Viv

Viv

piątek, 20 grudnia 2013

[FILM] Duży ekran, mały ekran #11

Ostatnie tygodnie nie były szczególnie owocne jeśli chodzi o filmy. Raz, że z różnych powodów (brak czasu, góra gier do zaliczenia, ogólne zniechęcenie do oglądania) ilość obejrzanych tytułów nie powala, dwa, że większość z nich ostatecznie okazała się cokolwiek… charakterystyczna. Na szczęście idą święta, odrobina wolnego czasu i – mam nadzieję – szansa na nadrobienie tegorocznych premier. Póki co zerknijmy w przeszłość.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

[RECENZJA] Holocaust F, czyli przeciążenie systemu



Cezary Zbierzchowski
Holocaust F

Ocena: 8,5/10

Koniec świata, armageddon i totalne zniszczenie to jeden z najpopularniejszych motywów w SF, niezależnie od tego, czy używa się go do opisania rzeczywistości rozpadającej się na kawałki w oczekiwaniu na ostateczny cios, czy też wręcz przeciwnie – prób poskładania owych kawałków w ciężkich realiach postapokalipsy. Zmianie ulegają głównie źródła nadchodzącego kataklizmu: kiedyś obawiano się wojny nuklearnej, następnie ataku biologicznego, naturalnych katastrof wywołanych zanieczyszczeniem środowiska; wreszcie konfliktu totalnego, wywołanego nierównościami społecznymi i ekonomicznymi. Cezary Zbierzchowski w swej powieści dodaje do tego jeszcze jeden czynnik, tyleż groźniejszy, że powszechnie dostępny i pożądany: informację.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

[Z ARCHIWUM] Dworzec Perdido

Kolejny tekst wygrzebany z odmętów Internetu, którego wolałbym nie gubić. Plus świetna powieść na tapecie. 


Dworzec Perdido
China Mieville

Ocena: 10/10

Posiadanie dużej biblioteczki czasem bywa kłopotliwe – bowiem wcześniej czy później przyjdzie taki moment, gdy ilość posiadanych tomów przewyższy możliwości przerobowe czytającego. Co wtedy? Ano, książki będą smętnie leżeć na półce w oczekiwaniu na swoją kolej, która może przyjść za dwa tygodnie albo za dwa lata. Tak było w przypadku mojego egzemplarza Dworca Perdido Chiny Mieville’a – pół roku minęło, zanim znalazłem chwilę czasu, by wreszcie zabrać się za opasłe tomiszcze i zmierzyć się z tą kultową już powieścią. Powiem tyle: z jednej strony pluję sobie w brodę, że nie zrobiłem tego wcześniej, z drugiej cieszę się z tego niezmiernie; gdybym zabrał się do tego kilka lat temu, możliwe, że nie doceniłbym w pełni jej wartości.

poniedziałek, 25 listopada 2013

[RECENZJA] Cienioryt, czyli w sieci intryg


Cienioryt
Krzysztof Piskorski

Ocena: 7,5/10

Po raz pierwszy usłyszałem o Cieniorycie – i zapewne nie ja jeden – na Pyrkonie, gdzie Krzysztof Piskorski z werwą i zaangażowaniem opowiadał o swoich pomysłach i inspiracjach, których ostatecznym rezultatem okazał się właśnie Cienioryt. Nie będę udawał, że ta żywiołowa prezentacja przekonała mnie do zakupu powieści – bo zachwycony Krawędzią czasu sięgnąłbym po kolejną książkę Piskorskiego choćby z ciekawości. Nie zmienia to jednak faktu, że z owej zapowiedzi wyłaniał się utwór cokolwiek nietuzinkowy: sięgający po konwencję płaszcza i szpady, z niezwykłym, pieczołowicie wykreowanym światem oraz interesującymi bohaterami, uwikłanymi w skomplikowane intrygi. I jak to często bywa z marketingiem, rzeczywistość okazała się ciut mniej kolorowa niż zapowiedzi. Ale nie uprzedzajmy faktów.

wtorek, 19 listopada 2013

[DZIWNOŚCI] Liebster Award, czyli Jestę Blogerę

Notka miała być na zupełnie inny temat, ale po pierwsze – zapewne szybko by nie powstała (ostatnio brakuje mi motywacji, żeby w końcu usiąść i napisać), a po drugie, skoro już dostałem do Myszy nominację do Liebster Award, to wypadałoby zrobić z tego użytek. Tym bardziej, że ani się tego nie spodziewałem, ani na to nie liczyłem, ba – jestem w szoku, że w ogóle ktoś mógłby czytać to, co skrobię, a że regularnie, to już w ogóle kosmos. No ale ok., pytania od Myszy dostałem, więc jedźmy z koksem.

czwartek, 7 listopada 2013

[GRY] The Wolf Among Us, czyli bajka dla (dorosłych) dzieci

Zazwyczaj unikam pisania o grach – jako gracz zdecydowanie niedzielny niemal zawsze mam poczucie braku kontekstu: trudno wszak opisać np. mechanikę gry w momencie, gdy ostatni raz w podobnego rodzaju tytuł grało się trzy lata wcześniej i nie bardzo ma się pojęcie, jak sterowanie/narracja/konstrukcja poziomów ma się do współczesnych standardów. Dlatego przy opisywaniu The Wolf Among Us elementy te będą miały dla mnie znaczenie drugorzędne, spróbuję skupić się zaś na tym, co w najnowszym dziele Telltale games interesuje mnie najbardziej – warstwie fabularnej i jej kontekście.

Nie będę ściemniał, że jestem wielkim fanem twórczości studia: w zasadzie poza chwilowym kontaktem z Sam & Max Save the World moja styczność z produkcjami Telltale była zerowa – ot, egzystowały sobie gdzieś z boczku, ani się do mnie nie klejąc, ani mi nie wadząc. I z najnowszym tytułem byłoby podobnie, gdyby nie osadzenie akcji The Wolf Among Us w uniwersum znanym z wielokrotnie nagradzanej komiksowej serii Baśnie Billa Willinghama. Opowiada ona o społeczeństwie bohaterów baśni, bajek i dziecięcych opowieści, którzy – wypędzeni przez tajemniczego Adwersarza ze swej krainy – stworzyli w Nowym Jorku azyl, nowym dom, mający choć w części zapełnić pustkę po utraconej ojczyźnie i stanowić nowy start. Co oczywiście jest wizją tyleż piękną, co cholernie naiwną.

niedziela, 27 października 2013

[KĄCIK GRAFOMANA] Kineskopowe Boogie-woogie

Tym razem - dla odmiany od recenzji i felietonów - odrobina literackiej pisaniny. Tekścik krótki, trochę wiekowy, acz ostatnio lekko podszlifowany, był zainspirowany piosenką Television rules the nation zespołu Daft Punk. W sumie trochę się zdezaktualizował - dzisiaj już brak telewizora nie jest czymś dziwnym, jak to było jeszcze parę lat temu. Dzisiaj pewnie tekst traktowałby o ucieczce od Facebooka i ćwierkaczy... Z drugiej strony, mnie nadal się podoba. I mam nadzieję, spodoba się również innym.


