Viv

Viv
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą samuraje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą samuraje. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 24 marca 2015

[SKRAWKI] #3 Góra stoi, czyli subiektywna 10 najlepszych filmów Akiry Kurosawy

Wczoraj stuknęła 105 rocznica urodzin Akiry Kurosawy – twórcy przez wielu (słusznie) uważanego za ikonę kina japońskiego i jego niekoronowanego cesarza. Nie tylko zresztą ze względu na wybitne osiągnięcia filmowe: nawet na tle gromady egocentryków i despotów, jakimi byli reżyserzy filmowi, Kurosawa plasuje się w czołówce ze swoim chorobliwym perfekcjonizmem. Na planie bywał zmorą dla producentów (przekraczając raz za razem określone budżety i przykładając rękę do niemalże_bankructwa Toho w połowie lat 50.), swojej ekipy (karząc np. odmalowywać bramę dopóty, dopóki nie osiągnie koloru zbliżonego do tego z materiałów historycznych) oraz aktorów (prawie puszczając z torbami Toshiro Mifune za sprawą brody, jakiej zakazał mu golić), a jednocześnie – w życiu osobistym – był człowiekiem serdecznym, uczynnym i sympatycznym. A przy okazji tytanem pracy.

środa, 21 stycznia 2015

[FILM] Zabawmy się w piekle, czyli ci cholerni filmowcy



Zabawmy się w piekle (2013)
reż. Shion Sono

Ocena: 9/10

Tekst ukazał się pierwotnie na portalu Japonia-online.

Współczesna kinofilia w ogromnej mierze bazuje na nostalgii: wspomnieniu – nierzadko wyidealizowanym – reżyserów i widzów dotyczącym seansu kinowego i związanego z nim przeżycia. Czy też, jak chcieliby niektórzy, wręcz Przeżycia. Doświadczenia jakiegoś abnormalnego stanu, który natychmiast zanika po zatrzymaniu projektora. Czegoś zupełnie niedostępnego seansom z kasetami wideo czy piratami ściągniętymi z Sieci, zarezerwowanego wyłącznie dla terkoczącej, magicznej taśmy 35 mm, z której w małej, często skromnej, lecz zapełnionej po ostatnie miejsce (lub przeciwnie – pustej, z wyjątkiem kilku podstarzałych maniaków) sali kinowej wyświetlano zdartego Bergmana. Widok takich właśnie miejsc, nierzadko zdewastowanych i opuszczonych, lecz wciąż posiadających swoją „magię”, stał się wręcz powtarzalnym chwytem narracyjnym. Nie będę roztrząsał, na ile uprawniony jest taki obraz, gdzie kończy się nostalgia a zaczyna snobizm, ani jak całe to zjawisko konfrontuje się z owymi technologiami – kwestie te w tym miejscu mnie nie interesują. Interesuje mnie natomiast to, w jaki sposób w Zabawmy się w piekle Shion Sono, pozostając w obrębie owej nostalgicznej, kinofilskiej narracji, jednocześnie dociska pedał gazu, tworząc energetyczny, bezczelny i krwią spływający list miłosny do kina i wszystkich, którzy podążają jego ścieżką.

wtorek, 30 grudnia 2014

[FELIETON] Twarz Ideału, czyli Toshirō Mifune i wizerunek samuraja


Tekst ukazał się pierwotnie na portalu Japonia OnLine.

Szukając swego czasu opracowań na temat Mifune i jego pracy, natknąłem się na stronę o wielce wymownej nazwie Badass of the Week, na której znalazłem taki oto ustęp:
Gdy większość ludzi myśli o „samuraju twardzielu”, obraz, który pojawia się w ich głowie, nie pochodzi z legendarnego tekstu traktującego o starożytnych wodzach lub heroicznych możnowładcach – jest to obraz nieogolonego Toshirō Mifune, masakrującego hordy podrzędnych szermierzy-pozerów i nawożącego japońską ziemię ich odciętymi kończynami i krwią tryskającą na wszystkie strony.
W pierwszej chwili wydał mi się on cokolwiek infantylny, z drugiej jednak strony nie można odmówić mu racji: trudno znaleźć aktora, który – tak mocno jak Mifune – kojarzyłby się z postacią samuraja, samotnego wojownika przemierzającego prowincje feudalnej Japonii w poszukiwaniu wyzwania dla swych umiejętności. Może jeszcze Tatsuya Nakadai – jego młodszy kolega, z którym niejednokrotnie występował na ekranie i który również może poszczycić się olbrzymią liczbą ról w filmach samurajskich. A jednak to nie chmurny chudzielec przychodzi na myśl w pierwszym odruchu, lecz właśnie Mifune, ze swą kanoniczną już srogością i nieogoloną twarzą, masakrujący członków yakuzy w Straży przybocznej (1961, Akira Kurosawa).

sobota, 13 grudnia 2014

[FILM] Unforgiven, czyli człowiek się (nie) zmienia


Źródło: ronerds.com

Yurusarezaru mono (2013)
Sang-il Lee

Ocena: 7,5/10

Tekst ukazał się pierwotnie na portalu Japonia-OnLine.

Związki westernu i filmu samurajskiego mają długą i barwną tradycję. Japońska kinematografia niemal od samego początku swego istnienia była pod wyraźnym wpływem amerykańskich produkcji, co widać szczególnie w przypadku kina gatunkowego: komediach i filmach gangsterskich, przyswajających zachodnie wzorce i dostosowujących je do własnych potrzeb. Po zakończeniu II wojny światowej, choć na mniejszą skalę, wpływ ten wciąż był widoczny (poetyka kina noir u Akiry Kurosawy). Importowane do USA japońskie filmy trafiały do amerykańskich kin, nierzadko spotykając się z protekcjonalnym traktowaniem (niczym mistrz patrzący na swego ucznia), którego nie uniknął nawet wspomniany Kurosawa z Siedmioma samurajami (1954). Jak podaje Stuart Galbraith IV w swojej książce Emperor and the Wolf, często powtarzającym się argumentem w krytyce była kwestia „doskonałego imitatorstwa” amerykańskich wzorców gatunkowych, a punktem odniesienia – jak w przypadku tekstu Bosleya Crowthera – były westerny pokroju W samo południe (1952). Mimo zdarzających się zabarwionych szowinizmem komentarzy krytyków wytykających zapożyczenia, jedno nie ulega wątpliwości: wędrówka motywów była obecna, lecz nie była tak wielka, ani tym bardziej jednostronna jak chcieliby niektórzy. Czerpiące z poetyki westernu kino samurajskie w latach 60. samo stało się rezerwuarem motywów, z którego chętnie korzystali choćby twórcy spaghetti westernu, z Sergio Leone na czele, którego film Za garść dolarów (1964) – będący właściwie plagiatem plagiat Straży przybocznej (1961) Kurosawy – stał się wręcz legendarny (podobnie jak sama historia relacji Leone z japońskim twórcą). Dzisiaj trudno dociec, kto miał pierwszeństwo w czym, a Sukiyaki Western Django (2007) Takeshiego Miike dobitnie pokazał, że próby oddzielenia oryginału od podróbki są równie sensowne, co zawracanie kijem Wisły. Na tym tle remake Bez przebaczenia (1992) Clinta Eastwooda nie wydaje się niczym szczególnie ekstrawaganckim. Pytanie jednak, czy potrzebnym?