Viv

Viv

środa, 16 maja 2012

Takieś mi pustki uczynił potworze w domu mym... czyli o Domu w głębi lasu słów kilka


Uwaga! Tekst zawiera spoilery zdradzające fabułę filmu.


Nie będę krył: od dawna nie zdarzyło mi się śmiać tak mocno i głośno, jak na Domu w głębi lasu spółki Joss Whedon & Drew Goddard. Choć zwiastun prezentował się jednocześnie intrygująco i nieco kiczowato, na film szedłem bez specjalnych oczekiwań. Półtorej godziny seansu pozwoliło mi poczuć ciężki odór śmierci, podumać, pośmiać się, nasycić wewnętrznego rzeźnika widokiem flaczków i wyjść w poczuciu spełnienia i pewnego odświeżenia. Rzec można – jak przystało na porządną stypę.

Dom w głębi lasu ma prawo się podobać i to z wielu powodów. Oferuje widzowi solidną dawkę makabry, ale bez nadmiernego epatowania obrazkami rodem z masarni – jeśli już takimi raczy, to przepuszcza je przez filtr groteski. Nie brak w nim momentów, w których ciarki przechodzą po plecach, a palce mocniej zaciskają się na oparciu fotela. Dla równowagi, nie raz i nie dwa przydarzą się sceny rozbrajające znakomitym humorem (często bardzo wisielczym) czy to za sprawą świetnie rozpisanych dialogów, czy komizmu sytuacyjnego. Pod względem technicznym nie ma mowy o żadnej tandecie i kiczu – oczywiście poza fragmentami, gdy są one w pełni zamierzone. Aktorzy – zarówno młodzi, m.in. Chris Hemsworth lub Fran Kranz, jak i starsi, w osobach Richarda Jenkinsa i Bradleya Whitforda – wypadają bardzo pozytywnie i z radością można obserwować, jak ich początkowe zadowolenie zmienia się w czyste przerażenie. Miodem na serce każdego nerda będzie wreszcie prawdziwy wór nawiązań do klasyki kina grozy – Martwego zła , Wysłannika piekieł, To, Lśnienia… nie ma sensu dalej wymieniać; ten film wprost stworzono, by oglądać go na DVD, raz za razem pauzować i odszukiwać cytaty.

sobota, 12 maja 2012

Koło drogi smoki się pasą


Smocza droga Daniel Abraham

Ocena: 7,5


Zabawna sytuacja: kiedy za sprawą Gry o tron w wersji filmowej i literackiej książkami fantasy zaczynają się interesować osoby zwyczajowo omijające ten gatunek szerokim łukiem, ja czuję wewnętrzną niechęć przed czytaniem o niekończących się intrygach, wieloletnich kampaniach wojennych i epickich bitwach. Nic nie demotywuje mnie bardziej niż wizja setek postaci, które w większości i tak zapewne zginą, rozwlekłych opisów świata, naszpikowanych zupełnie nieistotnymi szczegółami oraz knowań zamotanych tak dalece, że bez rozpiski kto kogo, z kim, o kim i dlaczego się nie obejdzie. Wszystko to sprawiło, że do Smoczej drogi Daniela Abrahama podchodziłem bez specjalnego entuzjazmu i oczekiwań. I chyba to całkiem dobra metoda – jak już człowiek się rozczaruje, to raczej pozytywnie.

Przeglądając różne tytuły z gatunku fantasy można dojść do wniosku, że powieści tego typu mogą obejść bez wielu rzeczy, ale na pewno nie powinno zabraknąć w nich jednego – wojny mniejszego bądź większego kalibru. Nie inaczej jest w Smoczej drodze, gdzie punktem wyjścia fabuły jest konflikt zbrojny pomiędzy cesarstwem Antei a wolnym miastem Vanai. Nie da się ukryć: historia, jaką konstruuje Abraham, nie jest specjalnie odkrywcza czy oryginalna; znaleźć w niej można elementy dla fantasy niemal podstawowe: wspomnianą wojnę, zadanie wymagające niebezpiecznej podróży i uprzedniego zebrania odpowiedniego towarzystwa, dworskie intrygi, pradawny kult oraz kilka innych tradycyjnych motywów. Sztampa? Nuda? Tylko częściowo – Abraham nie próbuje wyważyć otwartych drzwi, siląc się na nowatorskie pomysły; zamiast tego starannie i płynnie prowadzi fabułę. Kolejne rozdziały są dość krótkie, prezentują akcję z perspektywy bohaterów i w większości kończą się dość efektownymi hakami, każącymi z ciekawością oczekiwać na powrót do przerwanego wątku. Z początku można wprawdzie marudzić na powolne tempo wydarzeń, ale wraz z kolejnymi stronicami historia przyspiesza, a losy poszczególnych postaci zazębiają się, nieraz w bardzo interesujący sposób (czemu zresztą pomagają liczne zwroty akcji – wprawdzie część z nich łatwo odgadnąć, lecz niektóre potrafią autentycznie zaskoczyć).