To się musiało zdarzyć. Wiedziałem, że to wszystko było zbyt proste, zbyt łatwe i szybkie. Podejrzliwy wzrok faceta w punkcie skupu, histeryczny śmiech przyjaciół ukrywający zakłopotanie, sąsiedzi pukający się w głowę i omijający mnie szerokim łukiem, zmniejszająca się liczba znajomych na Facebooku… To wszystko powinno być dla mnie przestrogą, znakiem nadchodzących problemów. Czułem na sobie ich wzrok – wszystkich, bez wyjątku. Miałem wrażenie, że nie odstępują mnie na krok, podążają za mną wszędzie – do pracy, w czasie spaceru w parku, nawet w sypialni i łazience. Kiedy wchodziłem do hipermarketu, stawały się wręcz nieznośne. Kusiły mnie, przebrzydłe pudła, cholerni marnotrawcy czasu i energii, wyciągający moje pieniądze z konta ze skutecznością odkurzacza, kuszące najpiękniejszymi i najbardziej kuriozalnymi wizjami. Karaibskie wyspy, finały Ligi Mistrzów, klasyka kina, puchate króliczki i biuściaste aktorki z filmów porno – oferowały cały asortyment, na każda porę dnia i nocy. Ale ja byłem twardy, nie złamały mnie, nie dałem się omamić. Do czasu…

wtorek, 15 października 2013

[RECENZJA] Rok po końcu świata, czyli piękno katastrofy

Źróło: Powergraph
Antologia
Rok po końcu świata

Ocena: 7,5


Nie wiem czemu, ale kiedy usłyszałem po raz pierwszy o steampunkowo-cyberpunkowej antologii skupionej wokół motywu końca świata mimowolnie przypomniał mi się dowcip o Mercedesie i jego osiągach w roli pralki i lodówki: jeździł i owszem, całkiem nieźle, z chłodzeniem było już gorzej, a pranie kończyło się katastrofą. Zastanawiałem się więc, czy i w tym przypadku ktoś nie postanowił pójść o jeden most za daleko. Po lekturze okazało się jednak, że maszynka nie tylko jeździ, chłodzi i pierze, ale również buczy, robi kanapki i wyprowadza psa na spacer.

Mam słabość do antologii Powergraphu – nie tylko ze względu na to, iż jako jedno z nielicznych wydawnictw (jeśli nie jedyne) nie boi się wydawać zbiorów opowiadań polskich autorów; ale również dlatego, że nie schodzą one poniżej pewnego poziomu, nawet jeśli bywają nieco nierówne (jak Herosi na ten przykład). Rok po końcu świata skutecznie podtrzymuje tę tradycję, oferując jednocześnie lepszy balans – trudno byłoby mi wskazać opowiadanie jednoznacznie słabe czy nieudane, co oczywiście nie oznacza, że nie zdarzają się teksty nieco odstające od najlepszych. Najczęściej wynika to z bardzo dosłownego potraktowania tematu przewodniego i zaprzęgnięciu do pracy dość zgranych motywów – zarzut taki można postawić zarówno Pasażerom Pawła Ciećwierza, jak i Post Mortem Mileny Wójtowicz. Ten pierwszy może się podobać za sprawą dobrej narracji, niezłego stylu i postaci głównego bohatera – zawodowego fightera – ale miast skupić się na zmierzchu epoki etosu wojownika i mierzeniu się z nową rzeczywistością, autor niepotrzebnie dokłada do tego pojawiające się deus ex machina zagrożenie ludzkości. Podobnie jest z opowiadaniem Wójtowicz – czyta się bardzo przyjemnie, warstwa opisowa zachwyca, ale fabuła jest na tyle prosta, że szybko można ją rozgryźć, zwłaszcza gdy kojarzy się wcześniejszą twórczość autorki.

piątek, 11 października 2013

[FILM] Powrót (?) Króla, czyli niech miasta legną w gruzach.

Jakiś czas temu do Internetzów przeciekł teaser nadchodzącego remake'u Godzilli w reżyserii Garetha Edwardsa. Jak to bywa w przypadku przecieków, producenci zareagowali jak mają w zwyczaju i prędko teaser zniknął ze stron - ale kto obejrzał, to jego. Całość trwała raptem 90 sekund, ale pozwoliła mieć nadzieję, że nie dostaniemy kolejnego amerykańskiego filmu o potworach, mającego udawać japoński film o potworach (uwierzcie - w tym jest różnica). 90 sekund wystarczyło, by złapać mnie na lep ogromnych zniszczeń, ciał leżących pokotem obok zniszczonego pociągu i naprawdę wielkiego gabarytowo Godzilli. Istnieje oczywiście szansa - nawet spora - że to czysty marketing; na warstwie wizualnej wszak rzecz się nie kończy... a mimo to coraz mocniej nakręcam się na ten film. Tym bardziej, że reżyser zdaje się wiedzieć, o co w tym chodzi.

A o co chodzi? Poniższy tekst napisałem w kontekście Pacific Rim, ale po jego ponownym przeczytaniu dochodzę do wniosku, że pozostaje aktualny również w kontekście nowej Godzilli...

Źródło: godzilla-movies.com
„Blockbustery rządzą światem!” krzykną jedni. „Papka uszami już wypływa!” wrzasną drudzy. „Bajki dla gówniarzy, popcornowa dyktatura!” doda ktoś jeszcze. Takie przerzucanie się grudami błota jest o tyle wygodne, że same produkcje rozrywkowe na takie zarzuty nie odpowiadają, a producenci w dużej mierze je olewają. Podobnie zresztą jak większość widzów. Oni zawsze łaknęli w kinie atrakcji – a cóż jest większa atrakcją niż straszące na ekranie obrzydliwe monstrum z koszmaru, podrywające człowieka z fotela w czasie sceny odgryzania nóg pechowemu podróżnikowi? Widzowie lubią potwory będące pięknym unaocznieniem magii kina i jego technicznych możliwości. Tak było w początkach kinematografii, Georges Méliès kazał swoim bohaterom stoczyć potyczkę z Człowiekiem Śniegu w Zdobyciu Bieguna (1912). Tak było w latach 60., kiedy świat opanowały japońskie potwory spółki Ishiro Honda & Eiji Tsubaraya, a każda wielka wytwórnia z Kraju Kwitnącej Wiśni miała swojego „pupilka”. Tak jest teraz, gdy na ekranach Gypsy Danger, ściskając w swoich stalowych łapach ogromny tankowiec, okłada nim niczym maczugą obrzydliwe kaiju. Czysta, niczym niezmącona rozrywka, serwowana przez człowieka, który wie, co chce pokazać i jak to zrobić. A przede wszystkim – jak uniknąć błędów takich szmir jak Godzilla (1998) Rolanda Emmericha czy Transformersy (2007) Michaela Baya, najjaskrawsze przykłady na to, jak zaowocować może brak wyobraźni, wyczucia i poszanowania wspomnień fanów. A wystarczy przecież przestrzegać kilku jasnych i klarownych zasad:

piątek, 27 września 2013

The World's End, czyli wypijmy za błędy


Długo przyszło widzom czekać na kolejny film tria Wright-Pegg-Frost. Po romansie z kinem zombie w Wysypie żywych trupów (2004) i napakowanym akcją Hot Fuzz (2007) potrzeba było aż sześciu lat, aby w kinach pojawiło się zwieńczenie tzw. Trylogii Cornetto w postaci The World’s End. Trudno byłoby znaleźć bardziej pasujący tytuł do nowego obrazu Wrighta: z jednej strony wciąż zabawnego i błyskotliwego, z drugiej jednak naznaczonego wyraźną goryczą, której trudno było się spodziewać po człowieku proponującym walkę z zombie apokalipsą w rytm Don’t stop me now zespołu Queen.


