Viv

Viv
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą telewizja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą telewizja. Pokaż wszystkie posty

piątek, 20 grudnia 2013

[FILM] Duży ekran, mały ekran #11

Ostatnie tygodnie nie były szczególnie owocne jeśli chodzi o filmy. Raz, że z różnych powodów (brak czasu, góra gier do zaliczenia, ogólne zniechęcenie do oglądania) ilość obejrzanych tytułów nie powala, dwa, że większość z nich ostatecznie okazała się cokolwiek… charakterystyczna. Na szczęście idą święta, odrobina wolnego czasu i – mam nadzieję – szansa na nadrobienie tegorocznych premier. Póki co zerknijmy w przeszłość.

niedziela, 27 października 2013

[KĄCIK GRAFOMANA] Kineskopowe Boogie-woogie

Tym razem - dla odmiany od recenzji i felietonów - odrobina literackiej pisaniny. Tekścik krótki, trochę wiekowy, acz ostatnio lekko podszlifowany, był zainspirowany piosenką Television rules the nation zespołu Daft Punk. W sumie trochę się zdezaktualizował - dzisiaj już brak telewizora nie jest czymś dziwnym, jak to było jeszcze parę lat temu. Dzisiaj pewnie tekst traktowałby o ucieczce od Facebooka i ćwierkaczy... Z drugiej strony, mnie nadal się podoba. I mam nadzieję, spodoba się również innym.


To się musiało zdarzyć. Wiedziałem, że to wszystko było zbyt proste, zbyt łatwe i szybkie. Podejrzliwy wzrok faceta w punkcie skupu, histeryczny śmiech przyjaciół ukrywający zakłopotanie, sąsiedzi pukający się w głowę i omijający mnie szerokim łukiem, zmniejszająca się liczba znajomych na Facebooku… To wszystko powinno być dla mnie przestrogą, znakiem nadchodzących problemów. Czułem na sobie ich wzrok – wszystkich, bez wyjątku. Miałem wrażenie, że nie odstępują mnie na krok, podążają za mną wszędzie – do pracy, w czasie spaceru w parku, nawet w sypialni i łazience. Kiedy wchodziłem do hipermarketu, stawały się wręcz nieznośne. Kusiły mnie, przebrzydłe pudła, cholerni marnotrawcy czasu i energii, wyciągający moje pieniądze z konta ze skutecznością odkurzacza, kuszące najpiękniejszymi i najbardziej kuriozalnymi wizjami. Karaibskie wyspy, finały Ligi Mistrzów, klasyka kina, puchate króliczki i biuściaste aktorki z filmów porno – oferowały cały asortyment, na każda porę dnia i nocy. Ale ja byłem twardy, nie złamały mnie, nie dałem się omamić. Do czasu…

wtorek, 1 czerwca 2010

Zakołkować drania! (2)



O Zmierzchu słyszał chyba każdy, kto stara się w miarę aktywnie śledzić meandry popkultury. Bestsellerowa powieść, która szturmem wdarła się na salony. Opowieść o miłości uczennicy i wampira mało kogo pozostawiła obojętnym. Ogromne rzesze nastolatek i kobiet wprawiła w stan permanentnego uwielbienia dla Edwarda, a potężna liczbę fanów literatury fantastycznej i wampirów wprawiła w stan wrzenia. W końcu wampir to ma być wampir, a nie świecący się na słońcu słit-imoł-boy.

Trzeba jednak przyznać, że pomimo dość miałkiej treści, popartej średnimi filmami kinowymi, cała ta fascynacja Zmierzchem przyniosła nawrót fascynacji postacią wampira, a co ciekawsze, pchnęła go z kinowego ekranu w objęcia telewizji. Tej samej telewizji, która nie potrafiła dostatecznie wykorzystać poprzednich, wielkich fenomenów: Gwiezdnych Wojen, Pokemonów i Harry’ego Pottera.

