Viv

Viv

czwartek, 29 marca 2012

Igrzyska śmierci, czyli czas na żniwa!

Igrzyska śmierci (2012) Gary Ross

Ocena: 7,5



Przyznam szczerze, że słysząc o kolejnej wspaniałej „adaptacji bestsellerowej serii powieści młodzieżowych” mam ochotę schować się w bunkrze przeciwatomowym, a mój mózg bezwiednie podsuwa mi na myśl postać wiotkiego Edwarda, świecącego się na słońcu jak psu jaja. Zmierzch ominąłem szerokim łukiem, na Harry’ego Pottera zerknąłem, ale nie znalazłem w nim nic dla siebie, zaś Igrzyska śmierci... OK., dałem się złapać na haczyk niezłej akcji marketingowej (choć nie wiem, kto wymyślił tytuł filmu i zaprojektował polskie plakaty – są koszmarne!), a że ostatnimi czasy mierzi mnie fantasy, stwierdziłem, że czemu nie – a nuż lekkie, młodzieżowe SF okaże się całkiem przyjemne?

Rezultat przeszedł moje oczekiwania. Otrzymałem prawie dwie i pół godziny ładnie skrojonego i dobrze zrealizowanego filmu rozrywkowego, oferującego przyjemność wykraczającą poza typowy, czysto estetyczny spektakl i epatowanie różnymi atrakcjami. Przede wszystkim obraz Rossa ma to, czego brakowało mi przy Johnie Carterze – podczas projekcji wytwarza się emocjonalna wieź między postaciami i widzem. Mimo że często zabiegi mające tę więź budować/podtrzymywać są zgrane i schematyczne, to jednak w jakiś sposób trafiają tam, gdzie powinny. Reżyserowi udaje się balansować na cienkiej granicy między banałem i sztampą, a pomysłowością. Czasem zleci na jedną stronę (motyw Rue, konstrukcja charakterów trybutów), a czasem umości sobie gniazdko na drugiej (mało inwazyjny wątek miłosny). Niebagatelne znaczenie ma w Igrzyskach śmierci także obsada aktorska – a konkretnie Jennifer Lawrence (znana między innymi z Do szpiku kości i X men First Class) która w roli Katniss jest rewelacyjna: silna, kobieca postać, potrafiąca zarówno odczuwać empatię, jak i bez wahania zabić przeciwnika, ofiara systemu, która nie daje się złamać – komuś takiemu chce się kibicować; chce się, aby wygrała. Liczę, że film będzie dla niej trampoliną do kariery, bo na to zasługuje – w końcu to niezła sztuka całkowicie przyćmić nazwiska w rodzaju Donalda Sutherlanda czy Woody’ego Harrelsona.

poniedziałek, 26 marca 2012

Z cyklu Potworne Kino: TOP 5 filmów o wielkich potworach


Z kinem potworów sprawa jest zabawna. Teoretycznie długo można prawić na temat zawartej w nim ideologii: że filmy te są wynikiem niepokojów związanych z szybkim rozwojem technologii, a zwłaszcza badań nad energią atomową; że monstrum pustoszące miasta to metafora Wielkiej Wojny, próba ogarnięcia doświadczenia ekstremalnego (że niby ogromny potwór jest łatwiejszy do przyjęcia niż ludzie wyżynający się nawzajem). Susan Sontag pisała o kanalizowaniu i neutralizowaniu traum, które to neutralizowanie łatwo może przerodzić się w otępienie, przyzwyczajenie, znieczulicę na kwestię zagrożenia wojną (nie tylko atomową). W praktyce najczęściej okazywało się, że chodzi tylko o jedno: o rozwałkę. Destrukcję. Czysty spektakl zniszczenia, orgię demolowanych miast i zabijanych ludzi. Zgoła estetyczną radość z oglądania, jak świat rozsypuje się na kawałki, a gumowa pacynka wcina dzielnych pilotów, chrupiąc przy tym tak, jakby zajadała się orzeszkami.

Dzisiaj, oglądając klasyczne filmy o potworach z lat pięćdziesiątych trudno powstrzymać się od śmiechu na widok koszmarnego aktorstwa, tanich efektów specjalnych, kiczowatych scenografii, nie mówiąc już o bzdurnych scenariuszach. W większości wypadków to najprawdziwsza prawda – kto nie uśmiechnął się krzywo, widząc na wpół przeźroczystą bohaterkę Kobiety o 50 stopach wzrostu, niech podniesie rękę. Nikt? No właśnie...

piątek, 16 marca 2012

Przerywnik graficzny

W tym tygodniu za przerywnik graficzny służy przystojniak z filmu Monster that Challenged the World z 1958.