Na pierwszy rzut oka film jest tym, do czego reżyser zdążył przyzwyczaić widzów: świetnie zagraną komedią o grupie kumpli, którzy pakują się w kłopoty a następnie w pięknym stylu załatwiają sprawę – oczywiście z odpowiednim przytupem, wszak finał trylogii zobowiązuje. Andy (Nick Frost), Steven (Paddy Considine), Oliver (Martin Freeman), Peter (Eddie Marsan) i przewodzący paczce Garry (Simon Pegg) to piątka szkolnych przyjaciół, którzy – u progu dorosłości – postanawiają zaszaleć i w jedną noc przebyć tzw. Złotą Milę – piwny szlak, znaczony dwunastoma pubami, sławę ich miasteczka. Niestety, próba kończy się klęską. Dwadzieścia lat później Garry decyduje się spróbować znów: nie zważając na wątpliwości swych dawnych przyjaciół – obecnie zamężnych, statecznych, posiadających dobre posady – zbiera całą grupę i przypuszcza szturm na Złotą Milę. Szybko jednak okazuje się, że ich rodzinna mieścina – senna dziura, gdzie każdy zna każdego – diametralnie się zmieniła, a jej mieszkańcy zostali… podmienieni przez kosmitów na fałszywki. Ale kto by się przejmował takimi szczegółami, gdy piwo czeka…

piątek, 13 września 2013

Powrót do czasów pięknych obrazków

Lato już w zasadzie za nami, a wraz z nim sezon blockbusterów, kiedy to producenci zazwyczaj rzucają do boju swe najlepsze, filmowe ogary. Po raz kolejny mięliśmy ofensywę kontynuacji, nawałnicę adaptacji komiksów… i na nowo zbierającą falę krytycyzmu spod znaku „hollywoodzkiej papki”. Argumentacja w gruncie rzeczy pozostaje niezmieniona: oto w miarowych odstępach trafiają do kin filmy-wydmuszki, produkty serwujące wielokrotny orgazm gałkom ocznym i śmierć w męczarniach mózgownicy, w których zmieniają się tylko dekoracje i efekty specjalne, jeszcze lepsze, jeszcze bardziej realistyczne, jeszcze piękniejsze i w ogóle super-hiper cudowne – akurat na tyle, żeby ukryć smród historii trzeciej świeżości. I nie przeczę – jest w tym sporo prawdy i mógłby to potwierdzić każdy, kto oglądał ostatnie dokonania Michaela Baya czy Rolanda Emmericha. Tyle, że przeciwstawianie tej komercyjnej machinie kina artystycznego – tego lepszego, głębszego, otwartego na niedopowiedzenia, unikającego montażowej biegunki – jest w moim odczuciu nie do końca trafione.


Naszła mnie bowiem refleksja, że w gruncie rzeczy obydwa te nurty, mimo niewątpliwie odmiennych wartości za nimi stojących, używają bardzo podobnych strategii i zmierzają do tego samego punktu – ponadnormatywnego formalizmu i nadmiernej wartości obrazu. Przy okazji premiery Artysty (2011) i Hugo i jego wynalazku (2011) wielokrotnie pojawiały się głosy, że twórcy próbują wykorzystać nostalgię widzów i osiągnąć sukces na fali tęsknoty za starymi czasami, kiedy kino było lepsze, trawa zieleńsza, a biusty tkwiły bezpieczne w stanikach. I przyznać trzeba, że – przyglądając się współczesnemu kinu – były to prorocze słowa, z tą różnicą, że powrót do pierwocin nie odbył się za sprawą stylizowanych produkcji, stylistycznych podróbek ani postmodernistycznych zabaw w „rozpoznaj cytat z filmu”: rzecz wyszła niejako z przypadku. Wszystko zdaje się zmierzać do punktu, w którym najważniejszym nośnikiem emocji w filmie nie będzie dialog, ale obraz. To już widać – wystarczy zerknąć na blockbustery: czy ktokolwiek ogląda je jeszcze dla fabuły, czy ktokolwiek oczekuje głębokich portretów psychologicznych? To, co się liczy, to atrakcje – momenty, kiedy skacze nam ciśnienie, zostajemy wbici w fotel, nasze emocje szybują pod niebiosa a w żołądku rośnie zimna gula. Tak jak kiedyś King Kong (1933), współczesne kino rozrywkowe pragnie widza zaskoczyć, wprawić w osłupienie, pokazać magię kina w pełnej jej krasie – inna rzecz, że rzadko mu się to udaje: zbyt wiele się widziało, by dać się porwać tłuczonym seryjnie pościgom i demolkom, w których zmienia się co najwyżej bohater i jego flama. A kino artystyczne? Wcale nie lepsze. Jasne – ujęcie trwa pięć minut, zamiast pięciu sekund, a chwytliwe dialogi zostają wyparte przez operowanie ciszą – ale czyż to właśnie nie zbliża tego kina do samych początków kinematografii? Słowo przestaje mieć znaczenie, liczy się operowanie obrazem, wywoływanie określonych skojarzeń wizualnych, a głównym walorem staje się artystyczna wrażliwość i wyczucie reżysera, potrafiącego nadać banalnej niekiedy i ogranej historii – nikt wszak nie powiedział, że art-house wolny jest od powtarzalności – rys świeżości i oryginalności właśnie za sprawą formy, ogniskującej na sobie całą uwagę widza.

wtorek, 10 września 2013

Odtrutka na optymizm, czyli idziem na dno


Odtrutka na optymizm
Peter Watts

Ocena: 9/10

„Między Polską i mną coś po prostu jest”, pisze we wstępie do zbioru Peter Watts i nie jest to bynajmniej tylko kurtuazja. Zresztą, obserwując półki księgarni łatwo to sprawdzić: obok trylogii ryfterów, dostępnej w całości od pewnego czasu, ląduje właśnie trzecie już wydanie Ślepowidzenia, a wraz z nim – recenzowany zbiór, pozwalający zapoznać się z krótszymi formami, jakie wyszły spod ręki pisarza na przestrzeni niemalże dwóch dekad. Szesnaście opowiadań, w których – zgodnie z tytułem książki – znaleźć można wiele rzeczy, ale optymizm raczej nie jest jedną z nich. 

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Arkadia, czyli zaczynamy od nowa


Arkadia
Iwona Michałowska

Ocena: 6,5/10

Kto napisał, że nie należy oceniać książki po okładce był cholerny geniuszem, a recenzowana tutaj Arkadia Iwony Michałowskiej stanowi doskonałe potwierdzenie tego powiedzenia. Wizualnie tomik nie powala: utrzymana w zielono-szarych kolorach grafika i czcionka przywodzi na myśl kosze z przecenami w supermarkecie, a dopisek „powieść apokaliptyczna” budzi skojarzenia raczej z blogowymi powiastkami nastolatek niż poważnym debiutem powieściowym. Wielka szkoda, że wydawnictwo nie postarało się bardziej – efekt końcowy raczej zniechęca do zakupu, a szkoda, bo Arkadia, choć niepozbawiona mankamentów, jest pod wieloma względami interesująca.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Duży ekran, mały ekran #10

Kolejny odcinek polecanek - tym razem wyszło w wyjątkowo złym sosie. Znaczy, w sosie Zła. 

Decpicable Me 2 (2013) Pierre Coffin, Chris Renaud (8/10)