Podobnie sprawa ma się z bohaterami wykreowanymi na kartach Smoczej drogi: na pierwszy rzut oka mamy do czynienia ze standardowym zestawem postaci światów fantasy. Znajdzie się miejsce dla otoczonego sławą, ale noszącego w sobie traumy weterana i najemnika Marcusa Westera, dworskiego intryganta Dawsona Kalliama, łączącego lojalność wobec korony z typowo szlachecką pogardą dla niżej urodzonych, Gedera Palliako, pomniejszego szlachcica, obiektu drwin i pogardy, oraz młodej Cithrin bel Sarcour, sieroty przekazanej pod opiekę banku i wzrastającej w otoczeniu setek finansowych transakcji. I znów – w teorii łatwo można przewidzieć, jak potoczą się losy konkretnych postaci, kto przejdzie metamorfozę, komu życie podrzuci kłody pod nogi. Tyle że w przypadku tej powieści ta przewidywalność ma znaczenie drugorzędne i nie przeszkadza, jako że już od samego początku jesteśmy skłonni sympatyzować i kibicować bohaterom, zresztą wcale nie tak jednowymiarowym, jak z początku mogłoby się wydawać. Każdy z nich przeżywa zarówno chwile chwały, jak i porażki; raz widzimy ich zalety, by za moment dostrzec wady. Z biegiem czasu ewoluują, zmienia się ich światopogląd, poznają bezwzględność świata i zasady przetrwania w rzeczywistości pełnej intryg. Dotyczy to zwłaszcza Cithrin i Gedera – każde z nich odnajduje w sobie siłę, by wziąć sprawy w swoje ręce – choć dochodzą do tego różnymi drogami, prowadzącymi ku zupełnie odmiennym celom. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że konstrukcja postaci jest najmocniejszą stroną Smoczej drogi. I nie odnosi się to tylko do bohaterów pierwszoplanowych – także ci drugoplanowi, a nawet epizodyczni zaskakują wyrazistością i bez kompleksów walczą o sympatię czytelnika (a czasami wręcz kradną opowieść dla siebie – jak mistrz Kit, bez wątpienia jeden z najciekawszych bohaterów w książce).


Pełny tekst recenzji dostępny jest na portalu Kawerna.

czwartek, 10 maja 2012

Iron Sky, czyli piękni chłopcy w ich czarnych mundurach.

Iron Sky (2012) Timo Vuorensola

Ocena: 6



Wszyscy lubimy nazistów. Oczywiście nie tych prawdziwych, którzy idąc krokiem marszowym nieśli pożogę aż po krańce Europy, ale przemielonych przez kombajn popkultury, będących ahistorycznymi pulpecikami wujka Adolfa. Cycate aryjki poddające więźniów seksualnym torturom; powstających z grobów SS-manów, łaknących mięsa swych wrogów; szalonych wynalazców, konstruujących mechy bojowe w charakterze wunderwaffe oraz demonicznych dyktatorów, zakładających na biegunie swe bazy, w sąsiedztwie Shangri La i Wielkich Przedwiecznych. Wymieniać można długo, a im pomysł bardziej absurdalny, tym lepiej.

W Iron Sky Timo Vuorensoli ponownie mamy do czynienia z historiami o latających spodkach nazistów i ich tajnej bazie, zbudowanej po klęsce Hitlera – z tą różnicą, że znajduje się ona po ciemnej stronie księżyca. Tam też właśnie odnajduje ją amerykańska ekspedycja. Misja – w zamierzeniu mająca spełniać funkcje propagandowe i przynieść reelekcję prezydentowi USA – zostaje przez mieszkańców księżyca wzięta za forpocztę sił inwazyjnych. A że jedna z zasad prowadzenia wojny mówi, że ten, kto uderzy pierwszy, zazwyczaj wygrywa, baza znów rozbrzmiewa marszowym krokiem tysięcy żołnierzy...