Viv

Viv

piątek, 18 stycznia 2013

W świecie gnijącego mięsa


Tekst ukazał się pierwotnie w internetowym czasopiśmie 16 milimetrów.

Moda na zombie trwa w najlepsze, przybierając rozmiary o jakich w latach 30. nie śniły pierwsze żywe trupy – wtedy jeszcze bezduszni niewolnicy z karaibskich wysp, wypełniający rozkazy swych panów-szamanów w klasykach pokroju Białego zombie (1932) Victora Halperina. Oczywiście trudno porównywać ją do szaleństwa związanego ze Zmierzchem – coś, co gnije, śmierdzi i żywi się ludzkim mięsem raczej słabo nadaje się na pociągającego, przeklętego kochanka, pełnego problemów egzystencjalnych. Tym bardziej, jeśli jego wybranką jest soczysta półkula mózgowa. Mimo to od wielu lat obecność żywych trupów jest w kinie wyraźna i przesuwa się z groszowych, obrzydliwych filmów gore ku bardziej mainstreamowym produkcjom. Powód wydaje się prosty: zombie – jako bezrozumna, łaknąca mięsa masa kierująca się najprymitywniejszymi instynktami – stał się wygodną i efektowną metaforą przydatną do opisu współczesnych problemów społecznych, rodzajem barwnego komentarza postępujących przemian wyciągniętego z przepastnego wora popkultury.