Nie ma to jak po wyczerpującym spisywaniu notatek na temat filmów o potworach pogapić się na śliczna panienkę w stroju kąpielowym, wypoczywającą z jej własnym, drapieżnym, zmutowanym ślimakiem głębinowym...

Dochodzę do wniosku, że przyszłości powstanie jakaś notka o tym przystojniaku i jego radioaktywnych kumplach...

poniedziałek, 12 marca 2012

John Carter: W mackach Marsa.

John Carter (2012) Andrew Stanton

Ocena: 6/10

Nie lubię oglądać filmowych adaptacji książek, których nie czytałem – nigdy wtedy nie wiem, czy za potknięcia fabularne i brak logiki obwiniać pisarza czy reżysera. Zwłaszcza, gdy mam do czynienia – jak w przypadku Johna Cartera – z wysokobudżetowym filmem, wyreżyserowanym przez utytułowanego twórcę animacji dla studia kojarzonego przede wszystkim z produkcjami dla dzieci, opowiadającymi proste historie zwykłych ludzi z banalnymi problemami. Powiedzmy sobie szczerze – nowy obraz Andrew Stantona mógł się okazać ogromnym hitem lub zupełną klapą. Ostatecznie plasuje się w pół drogi między tymi biegunami, ale niekoniecznie dobrze mu to służy...


Jedną z największych bolączek Johna Cartera jest fabuła, złożona z do cna zgranych klisz. Oczywiście trzeba mieć świadomość, kiedy powstała oryginalna historia. Kiedy w 1912 Edgar Rice Burroughs pisał Księżniczkę Marsa – stanowiącą początek całego cyklu – opowieść o weteranie wojny secesyjnej, który w tajemniczy sposób przenosi się na Czerwoną Planetę, odkrywa u siebie nadludzkie możliwości fizyczne i wikła w poważny konflikt z pewnością zachwycała wizją i rozmachem. Problem w tym, że machina popkultury jest nieubłagana, a recykling motywów działa doskonale, niezależnie od tego, co dostaje się w tryby owego molocha – to, co kiedyś było świeże, dzisiaj jest mocno wyeksploatowanymi kliszami. Ale tu nie nawet chodzi o fakt, iż w trakcie seansu na myśl przychodzą dziesiątki tytułów, począwszy od Gwiezdnych Wrót, poprzez Braveheart i Gwiezdne Wojny aż po Avatara (w końcu w większości to one zrzynały z oryginalnej Księżniczki Marsa). Pewne wątki, mimo wyświechtania, pozostają ponadczasowe: pierwsze próby odnalezienia się w nowym, całkowicie obcym środowisku; wędrówka bohatera w poszukiwaniu własnej tożsamości, będąca jednocześnie długim procesem wiodącym do mądrości i iluminacji; kwestia honoru i więzów krwi, które są silniejsze niż strach przed śmiercią – nie ma tutaj nic nowego, ale nawet w tych schematach można odnaleźć wartość. Pod warunkiem jednak, że odpowiednio nasyci się je emocjami – a tych w filmie Stantona brakuje.

sobota, 10 marca 2012

Panie krytyk, tłumacz się pan!

Wygląda na to, że odradza się nam w kraju tradycja pojedynku. Kiedyś szlachiura jeden z drugim brali się za czuby i naparzali szabelkami. Dzisiaj na ubitej ziemi stają naprzeciw siebie krytycy i twórcy filmowi, a ich orężem są cytaty z miażdżących recenzji.

Krytyka to zawód niewdzięczny - nie dość, że twórcy recenzowanych dzieł niejednokrotnie patrzą na takich z pogardą, to jeszcze widzowie często traktują takowych jak piąte koło u wozu (w najlepszym przypadku). Bądźmy szczerzy - w wielu przypadkach mają rację: za pisanie krytyki zabierają się często osoby zupełnie do tego nieprzygotowane, pozbawione umiejętności pisarskich, z ogromnymi brakami jeśli chodzi o wiedzę z zakresu filmu, literatury, sztuki, popkultury itp. Być może strzelam sobie tym w stopę - sam wszakże pisuję tu i tam teksty o charakterze krytycznym - ale (mam taką nadzieję) nie utraciłem jeszcze pokory w stosunku do swej radosnej twórczości. Pomijając oczywiście fakt, że sam czasem mam ochotę mordować, gdy czytam tzw. "recenzje"...

czwartek, 8 marca 2012

Histeria czyli seks, humor i wibracje.