Komputerowe animacje – zwłaszcza te od Pixara i DreamWorks – zazwyczaj omijam szerokim łukiem. Nie podoba mi się ich estetyka, ich humor, ich infantylność ukryta pod warstwą luzu i tendencja do zmieniania się w tasiemcowe serie. Mimo to pierwszą część Despicable Me oglądałem z wielką przyjemnością – niezłe gagi, ciekawe postaci, dobrze wyważona mieszanka lukru i pieprzu, świetna stylistyka – tylko brać i oglądać! I nawet dzieciaki mi nie przeszkadzały, mimo iż w większości przypadków nie potrafię znieść ich obecności w filmach. Teraz przyszedł czas na drugą część perypetii Gru i cholera, jest jeszcze lepsza! Wspomniany bohater – obecnie ex-łotr – zarzucił Szalone i Złe Plany na rzecz ojcowskich obowiązków i produkcji (koszmarnego) dżemu. Kiedy jednak dostaje propozycję pracy dla Anti-Villain League, potrzebującej jego pomocy w poszukiwaniu nowego arcyłotra, nie potrzebuje wiele czasu do namysłu – co ma swoje oczywiste konsekwencje Ot, nową partnerkę na ten przykład… Fabuła nie jest ani specjalnie odkrywcza ani zagmatwana – twórcy raczej nie pozostawiają wątpliwości co do finału wątku Lucy czy El Macho, ale w tym wypadku zabawa nie polega na obserwowaniu „gdzie” to wszystko zmierza, ale „jak”. A robi to naprawdę z wykopem: film, jak przystało na opowieść szpiegowską, pełen jest gadżetów i zabawy w agenta specjalnego, zaś gros ładunku komicznego wypływa z napięcia między entuzjastycznie podchodzącą do pracy Lucy, a zdecydowanie bardziej pragmatycznym Gru, który jednak zaskakująco często daje się wciągnąć w absurdalne pomysły AVL. Nie zabrakło też miejsca na sporo popkulturowych cytatów – choćby z Obcego – ale zostały podane bardzo subtelnie i nie wrzeszczą do widza „patrz, patrz, znamy klasykę kina, jesteśmy zajebiści!”.  Choć opowiada o łotrach, planach zniszczenia świata i innych pierdołach w jakich specjalizują się Brudni i Źli, w gruncie rzeczy Despicable Me 2 jest ciepłą, familijną komedią o emocjonalnym dorastaniu, kształtowaniu się uczucia i poczuciu odpowiedzialności – teoretycznie więc nie różni się wiele od innych animacji, nie próbuje jednak za wszelką cenę zabawić dzieci i dorosłych, serwując tym drugim treści, których dzieciarnia nie ogarnie. No, może poza lekką satyrą na swatki – w końcu najlepsze związki to te, które opierają się na wspólnych zainteresowaniach. Nawet jeśli jest to słabość do niebezpiecznych gadżetów. Cholera, że tez takie filmy mi się podobają… chyba się starzeję.
PS. Polskie tłumaczenie tytułu ssie.

piątek, 16 sierpnia 2013

Remake, przyjacielu, skąd ta powaga?

Uprzedzając: notka będzie o tym, po cholerę robić remake. Słów ocean wypisano na ten temat, ja zapewne też nic nowego do dyskusji nie wniosę, ale nic to – na wątrobie mi leży, wypluć więc muszę. Jest sporo rzeczy, które mnie irytują, jeśli chodzi o kinematografię. Ceny biletów, filmy wprowadzane w momencie, gdy widzieli go wszyscy, włączając w to pingwiny na biegunie, reklamy w kinie, napuszone adaptacje komiksów, brak dobrych komedii… do pewnego stopnia również powtarzalność  produkcji i chów wsobny. Piszę: do pewnego stopnia, ponieważ mam świadomość, że wymyślić coś nowego jest niemożliwością i można co najwyżej bawić się w bezczelne powielanie, kombinowanie bądź formalne odjazdy (a każda z opcji jest równie dobra, co niepewna). Co za tym idzie – nie mam nic przeciw tworzeniu remake’a jakiegoś klasycznego filmu. Nie będę biegał w świętym szale, polewał napalmem scenarzysty i producenta, wysyłał bombowych przesyłek ludziom z for internetowych: jeśli twórca stwierdził, że tekst wyjściowy uległ dezaktualizacji, bądź też historia ma potencjał do wykorzystania w sposób odmienny od oryginalnego, to kim ja jestem żeby mu tego bronić? Kto normalny narzeka na Cronenberga, że śmiał wziąć na warsztat Muchę, albo na Franka Oza za odnowiony Sklepik z horrorami? Jakoś nie widzę chętnych…

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Duży ekran, mały ekran #9

Tym razem trochę wampirów, trochę flaczków i sporo wielkich robotów.


Pacific Rim (2013) Guillermo del Toro (9/10)


No dobra, wiem że dawno to było, wszyscy zdążyli obejrzeć cztery razy, a na tumblrze ilość gifów z Idrisem Elbą rośnie niemal lawinowo, ale powiedzmy sobie szczerze – nie ma to najmniejszego znaczenia, bo o klasie Pacific Rim należy krzyczeć długo i głośno. To nie są kolejne Transformersy z żenującymi żartami o masturbacji, ani – jak chcieliby niektórzy – kolejny anonimowy blockbuster, który można okładać w zestawieniu z „ambitnym” kinem. To solidna dawka rozrywkowego kina zrobionego z pomysłem i wyobraźnią – soczysty, nerdowski stek dla każdego, kto w filmach o Godzilli czy Gamerze widział coś więcej, niż tylko „faceta w gumowym wdzianku”. Fabularnie jest prosty niczym zwoje mózgowe naszej klasy politycznej, a sama historia sypie się jak bryczka po odpuście, bohaterowie są płascy i emocje noszą niczym odzież wierzchnią, brodząc po kostki w patosie. I co? I całość wyrywa z butów, bije o glebę i każe przyjść po jeszcze. Del Toro doskonale czuje klimat starych giant monster movies, transponuje więc to co w nich najlepsze – umowną fabułę, wizję totalnego zniszczenia, wielkie monstra – i owija to w sreberko oszałamiającej warstwy wizualnej, czerpiącej tak z nowoczesnego SF, jak i retrofuturystyki. Będące syntezą tych prądów Jeagery to oszałamiające, potężne machiny zagłady, tysiące ton porażającej mocy, odczuwalnej przy każdym ich kroku. Nie dajcie sobie wcisnąć kitu, że to film jakich wiele: w zalewie wizualnej tandety Pacific Rim jawi się jako diamencik, lśniący za sprawą zaangażowania i umiejętności jego twórców. Trzeba tylko sięgnąć nieco głębiej, niż na poziom „wielkie roboty i potwory”, ale wszak już od dawna wiadomo, że plwać należy na skorupę i zstępować do głębi… czy jakoś tak.

piątek, 9 sierpnia 2013

Wurt, czyli ja piórkuję


Jeff Noon
Wurt

Ocena: 8/10

Zdarzają się książki – takie jak Wurt Jeffa Noona – do których jak ulał pasuje określenie „ponadczasowe”. Wydaje się ono cokolwiek napuszone, ale jednocześnie jak najbardziej na miejscu. Nie tylko dlatego, że powieść, napisana wszak dwadzieścia lat temu, nic nie straciła ze swojej świeżości, nie zakurzyła się i nie zmieniła w dziwaczną ramotę – również dlatego, że akcja Wurta równie dobrze mogłaby zostać osadzona we współczesnym świecie lub w latach sześćdziesiątych,  w środowisku zbuntowanych, niechętnych regułom bohaterów Z soboty na niedzielę Karela Reisza i nie straciłby nic ze swej wartości.

czwartek, 1 sierpnia 2013

"Pijąc tę wodę zastanówmy się nad..." czyli Krakon 2013

Krakonowa ściana płaczu. Fot. by Pigmejka
 Przez internety przewala się teraz lawina pod tytułem „Graham Masterton na Krakonie”; padają oskarżenia pod adresem Organizatorów, ci odbijają piłeczkę, a potrzebę wypowiedzenia się w tej sprawie poczuł chyba każdy – nawet jeśli na imprezie nie był, nie widział – a żółć wylewa li tylko w oparciu o słowa brytyjskiego pisarza. Ja się tym specjalnie zajmować nie będę – szczerze powiedziawszy przekroczyło to poziom żenady pod każdym możliwym względem, a ilość wydobywającego się z każdej strony hejtu skutecznie odstrasza od czytania. Ja po prostu napiszę, jak w moim odczuciu wypadł Krakon 2013. A niestety nie wypadł szczególnie dobrze…

niedziela, 28 lipca 2013

Z Archiwum: Futurospekcja

Zapewne wielu ma tak, że czasem pisuje teksty na różne portale, strony, blogi, potem pisać tam przestaje, przenosi się gdzieś indziej, a stare teksty leżą sobie na "starych śmieciach", od dawna nieodwiedzane przez autora... cóż, ja właśnie tak mam. Kiedyś pisałem teksty dla pewnego portalu fantastycznego, ale w pewnym momencie  moja współpraca z nim się zakończyła. Problem w tym, że zostało tam naprawdę sporo moich tekstów - głównie recenzji - z których, muszę przyznać, jestem raczej zadowolony. Dlatego też postanowiłem część tych archiwów wrzucić na bloga, żeby mieć je pod ręką. Zapewne trochę to lamerskie, wstawiać swoje stare teksty, ale trudno - przynajmniej mnie będzie z tym przyjemniej. W każdym razie cykl "Z Archiwum" będzie się pojawiał od czasu do czasu - zapewne do momentu, aż nie skończą mi się zapasy.