Premiera książkowego Zmierzchu miała miejsce w 2005 roku. Do tego czasu, postać wampira była niemal całkowicie zawłaszczona przez kino, co potwierdzały duże produkcje wampiryczne: Dracula(1992) czy Wywiad z Wampirem(1994). Telewizyjny wampir postrzegany był przez pryzmat hitu dla nastolatek – serialu Buffy: Postrach wampirów i jej spin-offu, Anioła Ciemności. I choc tytuły te cieszyły się pewnym powodzeniem, niewielu było „poważnych” fanów, którzy traktowaliby te produkcje serio.
Począwszy jednak od 2005 roku, zależność ta zmieniła się niemal całkowicie.
W kinie trudno znaleźć interesujące przedstawienie postaci wampira (ciekawy był w tej kwestii film 30 dni nocy, niestety sam film był dość średni) poza „panującym” niepodzielnie Zmierzchem, który w ciągu krótkiego czasu zdołał przedefiniować kanon i stać się wyznacznikiem dla innych filmów. Teraz to już nie Lestat, a Edward jest punktem odniesienia dla kolejnych krwiopijców. Zgroza.

Tymczasem w telewizji liczba produkcji traktujących o stworzeniach nocy nie tylko wzrosła, ale nabrała także rozpędu realizacyjnego, podniosła poziom artystyczny i przejęła pałeczkę od kina, jeśli chodzi o wyznaczanie nowych kierunków. W ciągu zaledwie pięciu lat powstało kilka seriali „wampirycznych:

- True blood (2008, USA)
- Blond ties (2006, Kanada)
- Moonlight (2007, USA)
- Being Human (2008, Wlk. Brytania)
- Vampire Diaries (2009, USA)

Co ciekawe, część z nich, choć korzysta z szumu uczynionego przez Zmierzch, staje w poprzek prezentowanego przezeń obrazu wampira, wybierając raczej charakterystykę bliższą tradycji Wywiadu z wampirem. Dochodzi więc do paradoksalnej – z punku widzenia kinomana – sytuacji, kiedy kino, wykorzystując bestseller literatury, zaczyna niebezpiecznie zmieniać i degradować pewną ikonę popkultury (przynajmniej ja uważam, że degraduje – co jak co, ale wampir nie może być niezrównoważonym, niedorobionym Romeo, po prostu nie może) telewizja natomiast staje temu naprzeciw. Z drugiej jednak strony, trudno się temu dziwić – już od dłuższego czasu seriale telewizyjne przestały być postrzegane li tylko jako biedny odpowiednik filmu kinowego. Więcej – zaczęły oddziaływać na widzów nie mocniej niż duże produkcje, czego przykładem może być chociażby zakończenie serialu Lost, które odbiło się dość mocno w przepastnych zasobach Internetu…

Jakie będą dalsze losy seriali o wampirach? Trudno orzec. Można zakładać, że powstanie ich jeszcze kilka, zwłaszcza jeśli mania na Zmierzch nadal będzie tak mocna. Z pewnością ich poziom nie będzie dorównywał maestrii Draculi, trzeba jednak wspomagać każdą inicjatywę dążącą do zatamowania powodzi sparklących się wampirów…

czwartek, 20 maja 2010

To nie kocioł, to bomba.




Telewidz ze mnie marny. Nie przepadam za reklamami, serwisy informacyjne przegrywają u mnie z dziennikami, teleturnieje mnie nie śmieszą a oferta programów rozrywkowych oferowanych przez polskie stacje niekiedy mocno mnie przygnębia. Poza tym nie cierpię oglądać seriali w telewizji. Jestem w tym przypadku raptusem potwornym – gdy mnie coś zainteresuje, chcę jak najszybciej poznać historię do końca. Omawiane więc często zjawisko wielogodzinnych maratonów serialowych, odtwarzanych na ekranie komputera to jest właśnie to, co lubię. Nie muszę przystosowywać się do strumienia telewizji i ramówki, tylko siadam sobie kiedy chcę, i oglądam. Na przykład Pogromców Mitów, którzy stali się ostatnio dla mnie wielkim hitem.

