Viv

Viv

wtorek, 9 kwietnia 2013

Pieprzne życie filmowych hitów pod knutem popkultury, czyli o fanach i porno-parodiach


Disneyowski femslash? Materiału aż nadto.
Każdy, kto korzysta z Sieci w celach nieco bardziej wyrafinowanych niż sprawdzanie poczty i serwisów plotkarskich, prawdopodobnie wcześniej czy później natknie się na tzw. Zasadę 34 (Rule 34). Zrodzoną po Ciemnej Stronie Internetu regułę można ująć w stwierdzeniu, iż jeśli istnieje jakiś tekst, to gdzieś w Sieci znajduje się również jego wersja pornograficzna. Komiks o upojnej nocy Roszpunki i Meridy Walecznej? Frywolne fanarty z Mario i Princess Peach? Opowieść o zakazanej miłości Bilba Bagginsa i Thorina Dębowej Tarczy? Panie i Panowie – witamy w Internecie.

Popkultura zawsze była integralną częścią kultury, ale chyba jeszcze nigdy nie skupiała w swych rękach tak potężnych wpływów. Oddziałuje na liczne grupy odbiorców, którzy jednak wykraczają poza kategorię bezrefleksyjnie chłonącego przekaz, bezmózgiego zombie, pożerającego popcorn na pokazie kolejnego blockbustera. Wręcz przeciwnie: znaczną ich część stanowią osoby obyte w kulturze, dla których konsumowane teksty są punktem wyjścia do własnych interpretacji, produkowania treści zwrotnych opartych na osobistych refleksjach. Oczywiście ma to również swoje wady. Po pierwsze, popkultura wykazuje się wręcz potworną żarłocznością, gotową pochłonąć i przetrawić każdy element, posiadający jakikolwiek potencjał do reinterpretacji i ponownego użycia w innym kontekście. Stosuje przy tym zasadę ograniczonego zaufania wobec pomysłów i idei noszących znamiona oryginalności – godzi się na nie pod warunkiem, że ograniczają się one do rekombinacji tego, co znane, lubiane i bezpieczne. Po drugie, jej dyktatorskie zapędy wybiegają poza kulturę medialną: nie wystarczy już czytać komiksów Marvela, oglądać filmów Tarantino i zachwycać się biustem nowej Lary Croft – należy aktywnie uczestniczyć w redystrybucji tych treści, muszą się one stać częścią stylu życia: rzucać filmowymi cytatami, zbierać kolekcjonerskie figurki, kupić swej kobiecie kostium Catwoman etc. Cóż bowiem z tego, że znamy doskonale koncepcje filozofii Platona i Arystotelesa, jeśli nie mamy pojęcia, czemu wszyscy płaczą za Nedem Starkiem i o co chodzi z tą całą zimą. 

Szturmowcy tuż dogłębnym ekhm... przesłuchaniem

To zaś prowadzi do trzeciego punktu: stanu niemal wiecznego trwania. W popkulturze nic nie powinno się kończyć, zwłaszcza, jeśli jest popularne i dochodowe – wystarczy spojrzeć na wciąż trwający szał przeróbek, rebootów, sequeli i spin-offów, wypełniających wszystkie możliwe białe plamy i potencjalne rozwiązania fabularne. Każdy sposób, by przedłużyć chwilę obcowania z tekstem jest dobry, a jego reinterpretacja jest o tyle łatwiejsza, że popkultura daje łatwy dostęp do wręcz nieprzebranych zasobów gotowych do użycia elementów i tropów. Szczególnie hojnie z tego dobra korzystają fani, przy czym nie oszukujmy się: owoce ich aktywności w dużej mierze są bezwartościowe i karykaturalne. Co może bowiem wyniknąć z mariażu bohaterów Harry’ego Pottera i Katedry Najświętszej Marii Panny w Paryżu, z okularnikiem w roli uwodzicielskiej cyganki (poza oczywiście osobistą satysfakcją twórcy)? Wszystko to zwraca jednak uwagę na inną kwestię: fani konsumują produkty popkultury, która w dużej mierze całkowicie zaspokaja ich potrzeby intelektualne, estetyczne, (quasi)religijne czy... erotyczne. 

Pornografia, jak powiedziałby Hans Landa, jest jak szczur: wytępić się jej nie da, zaś każdy kolejny przełom technologiczny – fotografia, kino, Internet – stanowił dla niej odpowiednik nawozu powodujący szybki i bujny wzrost. Przynajmniej do pewnego momentu. Sieć bowiem umożliwiła dostęp do olbrzymich zasobów materiałów prezentujących szeroki zakres aktywności seksualnych, zapewniła daleko posuniętą anonimowość, nie wspominając już o interakcyjności i łatwości przepływu informacji[1]. Jednocześnie jednak naruszyła podstawy, na jakich opierał się przemysł porno. W dobie cyfryzacji nie trzeba było ryzykować karcących spojrzeń w salonikach prasowych, każdy też mógł zrobić „brudny film” we własnej sypialni, z przypadkową, acz chętną ekipą, bez żadnego przygotowania czy specjalistycznego sprzętu. Gotowy materiał był niemal od razu gotowy do globalnego rozpowszechniania, a co za tym idzie – głównie w przypadku fotografii – również jego edycji. Nie wspominając już o tym, że te amatorskie lub pół-profesjonalne materiały były w większości darmowe i dawały użytkownikom możliwość obcowania z reprezentacjami seksu, które nie mieściły się w elitarystycznym kanonie[2]. Co ma jednak do tego popkultura – oczywiście poza faktem, że nasycenie seksem i erotyką przestrzeni medialnej jest tak duże, że dzisiaj nawet parkiety reklamuje się przy pomocy nagich kobiet? Cóż, nie da się ukryć, że kultura popularna jest przesiąknięta erotyzmem: seksistowskie stereotypy, bohaterki w obcisłych kombinezonach, pancerne staniki i jazda gołym tyłkiem na smoku – ręka w górę, kto nie spotkał się z tym chociaż raz. Kobiety w dużych ilościach zapełniają fantastyczne światy i nawet jeśli nie są traktowane jako obiekty seksualne, często podlegają wtórnej seksualizacji ze strony odbiorców. Wygląda bowiem na to, że zmianie uległ stereotyp „nerda”: to już nie nastolatek chowający pod łóżko porno-pisemka i śliniący się do biustu Jenny Jameson, lecz geek siedzący przed komputerem w pokoju wypełnionym figurkami bohaterek anime i gier video, wlepiający gały w cyfrowe krągłości Harley Quin z Batman: Arkham Asylum (2009). 
Pirackie skarby czasem przybierają ciekawe kształty...

