiut niż ten, który stał się udziałem Kona. Jego Perfect Blue (1997) okazał się wielkim wydarzeniem, którego dojrzałość i tematykę niejednokrotnie porównywano z kinem aktorskim. Kon zaprezentował w nim historię początkującej aktorki Mimy, rezygnującej z kariery popowej gwiazdki na rzecz kinematografii. Decyzja ta wywołuje długi łańcuch coraz drastyczniejszych wydarzeń, w które zamieszany będzie jej psychofan, oddany „prawdziwej Mimie” – fetyszyzowanemu, scenicznemu wizerunkowi idolki. Perfect Blue zaskakiwał nie tylko realistyczną, ponurą fabułą, analizującą najbardziej wynaturzone stadium relacji idola i jego fana oraz postępujący rozpad psychiki bohaterki, ale przede wszystkim użyciem samego medium, jakim był film animowany. Perfect Blue pokazywał w całej okazałości skłonność Kona do zacierania granicy między rzeczywistości, fikcją i wizjami produkowanymi przez umęczoną psychikę bohaterki.

sobota, 14 lutego 2015

[FILM] Duży ekran, mały ekran #19

John Wick (2014)
Dawid Leitch, Chad Stahelski

W Johnie Wicku wszystko ma klasę - poczynając od bohatera

Nawet nie będę ukrywał, że podchodziłem do tego filmu z olbrzymim dystansem. Opowieść o niemal legendarnym zabójcy, który mści się na mafii za śmierć swojego psa? I to z Keanu Reevesem w roli głównej? Bez przesady, to brzmi jak opis parodii kina akcji! A tu psikus: John Wick okazał się filmem nie tylko dobrym, ale i nadzwyczaj urokliwym. Pal licho efektownie zrealizowane sceny walk oraz strzelanin (sekwencja w Red Circle to jedna z lepszych rzeczy, jakie można było ostatnio w tego typu produkcjach zobaczyć) – obraz zgarnia pulę już za strategię przyjętą na poziomie konstrukcji. Film Leitcha & Stahelskiego to istna kopalnia klisz gatunkowych, ale przepuszczonych przez filtr popkultury, dzięki czemu nabrały one wręcz komiksowego przerysowania, chwilami balansując na granicy przesady, ale nigdy jej nie przekraczając. Mamy środowisko płatnych zabójców? Świetnie, damy im „firmowy” hotel z ekskluzywną obsługą, gdzie będą mogli odpocząć, zabawić się i przygotować do roboty.  Główny bohater to legenda w branży? No dobra, ale musi mieć odpowiedni przydomek… może „Baba Jaga”? No i finał musi być odpowiednio efektowny… co powiecie pojedynek w rzęsistym deszczu niczym w filmach Kurosawy, na tle nieba przecinanego błyskawicami? Najzabawniejsze jednak, że całe to przerysowanie na poziomie konwencji jest skontrastowane z powagą na poziomie samej fabuły: w rezultacie otrzymujemy produkcję jawiącą się jako świetna zabawa schematem kina akcji, zrealizowaną na wysokim poziomie technicznym, a jednocześnie – przy całym swoim przerysowaniu – nie próbującą traktować widza jak idioty. Kto wie, może to oznaka powrotu Keanu Reevesa, któremu zdecydowanie lepiej w gustownym garniturze, niż samurajskich łachach z 47 Roninów...

środa, 21 stycznia 2015

[FILM] Zabawmy się w piekle, czyli ci cholerni filmowcy



Zabawmy się w piekle (2013)
reż. Shion Sono

Ocena: 9/10

Tekst ukazał się pierwotnie na portalu Japonia-online.

Współczesna kinofilia w ogromnej mierze bazuje na nostalgii: wspomnieniu – nierzadko wyidealizowanym – reżyserów i widzów dotyczącym seansu kinowego i związanego z nim przeżycia. Czy też, jak chcieliby niektórzy, wręcz Przeżycia. Doświadczenia jakiegoś abnormalnego stanu, który natychmiast zanika po zatrzymaniu projektora. Czegoś zupełnie niedostępnego seansom z kasetami wideo czy piratami ściągniętymi z Sieci, zarezerwowanego wyłącznie dla terkoczącej, magicznej taśmy 35 mm, z której w małej, często skromnej, lecz zapełnionej po ostatnie miejsce (lub przeciwnie – pustej, z wyjątkiem kilku podstarzałych maniaków) sali kinowej wyświetlano zdartego Bergmana. Widok takich właśnie miejsc, nierzadko zdewastowanych i opuszczonych, lecz wciąż posiadających swoją „magię”, stał się wręcz powtarzalnym chwytem narracyjnym. Nie będę roztrząsał, na ile uprawniony jest taki obraz, gdzie kończy się nostalgia a zaczyna snobizm, ani jak całe to zjawisko konfrontuje się z owymi technologiami – kwestie te w tym miejscu mnie nie interesują. Interesuje mnie natomiast to, w jaki sposób w Zabawmy się w piekle Shion Sono, pozostając w obrębie owej nostalgicznej, kinofilskiej narracji, jednocześnie dociska pedał gazu, tworząc energetyczny, bezczelny i krwią spływający list miłosny do kina i wszystkich, którzy podążają jego ścieżką.