Koncepcja programu, produkowanego przez australijską spółkę Beyond Television Productions, nadawanego pierwotnie na kanale Discovery Channel w USA jest prosta. Duet prowadzących program, ekspertów w dziedzinie efektów specjalnych: Adam Savage i Jamie Hyneman bierze na warsztat różne mity i miejskie legendy dotyczące zarówno wydarzeń historycznych, jak i zdarzeń z realnego życia. Dlatego też obok historii o starożytnym systemie ostrzegania przed inwazją i dźwiękach zapisanych w glinie, opracowywane są też sytuacje w rodzaju zabójczego pudełka chusteczek, domowego poduszkowca, lub mity filmowe, jak wybuchający przy wystrzale bak samochodu.

Co potem? Cóż, najprościej rzec można, że dany mit zostaje sprawdzony niemal od każdej strony. Prowadzący, nierzadko z pomocą tzw. Build Teamu (tudzież w wersji polskiej Młodych Pogromców Mitów) poddają historie dwu stopniowemu procesowi. Najpierw starają się odtworzyć warunki „naturalne” w jakich mit powstawał (czyli np. w micie o drewnianej armacie chodzi o użycie odpowiedniego drzewa i narzędzi), by w razie niepowodzenia (obalenia mitu) użyć nowoczesnej techniki do spowodowania odpowiedniego efektu – najczęściej potężnej eksplozji.

Cóż jest takiego specjalnego w tym popularno-naukowym programie, że tak mocno przyciąga do ekranu?

• Prowadzący. Zastosowano tutaj najstarszy patent na dobre show, czyli skontrastowanie dwóch odmiennych osobowości, w tym wypadku statecznego i poważnego Hynemana i wesołkowatego Savage’a. Obydwaj doskonale się uzupełniają, nierzadko prowadząc ze sobą pełne ironii dialogi. Częste są sytuacje, w których Savage coś psuje, by Hyneman mógł to naprawić, odpowiednio fakt ten komentując.
• Problemy. Są najróżniejsze: od wyjątkowo głupich, jak mit o morderczej paczce chusteczek i wartości odżywczej pudełka po płatkach, po naprawdę popularne, jak sprawdzenie, czy buty ze wzmocnionymi noskami naprawdę mogą odciąć palce i czy prowadzenie samochodu rozmawiając z komórki jest równie niebezpieczne jak po pijanemu. Do tego dochodzą też liczne mity z Hollywood, które często zostają boleśnie wykpione.
• Doświadczenia. Korzystając z ograniczonych środków, doświadczenia w tworzeniu efektów specjalnych i własnej inwencji, pogromcy dokonują niekiedy bardzo skomplikowanych doświadczeń, obejmujących zarówno eksperymenty chemiczne, operacje z naśladującym ludzkie ciało żelem balistycznym i liczne crash-testy. I choć wiele z nich wygląda całkiem niewinnie, wiele jest niebezpiecznych i objętych tajemnicą (jak np. w odcinku sprawdzającym mity kryminalne).
• Show. Czyli to, co tygryski lubią najbardziej. O duecie prowadzących już wspominałem, lecz reszta ekipy niewiele im w tym ustępuje. Czasem człowiek wręcz czeka, aż coś pójdzie nie tak i wydarzy się jakaś katastrofa. A o te nietrudno, tym bardziej, że niemal w każdym odcinku coś zostaje zgniecione, spalone lub wysadzone w powietrze. Czasem jest to cukierek, a czasem kilkutonowa betoniarka. Niezależnie jednak od tematu, pogromcy robią wszystko, aby było co oglądać.
• Interakcja. Program jest ciekawym przykładem intertekstualności III rzędu. Widzowie nie tylko oglądają program, ale maja aktywny udział w jego tworzeniu: przysyłają informacje o kolejnych mitach, wnioskują o ponowne zbadanie mitu (co zdarza się całkiem często) lub po prostu dostarczają środków do totalnej destrukcji. Duża część zdemolowanych samochodów pochodziła od fanów, którzy chcieli zrobić z maszyn dobry użytek.



Można mieć oczywiście obiekcje co do sposobu przeprowadzania doświadczeń i ich „naukowości”. Ale, jak przyznają sami twórcy, nie są oni naukowcami prowadzącymi żmudne badania, tylko ludźmi robiącymi show. Profesjonalne, rozrywkowe show. Tylko tyle i aż tyle.