Futurospekcja
Robert J. Sawyer

Ocena: 4/10

Czas zawsze przyciągał uwagę człowieka, intrygował go. Oczywiście Czas nie w rozumieniu okresu, jaki potrzebny jest do wykonania pewnego zadania czy dotarcia do konkretnego miejsca, ale Czas w rozumieniu nieprzerwanego strumienia rzeczywistości, spinającego przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Czemuż zresztą się dziwić – czy może być coś ciekawszego niż wizja naprawienia swoich błędów młodości lub ujrzenia cywilizacji ludzkiej za setki lat, czego doświadczył bohater Wehikułu czasu Wellsa? Oczywiście nie ma się co łudzić – maszyna do podróży w czasie wylądowała w tym samym miejscu, co kolonizacja Marsa czy teleportacja, w pudle z etykietką „może kiedyś tam”. Z drugiej strony, skoro nie można się w przyszłość przenieść, to może chociaż da się ją podejrzeć?

poniedziałek, 22 lipca 2013

Pożądanie, czyli depresja gwarantowana


 Pożądanie
Antologia

Ocena: 7/10

Po lekturze Pożądania trzeba przyznać, że Powergraph potrafi trollować. Nie da się bowiem inaczej określić tej sytuacji: książka wydana w środku boomu na „porno dla mamusiek” i pikantne paranormale, o chwytliwym i kojarzącym się jednoznacznie tytule, z okładką sugerującą określoną zawartość… i treścią, która nijak ma się do oczekiwań szarego czytelnika. Hedonizm? Frywolne igraszki? Powłóczyste spojrzenia i spocone ciała splecione w uścisku po miłosnych uniesieniach? Znajdą się… przynajmniej w pewnym sensie. Zresztą, czy opis na tylnej okładce może kłamać? Zerknijmy:

Oto dwanaście tekstów współczesnych polskich pisarzy.

Trzeba przyznać, że udało się zgromadzić w antologii naprawdę interesujący zestaw nazwisk. Mamy więc pisarzy „tradycyjnie” kojarzonych z Powergraphem, jak Jakub Małecki i Michał Cetnarowski; autorów z obszaru gatunkowego – Łukasza Orbitowskiego i Marcina Przybyłka; utytułowanych, takich jak Anna Kańtoch i Szczepan Twardoch, jak i młodą stażem Bernadetę Prandzioch. Do tego Wit Szostak, Piotr Rogoża, Jakub Nowak i Jarosław Urbaniuk… Innymi słowy mocny koktajl stylów, pomysłów i estetyk. Przynajmniej do pewnego stopnia…

czwartek, 11 lipca 2013

Z cyklu Potworne Kino: TOP 5 potwornych koszmarków

Kiedyś, hen, dawno temu, wrzuciłem na bloga notkę zbierającą najlepsze – moim zdaniem – tytuły anglosaskiego kina potworów. Wpis opisujący, dla równowagi, najgorsze szkaradzieństwa tego nurtu miał powstać niedługo później, ale jak to bywa, gdzieś się zgubił w natłoku zdarzeń, wydarzeń i innych tekstów. Aż w końcu przyszła na niego pora!

Tym bardziej, że w gruncie rzeczy większość ogląda to kino właśnie dla kuriozów, kiczowatych scenografii, tekturowych potworów i papierowych postaci, nakręconych w czasach, gdzie nawet najbardziej absurdalny pomysł miał szansę na realizację. Tak jak wczesne filmy o potworach zawierały często jakąś tezę, ostrzegały przed niebezpieczeństwem atomu lub zewnętrznego wroga ukrytego za maską monstrum, późniejsze produkcje nie zawracały sobie tym głowy – bo to nie one miały przyciągać publiczność. Problem w tym, że tak naprawdę nie bardzo wiadomo, co faktycznie miało widzów wabić…

Na pewno nie fabuły: te były silnie ustandaryzowane i przebiegały według znanego schematu: bohater widzi potwora – nikt mu nie wierzy – potwór rozrabia – alarm i próby zabicia monstrum – potwór rozrabia bardziej – wreszcie ginie w spektakularny sposób. Jedyna zmiana polegała na tym, że heros raz był młodszy, a raz starszy, raz zdobywał kobietę w połowie filmu, a raz pod koniec. I nawet jeśli nie był naukowcem lub wojskowym (a zafiksowanym na punkcie motoryzacji nastolatkiem), zawsze towarzyszyła mu postać ucieleśniająca prawo i porządek społeczny.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Przedksiężycowi II, czyli fin de siècle


Przedksiężycowi tom II
Anna Kańtoch

Ocena: 7/10

Pierwszy tom Przedksiężycowych był niczym solidna i pyszna przystawka. Z jednej strony sama w sobie sycąca – oferująca znakomitą wizję miasta-molocha i społeczeństwa czasów wynaturzonej Ponowoczesności, bardzo dobrze napisana i momentalnie wciągająca czytelnika w gęsty klimat świata „końca wieku”. Z drugiej – obiecująca literackie frykasy nie obciążające przy tym żołądka. Jak więc prezentuje się drugi tom, gdy wreszcie wylądował na talerzu i wbiło się weń sztućce? Wciąż jest to rzecz bardzo smaczna, acz niektóre składniki posiekano chyba zbyt drobno.

To, co najmocniej rzuca się w oczy podczas czytania, to znaczne przesunięcie w konstrukcji fabuły. Poprzednio mieliśmy w zasadzie dwie główne perspektywy: zewnętrzną Daniela – kosmicznego rozbitka, zmuszonego radzić sobie w całkowicie obcym świecie i wewnętrzną, związaną z wątkiem Kairy i Finnena, ewoluującym od opowieści awanturniczej i kryminału ku zdecydowanie cięższym tematom. Obydwie te perspektywy koniec końców splatały się w jedną większą, w której centrum leżało samo Lunapolis. Nie będzie wielką przesadą stwierdzenie, że pierwszy tom przede wszystkim zarysowywał rzeczywistość, w jakiej egzystować będą bohaterowie: określił kształt społeczeństwa, jego hierarchię wartości, prawa i stopień rozwoju technologicznego, koncepcję Skoków, drabinkę miast oraz kilka innych kwestii. Dzięki temu w drugim tomie – mając już opracowane reguły rządzące światem – można było bardziej skupić się na bohaterach, zejść z poziomu konstruowania labiryntu do ochoczo krążących po nich robaczków. A tych jest całkiem sporo: Kańtoch znacząco rozszerzyła wachlarz postaci, których działania śledzić będzie czytelnik, odsuwając niektórych na drugi plan, bądź to rzucając nieco światła na skrytych dotychczas w cieniu.

wtorek, 28 maja 2013

Przedksiężycowi I, czyli estetyka koszmaru


Anna Kańtoch
Przedksiężycowi tom 1
Ocena: 8/10

Lunapolis. Urbanistyczne cacko – dosłownie i w przenośni. Pomnik rozbuchanej, artystycznej wyobraźni w jej najbardziej fantazyjnej postaci. Raj dla pisarzy, malarzy, aktorów i każdego, kto potrafi tworzyć, przywdziewać bądź zdzierać maski. Miejsce, gdzie nie trzeba się przejmować starością, brzydotą i chorobą, a śmierć – jak niemal wszystko tutaj – ma wymiar estetyczny. Świat zaskakujących rozwiązań technologicznych, mistycyzmu i dekadencji, gdzie nuda wynika najczęściej tylko z twojej nieumiejętności wybrania rozrywek. Miasto utopijne. I, jak każda utopia, stanowi przedsionek piekła.

