Viv

Viv

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Arkadia, czyli zaczynamy od nowa


Arkadia
Iwona Michałowska

Ocena: 6,5/10

Kto napisał, że nie należy oceniać książki po okładce był cholerny geniuszem, a recenzowana tutaj Arkadia Iwony Michałowskiej stanowi doskonałe potwierdzenie tego powiedzenia. Wizualnie tomik nie powala: utrzymana w zielono-szarych kolorach grafika i czcionka przywodzi na myśl kosze z przecenami w supermarkecie, a dopisek „powieść apokaliptyczna” budzi skojarzenia raczej z blogowymi powiastkami nastolatek niż poważnym debiutem powieściowym. Wielka szkoda, że wydawnictwo nie postarało się bardziej – efekt końcowy raczej zniechęca do zakupu, a szkoda, bo Arkadia, choć niepozbawiona mankamentów, jest pod wieloma względami interesująca.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Duży ekran, mały ekran #10

Kolejny odcinek polecanek - tym razem wyszło w wyjątkowo złym sosie. Znaczy, w sosie Zła. 

Decpicable Me 2 (2013) Pierre Coffin, Chris Renaud (8/10)


Komputerowe animacje – zwłaszcza te od Pixara i DreamWorks – zazwyczaj omijam szerokim łukiem. Nie podoba mi się ich estetyka, ich humor, ich infantylność ukryta pod warstwą luzu i tendencja do zmieniania się w tasiemcowe serie. Mimo to pierwszą część Despicable Me oglądałem z wielką przyjemnością – niezłe gagi, ciekawe postaci, dobrze wyważona mieszanka lukru i pieprzu, świetna stylistyka – tylko brać i oglądać! I nawet dzieciaki mi nie przeszkadzały, mimo iż w większości przypadków nie potrafię znieść ich obecności w filmach. Teraz przyszedł czas na drugą część perypetii Gru i cholera, jest jeszcze lepsza! Wspomniany bohater – obecnie ex-łotr – zarzucił Szalone i Złe Plany na rzecz ojcowskich obowiązków i produkcji (koszmarnego) dżemu. Kiedy jednak dostaje propozycję pracy dla Anti-Villain League, potrzebującej jego pomocy w poszukiwaniu nowego arcyłotra, nie potrzebuje wiele czasu do namysłu – co ma swoje oczywiste konsekwencje Ot, nową partnerkę na ten przykład… Fabuła nie jest ani specjalnie odkrywcza ani zagmatwana – twórcy raczej nie pozostawiają wątpliwości co do finału wątku Lucy czy El Macho, ale w tym wypadku zabawa nie polega na obserwowaniu „gdzie” to wszystko zmierza, ale „jak”. A robi to naprawdę z wykopem: film, jak przystało na opowieść szpiegowską, pełen jest gadżetów i zabawy w agenta specjalnego, zaś gros ładunku komicznego wypływa z napięcia między entuzjastycznie podchodzącą do pracy Lucy, a zdecydowanie bardziej pragmatycznym Gru, który jednak zaskakująco często daje się wciągnąć w absurdalne pomysły AVL. Nie zabrakło też miejsca na sporo popkulturowych cytatów – choćby z Obcego – ale zostały podane bardzo subtelnie i nie wrzeszczą do widza „patrz, patrz, znamy klasykę kina, jesteśmy zajebiści!”.  Choć opowiada o łotrach, planach zniszczenia świata i innych pierdołach w jakich specjalizują się Brudni i Źli, w gruncie rzeczy Despicable Me 2 jest ciepłą, familijną komedią o emocjonalnym dorastaniu, kształtowaniu się uczucia i poczuciu odpowiedzialności – teoretycznie więc nie różni się wiele od innych animacji, nie próbuje jednak za wszelką cenę zabawić dzieci i dorosłych, serwując tym drugim treści, których dzieciarnia nie ogarnie. No, może poza lekką satyrą na swatki – w końcu najlepsze związki to te, które opierają się na wspólnych zainteresowaniach. Nawet jeśli jest to słabość do niebezpiecznych gadżetów. Cholera, że tez takie filmy mi się podobają… chyba się starzeję.
PS. Polskie tłumaczenie tytułu ssie.

piątek, 16 sierpnia 2013

Remake, przyjacielu, skąd ta powaga?