A teraz idę sobie obejrzeć odcinek o wzmacnianych butach. Jako użytkownik glanów, muszę być pewny, że pewnego dnia nie obetną mi paluchów…

piątek, 7 maja 2010

Let's play!


Teleturnieje – kto ich nie lubi? Obecne na ekranach telewizorów od lat 30, towarzyszą nam bez przerwy, dostarczając rozrywki, frustracji lub niepohamowanego śmiechu na widok wyczynów graczy.

Czym jest teleturniej? Wiesław Godzic definiuje go jako specyficzny gatunek telewizyjny, z jednej strony wyraźnie nastawiony na konkretną publiczność, z drugiej zaś – tani w produkcji i łatwy do dostosowania w różnych warunkach kulturowych. Jest przedłużeniem popularnych w przeszłości festynowych konkursów zgadywanek (zgadnij pan i wygraj świniaka!), służącym rozrywce i oddaniu atmosfery walki (w założeniu fair play, ale z tym ostatnio coraz gorzej).

Za pierwszy teleturniej telewizyjny zwykło się uważać Sperling Bee z 1938, gdzie uczestnicy musieli przeliterować wyjątkowo trudne wyrazy. W latach 50 nastąpił szybki rozwój teleturniejów, w czym pewna role miała także afera z programem $64.000 Question, gdzie uczestnikowi udostępniono wcześniej pytania. Dojrzałą postać teleturniej przyjął w latach 60, głównie za sprawą Chucka Barrisa, producenta między innymi Randki w ciemno. Oferował programy dość odważne, pełne ekshibicjonistycznych zachować, lecz przy tym bardzo popularne (pamięta się polską wersję, co?). Wtedy też zaczęto przyjmować, że teleturnieje to rozrywka łatwa i przyjemna, wręcz trywialna.

Co jednak przyciąga widza do teleturnieju? Posiłkując się tekstem Godzica, można stwierdzić, że w trakcie gry uaktywniają się mity gry i rytuału. Widz zostaje wciągnięty w narrację, odczuwając przyjemność z pozostawania w bezpiecznym miejscu, podczas gdy uczestnicy męczą się w studiu, lub gdy – podobnie jak oni – nie są w stanie odpowiedzieć na pytanie, lub wręcz przeciwnie: gdy znają odpowiedź na pytanie za milion, którego w końcu uczestnik nie zdobywa.

Teleturnieje można dzielić na wiele sposobów, wydaje mi się jednak, że najlepszy będzie podział ze względu na zadania czekające gracza. Mamy więc:

• Teleturnieje wiedzowe, w której gracze mają za zadanie pokonać współzawodników odpowiadając na pytania z wiedzy ogólnej lub specjalistycznej. Jest to chyba najczęściej emitowany typ teleturnieju, zwłaszcza w Polsce, być może ze względu na dość wysokie nagrody, jakie gry te oferują. Przykładami mogą być chociażby Milionerzy, Wielka Gra, 1 z 10, czy też znienawidzone przez niektórych Najsłabsze ogniwo.
• Teleturnieje zręcznościowo-zabawowe, w których uczestnicy musza pochwalić się lepszymi bądź gorszymi umiejętnościami akrobatyczno – gimnastycznymi, co wiąże się nierzadko z niebezpieczeństwem ośmieszenia w razie porażki. Lub chociaż kąpielą w wodzie. Przykładami mogą być Hole in the Wall , Chwila prawdy , czy też Takeshi’s Castle.

Oczywiście nie wyczerpuje to możliwości – jest wiele teleturniejów, które znajdują się na marginesie którejś z grup, choćby Familiada (trudno uznać go za teleturniej miedzowy, biorąc pod uwagę, iż bazuje na odgadywaniu skojarzeń), czy Idź na całość, który to teleturniej zamierzam krótko opisać.

Idź na całość to teleturniej emitowany w latach 1997 – 2001 w telewizji Polsat, z niezastąpionym_i_boskim Zygmuntem Chajzerem w roli prowadzącego.