Fabuła powieści przebiega dwutorowo. Z jednej strony śledzimy historię Finnena i Kairy – artysty-lekkoducha i idealistki z dobrego domu, która pragnie się z niego wyrwać i uciec od na wpół szalonego ojca. To, co z początku wydawało się Finnenowi interesującą przygodą zapewniającą dreszczyk emocji, wkrótce rozrasta się do rozmiarów o jakich mu się nie śniło – ze szpiegostwem, morderstwem i spiskiem w rolach głównych. Z drugiej obserwujemy poczynania Daniela Pantalekisa – astronauty uwięzionego w dziwnym, zupełnie dlań niezrozumiałym miejscu, rządzącym się szalonymi zasadami, gdzie wszystko wokół rozpada się i gnije w zastraszająco szybkim tempie, a ludzie porozumiewają się niezrozumiałym językiem.  Dookoła nich roztacza się ostatni główny bohater: samo Lunapolis, negujące wszelką pragmatykę i utylitaryzm, ze swoimi bogami – tytułowymi Przedksiężycowymi – uśpionymi na dnie wielkiej studni, w ciemności czekającymi na Przebudzenie.

środa, 15 maja 2013

Duży ekran, mały ekran #8


Dawno nie było uzewnętrzniania się na temat filmów, czas więc to naprawić. Tym razem notka mocno siedząca w przeszłości – tak dosłownie, jak i w przenośni.

Na początek poszedł Wielki mysi detektyw (1986), czyli jeden z tych filmów, które od dawna za mną chodziły, ale nigdy nie mogłem znaleźć jego tytułu. Kiedy wreszcie go dorwałem, przeżyłem lekki szok poznawczy. Po pierwsze – ze względu na warstwę techniczną: znakomita, klasyczna animacja, świetne projekty postaci (zdradzające jednak disneyowski rodowód) i boski Vincent Price z francuskim akcentem dubbingujący głównego złego. Po drugie – film naszpikowany jest odniesieniami do opowieści o Sherlocku Holmesie. Główny bohater – Bazyl – jest detektywem mieszkającym na Baker Street, gra na skrzypcach i ma niskie skille towarzyskie; spotyka doktora będącego wojennym weteranem, jego przeciwnik ma tytuł profesora, a finalny pojedynek w strugach deszczu jakoś dziwnie kojarzy się z pojedynkiem w Reichenbach... Najciekawsze jest jednak to, jak paradoksalny jest to film: pozostając w warstwie plastycznej „w duchu Disneya”, jednocześnie pod względem fabularnym do pewnego stopnia z owym duchem się boksuje – zwłaszcza jeśli porówna się go z kierunkiem, w którym zmierzają dzisiejsze animacje z segmentu „familijnego”. Pal licho fakt gatunkowej przynależności Wielkiego mysiego detektywa i jego zakorzenienie w opowieściach o SH – film pełen jest motywów, które dzisiaj, w dobie pewnej paranoi wobec przemocy w mediach, wywołałyby u obrońców „dziecięcej niewinności” białą gorączkę. O zgrozo – bohaterowie używają broni palnej! Ratigan skazuje jednego ze swoich podkomendnych na śmierć poprzez pożarcie żywcem! Nie mówiąc już o tym, że w jednej ze scen bohaterowie trafiają do podrzędnej speluny, gdzie są świadkami kabaretowego występu naprawdę ładnych, białych myszek, ze wszystkimi jego kabaretowymi atrakcjami: frywolną piosenką, tańcem, zgrabnymi nogami i błyskaniem podwiązkami! 


Może włącza mi się w tym momencie jakiś rodzaj wtórnej nostalgii, ale mam wrażenie, że Wielki mysi detektyw ma w sobie coś, czego brakuje dużej części współczesnych filmów: pazur, energię i zdolność połączenia w sobie ciepła i optymizmu z odrobiną mroku i brutalności, unikając przy tym nadmiernej cukierkowatości. No i jest Sherlock!

piątek, 3 maja 2013

I dusza moja, czyli niewyobrażalne puka do drzwi



Michał Cetnarowski
I dusza moja 

Ocena: 8/10
 
Nie ukrywam, że z niesłabnącym zainteresowaniem czekam na każdą kolejną książkę z serii Kontrapunkty, bowiem zawsze przynosi ona porcję literatury na poziomie, intrygującej i działającej na emocje. Ekstremalne Tak jest dobrze, niepokojące W odbiciu, schizofreniczne Czarne oraz wreszcie I dusza moja Michała Centarowskiego, która wydaje się wśród nich z jednej strony nieskomplikowana i bardzo bezpośrednia, z drugiej – wykoncypowana i przemyślana. A przy tym wszystkim również niezwykle intensywna, będąca w stanie emocjonalnie wyżąć człowieka jak mokrą ścierkę.
Debiutancka powieść Cetnarowskiego pierwotnie miała nosić tytuł Horror i choć ostatecznie został zmieniony, to jednak w pewien sposób dobrze oddawał to, co pisarz zawarł w książce. Przyzwyczajeni jesteśmy do horrorów, w których groza wypływa z kontaktu z nieznanym, z inwazji do naszego racjonalnego świata elementów, które ową racjonalność podważają, przeczą jej. W przypadku szkolnych strzelanin zło jest osobowe, ma twarz, jest częścią znanej nam rzeczywistości, ale w historii opisanej w I dusza moja paradoksalnie w niczym to nie pomaga. W końcu – przekonani jesteśmy – takie tragedie zdarzają się w filmach albo na Zachodzie – idea, że gdzieś w Polsce, w niewielkiej miejscowości, ktoś miałby zacząć strzelać i zabijać może wydawać się równie absurdalna jak istnienie magii albo teleportacji. Pobić kogoś, dźgnąć nożem nauczyciela, podpalić samochód – jasne, zdarza się, ale urządzić strzelaninę?

niedziela, 21 kwietnia 2013

Duży ekran, mały ekran #7

No i kończy się OFF plus Camera. Pod względem filmowym nie było źle - a wiadomo przecież, że festiwale to często gra w rosyjską ruletkę: albo trafisz na cudny film, albo na szrota, po którym będziesz miał ochotę wydłubać sobie oczy. Trochę żałuję, że nie udało się obejrzeć wszystkiego, co chciałem, ale cholera - dużo tego było. Poniżej wszystko, na co udało się dotrzeć z małym komentarzem. Może komuś się przyda.


Panaceum Stevena Soderbergha zapewniło sporo dobrej rozrywki na „dzień dobry” festiwalu.
Co prawda reżyser zbudował swój film na dość zgranych motywach – oszustwo, zaszczucie jednostki, stygmatyzacja, walka o dobre imię – ale wycisnął z nich zaskakująco dużo miąższu. Pozwoliło mu to również nieco zagrać na nosie widzowi, podsuwając mu znajome tropy (spisek film farmaceutycznych? Ostatni sprawiedliwy?) by następnie poprowadził intrygę w zupełnie inną stronę. Dzięki temu film trzyma w napięciu, kolejne zwroty fabularne zaskakują, ma się jednak momentami wrażenie, że intryga jest tak skomplikowana i starannie wycyzelowana, że absolutnie niemożliwa. A jednocześnie tak wciągająca, że przestajemy zwracać na to uwagę. Zabawnie przy tym było obserwować, jak zmienia się optyka produkcji w miarę zdobywania kolejnych informacji o bohaterach: postacie, które można by posądzać o marginalne znaczenie nagle zyskiwały, a te "główne" znikały z pola widzenia. Zresztą, Sodenbergh pokazał, że nawet gwiazdy pierwszej wielkości mogą u niego umrzeć w połowie filmu. Całości dopełniają świetne zdjęcia, bardzo dobre aktorstwo (Rooney Mara w roli chorej na depresję i Jude Law jako jej lekarz to po prostu klasa) oraz dobra i subtelnie użyta muzyka. I tylko zakończenie – dość cukierkowe i bardzo hollywoodzkie lekko rozczarowuje. Wciąż jest to jednak kawałek dobrej rozrywki. (7/10)

niedziela, 14 kwietnia 2013

Duży ekran, mały ekran #6

Tym razem w wersji festiwalowej, z OFF Plus Camera 2013, czyli (bardzo) krótko o tym, co fajne.






