Ocena: 7,5
Przyznam szczerze, że słysząc o kolejnej wspaniałej „adaptacji bestsellerowej serii powieści młodzieżowych” mam ochotę schować się w bunkrze przeciwatomowym, a mój mózg bezwiednie podsuwa mi na myśl postać wiotkiego Edwarda, świecącego się na słońcu jak psu jaja. Zmierzch ominąłem szerokim łukiem, na Harry’ego Pottera zerknąłem, ale nie znalazłem w nim nic dla siebie, zaś Igrzyska śmierci... OK., dałem się złapać na haczyk niezłej akcji marketingowej (choć nie wiem, kto wymyślił tytuł filmu i zaprojektował polskie plakaty – są koszmarne!), a że ostatnimi czasy mierzi mnie fantasy, stwierdziłem, że czemu nie – a nuż lekkie, młodzieżowe SF okaże się całkiem przyjemne?
Rezultat przeszedł moje oczekiwania. Otrzymałem prawie dwie i pół godziny ładnie skrojonego i dobrze zrealizowanego filmu rozrywkowego, oferującego przyjemność wykraczającą poza typowy, czysto estetyczny spektakl i epatowanie różnymi atrakcjami. Przede wszystkim obraz Rossa ma to, czego brakowało mi przy Johnie Carterze – podczas projekcji wytwarza się emocjonalna wieź między postaciami i widzem. Mimo że często zabiegi mające tę więź budować/podtrzymywać są zgrane i schematyczne, to jednak w jakiś sposób trafiają tam, gdzie powinny. Reżyserowi udaje się balansować na cienkiej granicy między banałem i sztampą, a pomysłowością. Czasem zleci na jedną stronę (motyw Rue, konstrukcja charakterów trybutów), a czasem umości sobie gniazdko na drugiej (mało inwazyjny wątek miłosny). Niebagatelne znaczenie ma w Igrzyskach śmierci także obsada aktorska – a konkretnie Jennifer Lawrence (znana między innymi z Do szpiku kości i X men First Class) która w roli Katniss jest rewelacyjna: silna, kobieca postać, potrafiąca zarówno odczuwać empatię, jak i bez wahania zabić przeciwnika, ofiara systemu, która nie daje się złamać – komuś takiemu chce się kibicować; chce się, aby wygrała. Liczę, że film będzie dla niej trampoliną do kariery, bo na to zasługuje – w końcu to niezła sztuka całkowicie przyćmić nazwiska w rodzaju Donalda Sutherlanda czy Woody’ego Harrelsona.