W grze uczestniczyły osoby wybrane spośród widzów. Polegała ona głównie na podejmowaniu decyzji czy zabrać dotychczas zdobytą nagrodę, czy wymienić ją na inną, być może lepszą. Gry były bardzo różne, na przykład gracz mógł wymieniać znaną nagrodę na nieznaną lub na odwrót (pamiętne czajniki i kapelusze), odsprzedawać je prowadzącemu lub innemu graczowi, brać udział w grach losowych czy licytacjach. W najlepszym wypadku gracz mógł wygrać samochód lub dwa, umeblowanie kuchni/łazienki lub wypaśną wycieczkę na Karaiby, w najgorszym zaś – dostawał wrednego, czerwonego kota w worze, zwanego Zonkiem, co wiązało się z utrata wszystkich nagród.



Czemu teleturniej ten wydaje mi się tak ciekawy? Przede wszystkim dlatego, że oferował naprawdę pokaźne nagrody (tak, wiem, zaraz mi zaczną wypominać te wspaniałe Fiaty 126p które z wytrwałością godną lepszej sprawy tam rozdawano) wyjątkowo małym nakładem sił. Uczestnik nie musiał posiadać rozległej wiedzy i odpowiadać na podchwytliwe pytania, nie musiał także chwalić się swoją zręcznością czy sprawnością. Jedyne, od czego zależała jego nagroda, było szczęście, mocne nerwy i prosty trick, na którym opierał się program, zwany Paradoksem Monty Halla.
Teleturniej swego czasu cieszył się naprawdę sporą popularnością (zapewne ze względu na wspominany brak pytań wiedzowych), a o sile jego oddziaływania świadczyć może chociażby fakt, że zwroty takie jak Idź na całość czy Zonk weszły do języka i są nadal używane…

PS. Z premedytacją nie pisałem nic o Momencie prawdy i programach typu Mam Talent czy Idol. Tych ostatnich – choć zawierają elementy współzawodnictwa i budzą skojarzenia z game shows – nie zaliczyłbym do teleturniejów, natomiast tego pierwszego po prostu nie oglądam.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Don't worry. I'm a doctor...

Do ciekawych wniosków można dojść, obserwując zmiany, jakie zachodziły w podejściu filmowców na przestrzeni lat. Gdyby prześledzić je od lat pięćdziesiątych lub sześćdziesiątych, okazałoby się, że armia – niegdyś ostoja spokoju i bezpieczeństwa – zmieniła się w bandę sadystów, szlachetni bohaterowie to teraz socjopaci i mordercy, a policjantom bliżej do ludzi, których ścigają.

Zmiany te nie ominęły także telewizji – widać to zwłaszcza na przykładzie serialu kryminalnego (porównajcie zresztą Miss Marple z policjantami z Miami Vice) a także medycznego. Trudno prognozować, kiedy i na jakim etapie zatrzyma się ta przemiana, na razie jednak za jego oczywistą oznakę można uznać serial House M.D.

Kiedy w latach sześćdziesiątych Dr Kildare (w osobie Richarda Chemberlaine’a) leczył pacjentów, upewniał widzów, że za ich zdrowie odpowiada grupa wybitnych specjalistów, że ich życie leży w rękach fachowców, którzy dołożą wszelkich starań, aby potyczka z chorobą została wygrana. No i na dodatek większość personelu była wyjątkowo gładkolica i uprzejma, jak przystało na dobrego lekarza.



Sielanka nie trwała długo, bo już w latach siedemdziesiątych na ekranach pojawił się Dr Marcus Welby, który miał tyleż wspólnego z Kildare co z Housem. Z jednej strony nie można było odmówić mu fachowości i umiejętności, a także zaangażowania w najtrudniejszych przypadkach (a te były różnorakie: począwszy na chorobach mózgu, kończąc na przenoszonych drogą płciową). Z drugiej strony, był dość ekscentryczny i nie zawsze postępował zgodnie z nakazami regulaminu, zarzucano mu też seksizm i homofobię (a to już nam coś przypomina, prawda?).