Na dzień dobry "Żądza bankiera" Consty-Gavrasa - stylowy, mocny, trzymający w napięciu thriller o świecie wielkich finansów. Reżyser nie wdaje się w dywagację na temat przyczyn obecnego kryzysu, snując raczej uniwersalną opowieść o żądzy pieniądza i jego mocy, uciekając jednocześnie od prostych tez, w cyniczny i ironiczny zarazem sposób komentując zasady tej gry dla finansowych harpii. I tylko zakończenie wydaje się ciut przeszarżowane, jak wyjęte z zupełnie innej bajki, przez co szpila tego zgryźliwego komentarza stała się ciut przytępiona. (8/10)

wtorek, 9 kwietnia 2013

Pieprzne życie filmowych hitów pod knutem popkultury, czyli o fanach i porno-parodiach


Disneyowski femslash? Materiału aż nadto.
Każdy, kto korzysta z Sieci w celach nieco bardziej wyrafinowanych niż sprawdzanie poczty i serwisów plotkarskich, prawdopodobnie wcześniej czy później natknie się na tzw. Zasadę 34 (Rule 34). Zrodzoną po Ciemnej Stronie Internetu regułę można ująć w stwierdzeniu, iż jeśli istnieje jakiś tekst, to gdzieś w Sieci znajduje się również jego wersja pornograficzna. Komiks o upojnej nocy Roszpunki i Meridy Walecznej? Frywolne fanarty z Mario i Princess Peach? Opowieść o zakazanej miłości Bilba Bagginsa i Thorina Dębowej Tarczy? Panie i Panowie – witamy w Internecie.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Duży ekran, mały ekran #5


... czyli strasznie, głośno i tajemniczo.

Powrót zimy – pomijając jawne jego skurczysyństwo – ma jeden zasadniczy plus: dzięki niemu moje przydżumienie, jakie towarzyszyło przedwiośniu cementując mi mózg, poszło w cholerę, razem z nastawieniem „niec-mi-się-nie-chce-umrzyjcie-wszyscy”. I nagle okazało się, że obejrzenie filmu wcale nie jest tak bardzo złym pomysłem, jak wydawało się przed zapadnięciem w jedenastogodzinną drzemkę...

Na dzień dobry poszedł Lemmy (2010) Grega Ollivera i Wesa Orshoskiego. Dokument opowiadający o liderze grupy Motorhead, Lemmym Kilmisterze dotarł do naszego kraju z opóźnieniem, lecz wszedł z pompą – i cholera, było co pompować. Technicznie jest to całkiem dobra robota. Mamy tu wszystko, czego potrzeba: sporo wstawek z koncertów, fragmenty z sal nagraniowych, pogaduchy z tuzami rocka – jest i Ozzy, Metallica, i Dave Grohl – a także mnóstwo obrazków z życia codziennego Lemmy’ego, wszystko to zaś sprawnie zmontowane i podlane solidną dawką mocnego łojenia. Świetnie sprawdzają się również wywiady brane na żywca – o ile zwykle nie przepadam za takim rozwiązaniem (wolę, aby twórca pozostał niewidoczny), tak tutaj efekt jest znakomity – głównie za sprawą samego Lemmy’ego, któremu nie można odmówić dystansu do samego siebie i przekonania, że nie ma co żałować tego, co się robiło. Bez skrępowania zatem opowiada o dragach, kobietach i rockowym stylu życia – co czasem prowadzi zresztą do zabawnych sytuacji (wystarczy wspomnieć scenę, gdy Lemmy wspomina, jak to z synem wymienili się kiedyś laskami, podczas gdy rzeczony syn siedzi obok z wyrazem solidnego „WTF?” wypisanym na twarzy).

sobota, 30 marca 2013

Impresje po-Pyrkonowe, czyli powrót do normalności (?)



Foto by Pigmejka, Pyrkon 2013 

No i się Pyrkon 2013 skończył.
W życiu bym nie pomyślał, że mógłbym przeżywać jakąś imprezę tak długo i to z różnych powodów. Nigdy bym również nie przypuszczał, że wszystkie plany i zamierzenia, jakie powziąłem przed wyruszeniem w drogę, pójdą się chędożyć, a mimo to wyjadę z Poznania z bananem na twarzy.
Nadal żałuję, że udało mi się dotrzeć na festiwal dopiero w piątek późnym wieczorem – raz, że przeszły mi koło nosa ciekawe prelekcje, dwa – wzorem poprzedniej edycji, także i tym razem odpowiedni rozmiar Pyrkonowych koszulek wymieciono już pierwszego dnia i musiałem obejść się smakiem. Damn it.
Ale i tak było świetnie.. choć może niekoniecznie dzięki potwornej duchocie i ciasnocie, jaka panowała w (niemal każdej) sali prelekcyjnej, konieczności pilnowania portfela przed przyzywającymi nerd-dobrami maści wszelakiej i solidnym ładunkiem sucharów, jakimi rzucano na niektórych panelach.
Ale to szczegóły, które nikną w zestawieniu z cudownymi chwilami, jakie następowały później.

środa, 20 marca 2013

Duży ekran, mały ekran #4


Raczej nie oglądam seriali – nie narzekam na nudę i nadmiar czasu, a jeśli już taki się znajdzie, to wolę wykorzystać go na film pełnometrażowy. Czasem jednak trafi się tytuł – w zamierzeniu zwykły wypełniacz czasu – który nagle okaże się serią, na odcinki której będę czekał z niecierpliwością. Taki Ripper Street (2012) na ten przykład: wzięty przypadkowo (bo wiktoriańska Anglia, Kuba Rozpruwacz, inspiracje Sherlockiem Holmesem etc.) stał się dla mnie jednym z przyjemniejszych doświadczeń filmowych ostatnich miesięcy. Pod względem konstrukcyjnym odkrywczy nie jest – ot, raczej typowy procedural: w każdym odcinku nowa sprawa, kontrast bohaterowie vs. policyjny beton, wątki osobiste spajające cały sezon, konflikty wewnętrzne i tak dalej. Jednak tym, co w przypadku Ripper Street decyduje o wyjątkowości, jest atmosfera. Nie będę oceniał, na ile jest ona wynikiem faktycznej historii Londynu, a na ile jej popkulturową interpretacją, ważniejsze jest to, że działa znakomicie. Whitechapel, gdzie rozgrywa się akcja serialu, jest dzielnicą zdecydowanie nieprzyjemną: ciemną, śmierdzącą, pełną podejrzanych spelunek i jeszcze bardziej podejrzanych ludzi, a konieczność radzenia sobie z mordercami, handlarzami żywym towarem, młodocianymi gangami to tylko część z „uroków” pracy policji. Widzowi robi dobrze też poczucie większej bezpośredniości – po serialach, w których ekipa dysponowała nowoczesną techniką i czyniła z nią cuda, Ripper Street – ze swoimi ciemnymi sprawkami, brakiem norm dotyczących przesłuchań i moralną hipokryzją jest dość... odświeżający. Dodawszy do tego świetną scenografię i kostiumy, ciekawie skrojone, niejednoznaczne postacie (zwłaszcza sierżanta Drake’a [Jerome Flynn] i Homera Jacksona [Adam Rothenberg]) oraz ducha samego Rozpruwacza, (unoszącego się nad całą dzielnicą, zatruwając i tocząc ją niczym rak) otrzymujemy serial, który nie jest objawieniem, ale dobrą, solidną i klimatyczna produkcją i owszem. I co ważniejsze: nie próbuje uśpić widza czternastoma sezonami...

poniedziałek, 18 marca 2013

Filmowa kultura głupcze!