Uprzedzając: notka będzie o tym, po cholerę robić remake. Słów ocean wypisano na ten temat, ja zapewne też nic nowego do dyskusji nie wniosę, ale nic to – na wątrobie mi leży, wypluć więc muszę. Jest sporo rzeczy, które mnie irytują, jeśli chodzi o kinematografię. Ceny biletów, filmy wprowadzane w momencie, gdy widzieli go wszyscy, włączając w to pingwiny na biegunie, reklamy w kinie, napuszone adaptacje komiksów, brak dobrych komedii… do pewnego stopnia również powtarzalność  produkcji i chów wsobny. Piszę: do pewnego stopnia, ponieważ mam świadomość, że wymyślić coś nowego jest niemożliwością i można co najwyżej bawić się w bezczelne powielanie, kombinowanie bądź formalne odjazdy (a każda z opcji jest równie dobra, co niepewna). Co za tym idzie – nie mam nic przeciw tworzeniu remake’a jakiegoś klasycznego filmu. Nie będę biegał w świętym szale, polewał napalmem scenarzysty i producenta, wysyłał bombowych przesyłek ludziom z for internetowych: jeśli twórca stwierdził, że tekst wyjściowy uległ dezaktualizacji, bądź też historia ma potencjał do wykorzystania w sposób odmienny od oryginalnego, to kim ja jestem żeby mu tego bronić? Kto normalny narzeka na Cronenberga, że śmiał wziąć na warsztat Muchę, albo na Franka Oza za odnowiony Sklepik z horrorami? Jakoś nie widzę chętnych…

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Duży ekran, mały ekran #9

Tym razem trochę wampirów, trochę flaczków i sporo wielkich robotów.


Pacific Rim (2013) Guillermo del Toro (9/10)


No dobra, wiem że dawno to było, wszyscy zdążyli obejrzeć cztery razy, a na tumblrze ilość gifów z Idrisem Elbą rośnie niemal lawinowo, ale powiedzmy sobie szczerze – nie ma to najmniejszego znaczenia, bo o klasie Pacific Rim należy krzyczeć długo i głośno. To nie są kolejne Transformersy z żenującymi żartami o masturbacji, ani – jak chcieliby niektórzy – kolejny anonimowy blockbuster, który można okładać w zestawieniu z „ambitnym” kinem. To solidna dawka rozrywkowego kina zrobionego z pomysłem i wyobraźnią – soczysty, nerdowski stek dla każdego, kto w filmach o Godzilli czy Gamerze widział coś więcej, niż tylko „faceta w gumowym wdzianku”. Fabularnie jest prosty niczym zwoje mózgowe naszej klasy politycznej, a sama historia sypie się jak bryczka po odpuście, bohaterowie są płascy i emocje noszą niczym odzież wierzchnią, brodząc po kostki w patosie. I co? I całość wyrywa z butów, bije o glebę i każe przyjść po jeszcze. Del Toro doskonale czuje klimat starych giant monster movies, transponuje więc to co w nich najlepsze – umowną fabułę, wizję totalnego zniszczenia, wielkie monstra – i owija to w sreberko oszałamiającej warstwy wizualnej, czerpiącej tak z nowoczesnego SF, jak i retrofuturystyki. Będące syntezą tych prądów Jeagery to oszałamiające, potężne machiny zagłady, tysiące ton porażającej mocy, odczuwalnej przy każdym ich kroku. Nie dajcie sobie wcisnąć kitu, że to film jakich wiele: w zalewie wizualnej tandety Pacific Rim jawi się jako diamencik, lśniący za sprawą zaangażowania i umiejętności jego twórców. Trzeba tylko sięgnąć nieco głębiej, niż na poziom „wielkie roboty i potwory”, ale wszak już od dawna wiadomo, że plwać należy na skorupę i zstępować do głębi… czy jakoś tak.

piątek, 9 sierpnia 2013

Wurt, czyli ja piórkuję


Jeff Noon
Wurt

Ocena: 8/10

Zdarzają się książki – takie jak Wurt Jeffa Noona – do których jak ulał pasuje określenie „ponadczasowe”. Wydaje się ono cokolwiek napuszone, ale jednocześnie jak najbardziej na miejscu. Nie tylko dlatego, że powieść, napisana wszak dwadzieścia lat temu, nic nie straciła ze swojej świeżości, nie zakurzyła się i nie zmieniła w dziwaczną ramotę – również dlatego, że akcja Wurta równie dobrze mogłaby zostać osadzona we współczesnym świecie lub w latach sześćdziesiątych,  w środowisku zbuntowanych, niechętnych regułom bohaterów Z soboty na niedzielę Karela Reisza i nie straciłby nic ze swej wartości.

czwartek, 1 sierpnia 2013

"Pijąc tę wodę zastanówmy się nad..." czyli Krakon 2013

Krakonowa ściana płaczu. Fot. by Pigmejka
 Przez internety przewala się teraz lawina pod tytułem „Graham Masterton na Krakonie”; padają oskarżenia pod adresem Organizatorów, ci odbijają piłeczkę, a potrzebę wypowiedzenia się w tej sprawie poczuł chyba każdy – nawet jeśli na imprezie nie był, nie widział – a żółć wylewa li tylko w oparciu o słowa brytyjskiego pisarza. Ja się tym specjalnie zajmować nie będę – szczerze powiedziawszy przekroczyło to poziom żenady pod każdym możliwym względem, a ilość wydobywającego się z każdej strony hejtu skutecznie odstrasza od czytania. Ja po prostu napiszę, jak w moim odczuciu wypadł Krakon 2013. A niestety nie wypadł szczególnie dobrze…