Nadal były to jednak dość „schematyczne” produkcje, gdzie każdy odcinek opowiadał osobną historię, skupiając się głównie na przypadku chorobowym. Wraz z kolejnym dziesięcioleciem nadeszło odświeżenie, pod postacią mieszania fabuł szpitalnych z innymi gatunkami: M.A.S.H miksował go z filmem wojennym i czarną komedią (choć z mocnym akcentem refleksji nad wojna i człowiekiem), Dr Quinn, choć znacznie późniejsza, wykorzystywała ikonografię westernu i soap opery (niestety, początkowy zadzior lekarki, która potrafiła się postawić i mieszkańcom, i wojski i Indianom, znikał w kolejnych sezonach), czy wreszcie St. Elsewhere, które było zdecydowanie bardziej naturalistyczne: pacjenci umierali, lekarze się mylili, wszyscy cierpieli na swój sposób, a widz dochodził do wniosku, że jednak bycie lekarzem to nie jest bułka z masłem orzechowym…

Lata dziewięćdziesiąte przyniosły ogromny sukces Ostrego dyżuru. Po części ze względu na bardzo dobrą obsadę i dynamiczna realizację, po części ze względu na wyważenie proporcji między problemami medycznymi, a emocjonalnymi występujących tam bohaterów. Bardzo mocno rozwinięte relacje interpersonalne pozwalały mocno identyfikować się z poszczególnymi postaciami, a ich sylwetki – nie zawsze praworządne, czasami omylne – niwelowały uczucie, że oto obcujemy z filmowymi konstruktami fabularnymi.

I teraz wchodzi nam House, który kanalizuje wszystkie wspomniane cechy i je wzmacnia. Z seriali lat sześćdziesiątych zapożycza specjalistyczne placówki, barwną galerię pacjentów i ich ogromną fachowość. Od Welby’ego zapożycza format podstarzałego zrzędy, seksisty i ekscentryka, skorego do łamania regulaminów w postaciach wszelakich, wzbogacając to jeszcze szczyptą egoizmu, megalomanii i kalectwem (i jak ma się poczuć pacjent, gdy widzi, że lekarz, który się nim zajmuje to inwalida?). Z lat osiemdziesiątych chłonie skłonność do miksów gatunkowych – w tym wypadku kryminału w typie Sherlock Holmesa (z którym łączy Housea nie tylko uzależnienie od dragów), gdzie najpierw pada chory, a następnie droga dedukcji zostaje wytypowany wredny bakcyl, którego pokonają siły dobra. Albo i nie pokonają – bo podobnie jak w St. Elsewhere, potyczka nie zawsze kończy się zwycięsko dla lekarzy. Wreszcie od Ostrego Dyżuru podchwytuje House rozbudowane relacje między członkami personelu, choć wydaje się, że akurat ten element jest w serialu najmniej rozbudowany (ale może to i dobrze – przynajmniej autorzy fanfików mają temat do fantazjowania).

Czy ewolucja idzie w dobrym kierunku? Trudno orzec. Niewątpliwie jednak za plus uznać można postacie ambiwalentne, wychodzące poza prosty podział dobro/zło. Są dzięki temu mniej jednoznaczne i bardziej interesujące. Ale nie chciałbym mieć House’a za lekarza domowego…


A tutaj można przeczytać nieco o ewolucji kryminałów. Wbrew pozorom, z serialami medycznymi maja coraz więcej wspólnego.

sobota, 3 kwietnia 2010

Z cyklu zapychaczy: Teleboobies

W nawiązaniu do poprzedniej notki, mały fanfik - zapychacz w przerwie między poważniejszymi notkami.

Niekoniecznie dobry.
Niekoniecznie zabawny.
Niekoniecznie dla dzieci.