Ta notka miała mieć zupełnie inny kształt – ot, kolejne zestawienie tego, co fajnego widziało się w ostatnim czasie – ale buszując po Internecie dostałem w pewnym momencie w łeb mentalnym kafarem czytając niewinną zdawałoby się dyskusję. No i mi chyba lekko ciśnienie skoczyło...

Kilka dni temu, przygotowując tekst na temat porno-parodii blockubusterów rzuciłem tam tezę – niezbyt odkrywczą – że popkultura dąży do zawładnięcia stylem życia swoich użytkowników i trwałego inkorporowania promowanych treści w ich egzystencję. Myślałem sobie – w sumie nic wielkiego. Ot, idzie facet na podryw, w głowie idealizm platoński i psychoanaliza ogarnięte tak, że tylko kolejny przewrót myślowy robić, spotyka fajną dziewczynę i nagle zonk – bo ona mu o jakimś Starku i zimie co nadchodzi, a on ni cholery nie rozumie. Rzekłby kto: proza życia.

Okazuje się jednak – och, żyłem w nieświadomości! – że nieznajomość określonych produktów popkultury oznacza automatycznie brak rozeznania w kulturze jako takiej, umysłowe inwalidztwo, parchy i czarne podniebienie. Że nie można właściwie wypowiadać się na temat remake’u, nie znając oryginału. Że kwestia gustu to tylko zasłona dymna, mająca przesłonić czyjąś niewiedzę. Na pierwszy rzut oka wszystko niby się zgadza – ba, sam nawet bym temu przyklasnął! Ale jeśli bliżej się temu przyjrzeć, to wypada tylko zębami zazgrzytać.

piątek, 15 marca 2013

Behemot, czyli gorzka pigułka na koniec świata



 Behemot
Peter Watts
Ocena: 8/10

Z wszelkimi cyklami – czy to powieściowymi, czy też filmowymi – jest jeden zasadniczy problem: nigdy nie ma się pewności, że kolejna część spełni pokładane w niej nadzieje. Amputacja charakterów postaci, rozrzedzona atmosfera, styl potraktowany utwardzaczem lub recykling starych pomysłów – niebezpieczeństw czyhających na kontynuację jest wiele. A gdy mamy do czynienia z serią sporej wartości, jaką niewątpliwie jest trylogia ryfterów, oczekiwania mogą wręcz przytłoczyć.

Nie da się ukryć, że Behemot nie miał łatwego zadania i to nie tylko ze względu na konieczność zaspokojenia fanowskiego głodu. Pozostawała też kwestia ostatecznego zamknięcia cyklu – cóż bowiem można przygotować na wielki finał, skoro już w poprzednim tomie zwaliło się światu na łeb biologiczną apokalipsę? Na pierwszy rzut oka Watts zastosował strategię, którą – będąc złośliwym – można nazwać „bezpieczną”, a więc dać czytelnikowi to co zna, tyle że więcej i mocniej. W pierwszej części powieści (zatytułowanej B-Max) narracja przywodzi na myśl Rozgwiazdę – akcja rozgrywa się przede wszystkim w podwodnej stacji Atlantyda, gdzie korpy schroniły się przed prehistorycznym mikrobem. W drugiej zaś (zatytułowanej Seppuku) zabawa, wzorem Wiru, przenosi się na powierzchnię zniszczonego N’AmPac. Dodając do tego powrót starych znajomych (Lenie, Lubina, Pat Rowan, Desjardinsa) oraz poszerzenie i uzupełnienie niektórych wątków z przeszłości (Spartakus i Pogromcy Entropii, mutacje Behemota, Ukwiał) wydawałby się, iż otrzymujemy powtórkę z rozrywki, tyle że opakowaną w inne łaszki. Wystarczy jednak wgryźć się w powieść, a zasadność i logika takiego postępowania w dużej mierze staną się dla czytelnika jasne.

niedziela, 10 marca 2013

Wróg numer jeden, czyli czas na polowanie


Wróg numer jeden (2012)
reż. Kathryn Bigelow
Ocena: 8/10

Ten film musiał powstać. Dekada, którą zamknęła śmierć Osamy bin Ladena stworzyła pewien mit: daleki od krystalicznej czystości, znaczony kolejnymi zamachami i ekstremalnymi metodami przesłuchań, z własną hydrą konieczną do pokonania. Pozostawało tylko pytanie: kto przeniesie to na ekran i jaki będzie jego stosunek do tej historii?

To mogła być katastrofa. Rzewna laurka o odwadze i determinacji, opowieść o konieczności poświęceń, pracy dla Większego Dobra, utopiona w sosie patosu i gładkich przemówień. Historia przekuta w mit, wystawiony dla publiczności i celebrowany na tle powiewającej, amerykańskiej flagi. Ale takie przedstawienie sprawy nie interesuje Kathryn Bigelow. Ją zajmuje bardziej obserwowanie pracy myśliwych oraz to, jak niewiele niekiedy trzeba, by polowanie przekształciło się w podszyte obłędem dążenie do egzekucji.

piątek, 22 lutego 2013

Długa Ziemia, czyli podróż za ziemniaka


Długa Ziemia
Stephen Baxter & Terry Pratchett

Ocena: 8/10 
 
Speców od marketingu można nie lubić (i z pewnością znalazłoby się sporo ku temu powodów), trzeba im jednak przyznać, że często wiedzą, w jakie tony uderzyć. Jeden rzut oka na okładkę Długiej Ziemi duetu Terry Pratchett i Stephen Baxter wystarczy, by dojrzeć, kto z tej dwójki „naprawdę się liczy”. Zagranie – jak dla mnie – dość perfidne, choć nie można mu odmówić pewnych podstaw: wiadomo wszak, czyje nazwisko przyciąga większe rzesze fanów. Z drugiej strony trzeba powiedzieć jasno: to nie jest książka Pratchetta, do której dodany jest bonus w postaci SF, ale synteza tego, co w twórczości pisarzy najlepsze. Jej efektem jest powieść lekka i wciągająca, a przy tym zawierająca garść ciekawych przemyśleń i obserwacji.

piątek, 18 stycznia 2013

W świecie gnijącego mięsa


Tekst ukazał się pierwotnie w internetowym czasopiśmie 16 milimetrów.

Moda na zombie trwa w najlepsze, przybierając rozmiary o jakich w latach 30. nie śniły pierwsze żywe trupy – wtedy jeszcze bezduszni niewolnicy z karaibskich wysp, wypełniający rozkazy swych panów-szamanów w klasykach pokroju Białego zombie (1932) Victora Halperina. Oczywiście trudno porównywać ją do szaleństwa związanego ze Zmierzchem – coś, co gnije, śmierdzi i żywi się ludzkim mięsem raczej słabo nadaje się na pociągającego, przeklętego kochanka, pełnego problemów egzystencjalnych. Tym bardziej, jeśli jego wybranką jest soczysta półkula mózgowa. Mimo to od wielu lat obecność żywych trupów jest w kinie wyraźna i przesuwa się z groszowych, obrzydliwych filmów gore ku bardziej mainstreamowym produkcjom. Powód wydaje się prosty: zombie – jako bezrozumna, łaknąca mięsa masa kierująca się najprymitywniejszymi instynktami – stał się wygodną i efektowną metaforą przydatną do opisu współczesnych problemów społecznych, rodzajem barwnego komentarza postępujących przemian wyciągniętego z przepastnego wora popkultury.