Histeria – romantyczna historia wibratora (Tanya Wexler, 2012)

Ocena: 7,5



Ten film mógł być koszmarkiem, nieodrodnym synem Złego Smaku i intelektualnej Miernoty, straszącym krzywą gębą, w której zamiast zębów znajdowałyby się czerstwe żarty, utuczone dużą ilością gołych cycków. Na szczęście po raz kolejny okazało się, że brytyjskie poczucie humoru potrafi obronić nawet wybitnie dziwaczny pomysł.

Histeria w ciekawy sposób wpisuje się w długi łańcuch produkcji podejmujących temat seksualności, które ostatnimi czasy pokazywane są w kinach. Nie jest jednak ani tak bezpośrednia, jak na przykład Wstyd czy Code Blue, tak brutalna jak Róża (tak, wiem – seksualność nie jest tam najważniejsza, ale sposób jej przedstawiania zapada w pamięć) ani tak poważna jak Sponsorig. Prawdę powiedziawszy, gdyby bazować li tylko na tym, co w filmie „widać”, komedia Tanyi Wexler nie powinna nawet stawać w jednym szeregu z wyżej wymienionymi – jak przystało na film kostiumowy o wiktoriańskiej Anglii, cała nagość ogranicza się w tym filmie do gołej... łydki.

poniedziałek, 5 marca 2012

Bezwstydny

WSTYD (2012) Steve McQueen

Ocena: 7



Zanim jeszcze Wstyd Steve’a McQueena wszedł na polskie ekrany, dostał niemal darmową reklamę ze strony krytyków i kinomanów, potępiających Akademię w czambuł z powodu braku choćby jednej nominacji do Oscara dla tego filmu. Oskarżenia o bigoterię, niechęć do spraw związanych z seksualnością, strach przed obrazem podejmującym problem w sposób bezkompromisowy – pretensji trochę się nazbierało. Przy okazji do Wstydu przyległa łatka Ostatniego tanga w Paryżu naszych czasów, co w moim przypadku – jako że film Bertolucciego uważam za stęchłą ramotę – nie nastrajało optymistycznie...



Koniec końców obraz McQueena okazał się dobry, ale w pewien sposób także rozczarowujący – a na pewno przereklamowany. Cały czas nie mogłem się zdecydować, czy historia trzydziestoletniego, spełnionego zawodowo menadżera uzależnionego od seksu (w każdej niemal jego formie), próbuje być obnażeniem emocjonalnej pustki wypełniającej współczesne społeczeństwo, piekącą publicystyką czy też raczej przypowieścią o winie i upadku, z moralitetowym zabarwieniem. Wydaje się, że McQueen kluczył po wszystkich trzech drogach, zawracając i nadrabiając dystans, ale równie często, co po ubitym trakcie, łaził po zalegającym pobocza bagnie.

sobota, 3 marca 2012

Rysunkowy przerywnik

Beacuse everything is better with a Pony...



Awww, cudownie psychodeliczna :>
(znalezione na soup.io, gdyby ktoś miał info o autorze, byłoby fajnie ;)

piątek, 2 marca 2012

Kac Gigant w natarciu

No i znowu zaczynam od zera, cholera wie, który już raz. Może tym razem wystarczy mi samozaparcia i chęci, aby to nie zdechło po kilku tygodniach...
Trochę mnie peszy, że temat na pierwszą notkę po powrocie jest akurat taki, ale cóż - działalność pro publico bono, trzeba ludzi ostrzegać przed bzdurami i skondensowaną głupotą.

O czym konkretnie mówię?

Ano o tworze pod wielce „zachęcającym” tytułem Kac Wawa, w reżyserii Łukasza Karwowskiego. Chociaż spoglądając na ten film trudno orzec, czym konkretnie Karwowski zajmował się na planie – bo na pewno nie reżyserką.




W tym miejscu mogłaby paść typowa litania o obecnym poziomie polskiej komedii; o absolutnym braku wyobraźni i umiejętności u scenarzystów, o krótkiej ławce aktorskiej, sprawiającej, że w każdym filmie widzimy te same gęby, nie wspominając już o poziomie żartów. Nie będę jednak powtarzał utartych schematów, tym bardziej, że polskich komedii wszelkiego sortu unikam jak ognia – wygarnę więc krótko, co jest nie tak z Kac Wawą.