Tinky Winky był zaniepokojony i mocno zdenerwowany. Słoneczko już zachodziło, a nie miał kto go pożegnać. Wszystkie teletubisie gdzieś znikły. Nie wyszły nawet wtedy, gdy smutne słoneczko już schowało swoją twarzyczkę za horyzontem. Kiedyś nie do pomyślenia było, aby żółta mordka poszła spać bez krótkiego choćby "dobranoc". Tymczasem od pewnego czasu było to niemal nagminne.
Zdenerwowany jak cholera Tinky Winky chwycił swoją czerwoną torebkę i postanowił odszukać resztę ferajny, dając im przy okazji tęgi łomot za olewanie roboty.
Niestety - jedyne co znajdował, to zabawki swoich przyjaciół: łaciaty kapelusz, zatknięty na łeb stracha na wróble, który zresztą tez nie wiadomo skąd się wziął w ogródku; pomarańczową piłkę - w właściwie to, co z niej zostało - tkwiącą w krzakach róży i hulajnogę, której jakiś ćwierćinteligent odkręcił kółka. Samotny teletubiś był tak zdesperowany, że zapytał nawet odkurzacz, czy nie widział reszty, ale Noo - noo - poza buczeniem i brudzeniem wszystkiego, co nawinie się pod trąbę - nie był w stanie pomóc w niczym, co zresztą skończyło się dla niego kopem w blaszany filtr powietrza.
Kiedy już Tinky Winky miał dać sobie spokój, usłyszał jakieś dziwne jęki i sapania dochodzące z pokoju, gdzie niedawno rozgościł się ich kuzyn, Beer'die. Gdy otworzył drzwi, jego oczom ukazały się rzędy pustych butelek po piwie i wódzie, walających się po podłodze, leżąca na stoliczku srebrna taca z usypanymi czterema ściezkami koki, kilka zużytych kondomów, a także Beer'di, sapiący nad Po, w czasie gdy Laa - Laa z zapamiętaniem robiła dobrze Dipsy'emu. Tinky Winky ze smutkiem zamknął drzwi i poszedł do łazienki zrobić to, co zwykle robił w takich sytuacjach.
Tinkiego nie zapraszano na wspólne orgietki.
Tinky Winky był pedałem.




Teletubisie zawsze bawią ;]

poniedziałek, 15 marca 2010

Życie, życie jest nowelą... (1)

x files Pictures, Images and Photos

Na współczesną neo – telewizje można narzekać długo i soczyście. Wytykać jej zaniżenie poziomu programów, hołdujących najniższym gustom i potrzebom, strywializowanie i banalizację, zatracenie szeroko rozumianej „misji” na rzecz nieskrępowanej rozrywki, infantylność prowadzących, potężne bloki reklamowe, przerywane niekiedy jakimś filmem i setki innych, równie ważnych i poważnych rzeczy. Trzeba jednak oddać jej pewną sprawiedliwość, jeśli chodzi o seriale.

Nie mówię tu oczywiście o telenowelach i tasiemcach pokroju Mody na sukces, Dynastii, Klanu czy Niewolnicy Isaury, (choć pewnie ich fani z chęcią powiesiliby mnie na suchej gałęzi), które rządzą się własnymi, jasnymi i niekiedy całkiem skostniałymi normami, ale o nieco mniej „realnych” (jakby telenowele były realne…) a bardziej rozrywkowych. Jeśli przyjrzeć się znanym i lubianym serialom sensacyjnym, w latach dziewięćdziesiątych emitowanym w polskiej telewizji, okazuje się, że w większości były bardzo podobne, zarówno w budowie, środkach użytych do przedstawienia akcji jak i użytych konwencjach.

Mieliśmy więc weterana/ów wojny, którzy w stanie spoczynku/ucieczki wykorzystują swoje umiejętności, najczęściej inżynieryjne, aby rozwiązywać kryminalne zagadki i pomagać potrzebującym (Drużyna A i MacGyver są jaskrawymi przykładami). Obok nich sytuowali się bohaterowie, najczęściej z bogatą przeszłością, którzy przy pomocy nowoczesnej techniki i zgranego zespołu kopali tyłki draniom, złodziejom i mordercom (Airwolf, Viper czy sławny Nieustraszony). Mieliśmy wreszcie seriale kryminalne, w których wyszczekani i charyzmatyczni maczo rozwiązywali zagadki, nierzadko przy akompaniamencie huku wystrzałów (Miami Vice i Magnum).



