Tekst ukazał się pierwotnie w internetowym czasopiśmie 16 milimetrów.
Moda na zombie trwa w najlepsze,
przybierając rozmiary o jakich w latach 30. nie śniły pierwsze żywe trupy –
wtedy jeszcze bezduszni niewolnicy z karaibskich wysp, wypełniający rozkazy
swych panów-szamanów w klasykach pokroju Białego
zombie (1932) Victora Halperina. Oczywiście trudno porównywać ją do
szaleństwa związanego ze Zmierzchem –
coś, co gnije, śmierdzi i żywi się ludzkim mięsem raczej słabo nadaje się na pociągającego,
przeklętego kochanka, pełnego problemów egzystencjalnych. Tym bardziej, jeśli
jego wybranką jest soczysta półkula mózgowa. Mimo to od wielu lat obecność
żywych trupów jest w kinie wyraźna i przesuwa się z groszowych, obrzydliwych
filmów gore ku bardziej mainstreamowym produkcjom. Powód wydaje się prosty:
zombie – jako bezrozumna, łaknąca mięsa masa kierująca się najprymitywniejszymi
instynktami – stał się wygodną i efektowną metaforą przydatną do opisu
współczesnych problemów społecznych, rodzajem barwnego komentarza postępujących
przemian wyciągniętego z przepastnego wora popkultury.