W większości przypadków każdy odcinek stanowił zamkniętą całość, w której akcja działa się wedle sprawdzonego wzorca. Biorąc na warsztat Drużynę A, odcinki były zbudowane dośc prosto: na początku następuje zarysowanie problemu, potem zwrot kobiety/dziecka/starca o pomoc do Drużyny, ułożenie planu i wdrożenie go, zrobienie w konia złych_i_niedobrych, całkowita wtopa z powodu jakiejś głupoty, następnie budowa czołgu z konserwy i dwóch baterii AAA, a na koniec tryumf dobra. Zło zostaje pokonane, a liczba ofiar jest niemal zerowa, pomimo ostrej strzelaniny z użyciem broni ciężkiej i dynamitu.
Warto też zwrócić uwagę, że w relacji kino-telewizja, to ta druga była pasożytem żerującym na sztuce kinematografii. Wpływ telewizji na kino był niewielki: gwiazdy przychodziły z filmów do seriali (a i to zwykle, gdy brakowało im kasy), filmowi reżyserzy brali się za produkcje TV (także w powodów finansowych, co nierzadko było uznawane za „uwłaczające”), natomiast raczej nie obserwowało się odwrotnego procesu. Nawet tematy i tytuły były jednostronną transmisją, czego przykładem może być serial M.A.S.H, oparty na schemacie filmu Altmana (choć to akurat dość graniczny przykład, bo – przynajmniej ja się z tym spotkałem - więcej osób kojarzy serial, niż film).

Obecnie zaś wszystko stanęło na głowie, dosłownie i w przenośni, a cały ten uporządkowany niczym kostka Rubika świat poszedł w rozsypkę. Kilka, kilkanaście lat temu wszystko było prostsze. Jeśli powstawał serial traktujący o wojnie, to albo był komedią, czasami z elementami satyry, albo poważną produkcją wychwalającą bohaterstwo dzielnych chłopców narodu (najczęściej amerykańskiego). W serialach sensacyjnych były jasno wytyczone granice: wiadomo było, kto jest rycerzem na białym koniu, a kto wrednym parchem; wszyscy znali schemat odcinka i doskonale wiedzieli, że niezależnie od tego, jak mocno dostaje po pysku bohater, w końcu załatwi wszystkich badboysów; jasna była w końcu konwencja – trochę romansu, trochę komedii, sporo strzelanin i pościgów.


Teraz pewne jest tylko to, że serial nie skończy się, zanim nie dobije przynajmniej piątego sezonu. Czasami można odnieść wrażenie, że scenarzyści, jakby na złość widzom, upychają do serialu wszystko, co tylko mogą. Idealnym przykładem jest serial Lost.
Gdy się zaczynał, przypominał kino katastroficzne, podlane nieco sosem fantastyki, choć oczywiście daleko było mu do Z Archiwum X. Mieliśmy zatem próby przeżycia na wysepce grupy rozbitków o odmiennych systemach wartości i przeżyciach. Liczne retrospekcje odsłaniały pewne wątki z ich życia, które skłoniły ich do lotu feralnym samolotem, budując silne i szerokie związki psychologiczne między bohaterami. Wprowadzało to mnóstwo małych i większych problemów, pobocznych wątków i całej tej emocjonalnej otoczki. A teraz? Spytajcie widza, o co tak naprawdę chodzi i kto jest dobry, a kto zły. Liczba elementów, konwencji i estetyk jest tak duża, że trudno określić, co tak naprawdę się w serialu znajduje. Łatwiej wymienić, czego w nim nie ma.
Liczba bohaterów okresowo się zwiększa, by niedługo potem znów spaść, zazwyczaj w bolesnym procesie. Kolejne osoby umierają, niekiedy przy akompaniamencie zgrzytania zębów i złorzeczeń fanów, którzy daną postać zdążyli polubić. Pojawiają się nowe wątki, odsłaniają nowe tajemnice, wrogowie okazują się nie być takimi znów diabłami wcielonymi, za to grupę ktoś rozbija od środka, a na koniec okazuje się, że to wszystko było dawno i nieprawda.

Seriale stają się opozycją dla – co tu kryć – skostniałego Hollywood, w którym krzywym okiem patrzy na pomysły, które nie przystają do pewnego szablonu. Telewizja jawi się tutaj jako raj utracony, gdzie scenarzysta może przedstawić najbardziej szalone, kontrowersyjne i dwuznaczne wizje, jakie zrodziły się w jego głowie. Oczywiście, jeśli zdobędą odpowiednią oglądalność, ale to chyba oczywiste…
W kolejnej notce postaram się przedstawić ciąg dalszy rozważań na temat seriali, tym razem w odniesieniu do fantastyki…