Przesunięcie to miało zasadnicze znaczenie dla przemysłu rozrywkowego: z jednej strony znaleziono sposób na zdobycie konsumenta, lecz z drugiej ukręcono w ten sposób na siebie bicz. W chwili obecnej środowisko fanów niejednokrotnie decyduje o „życiu lub śmierci” gotowych produktów i nie chodzi tu tylko o ilość sprzedanych egzemplarzy czy wpływy z kin. Nawet jeśli dany film lub gra były dobre, bez szumu tworzonego przez ich miłośników – choćby polegał on na tworzeniu pornograficznych komiksów – zwyczajnie przepadnie w natłoku nowych tytułów, zapomniane i pogardzone. Fanom, w pewnym sensie, zapewniono dostęp do czerwonego guzika mogącego przynieść produktom i twórcom zwycięstwo lub zagładę. Lecz postępująca dyktatura popkultury okazała się mieć znaczenie nie tylko dla elektronicznej rozrywki czy dużych wytwórni filmowych, ale również dla branży porno. Otrzymawszy cios od przemysłu video i Internetu, była świadkiem odpływu napalonych graczy i czytelników m.in. do komiksów i gier, gdzie bohaterki były piękne, miały swoje historie, wplątywały się w skomplikowane związki uczuciowe, ratowały świat bądź sprowadzały nań zgubę. Co ważniejsze, w Sieci łatwym stało się „poszerzanie” czy też „pogłębianie” takich postaci – dopisywanie im określonych uczuć, epizodów z życia, związków, przyjaźni, słowem – uzupełnianie luk i dostosowaniem ich do własnych wyobrażeń[3]. Trudno było konkurować z nimi filmom, gdzie fabuła była nierzadko pretekstowa, a ludzie – czystą, wizualną reprezentacją bez żadnych właściwości.

Tutaj dochodzimy do zasadniczej części zagadnienia – mianowicie porno parodii produkcji z wielkiego i małego ekranu. Wykorzystywanie gotowych tekstów do celów pornograficznych nie jest czymś, czego historia nie widziała wcześniej. W pierwszej połowie XX wieku Tijuana bibles zmieniały popularne komiksy takie jak Dick Tracy czy Popeye w tanie, ostre i nie zawsze smaczne porno. Przed „różową” reinterpretacją nie uciekły baśnie w rodzaju Królewny Śnieżki czy Pięknej i bestii, (co akurat nie powinno dziwić, z uwagi na ładunek symboliczny tych archetypicznych historii), eksploatując motyw inicjacji, poskromienia bestii bądź „damy w opresji”, przy czym zarówno owa opresja, jak i wdzięczność za ratunek przybierały wiadome formy. Pomysł na przerabianie popularnych produkcji kina głównego nurtu (z uwzględnieniem obowiązkowego, aluzyjnego tytułu), również nie jest konceptem ostatnich lat – już lata 70. przyniosły parodie Egzorcysty (1973) czy Flasha Grodona. Ale nigdy wcześniej moda na parodiowanie tekstów w duchu hardcore nie była tak wyraźna. Producenci branży porno, zdaje się doszli do podobnego wniosku jak ich „sąsiedzi” z branży filmowej: to fani w dużej mierze odpowiadają za sukces danego przedsięwzięcia, należy więc dotrzeć do nich wszelkimi możliwymi sposobami.

Zasada 34 staje się w tym przypadku istną żyłą złota, furtką otwierającą drogę do przepastnych portfeli potencjalnych konsumentów. Za film, który w pewien sposób zapoczątkował modę na porno-parodie, można uznać Pirates (2005), okrzyknięty swego czasu najdroższą produkcją porno w historii. Inspiracje Piratami z Karaibów (2003) były widoczne jak na dłoni, począwszy od kształtu fabuły, a skończywszy na stylizacji bohaterów. Nie była to parodia sensu stricte – raczej wariacja na temat hollywoodzkiego hitu, uzupełniona o elementy w tego typu filmach podstawowe, zrealizowane zresztą na wysokim poziomie. Film odniósł niezaprzeczalny sukces i to na dwóch poziomach. Przede wszystkim wzbudził spory odzew medialny. Nie ważne, czy traktowano to jako ciekawostkę, kuriozum czy odkrycie – powstał wokół niego szum, który nieczęsto obserwowało się w przypadku filmu porno (przynajmniej tego z głównego nurtu – kontrowersji wokół filmów fetyszystycznych nie liczę). Po drugie, wykorzystując na nowo rozbudzoną modę na piratów oraz integrując znaną i lubianą fabułę z elementami hardcore, udało się produkcji wejść niejako na wyższy poziom pornograficznej konsumpcji. W dużej mierze był to rezultat zastosowanej strategii realizacyjnej – Linda Williams pisała o takich filmach, iż są to „rozmyte utopie”[4], a więc produkcje, w których rzeczywistość splotła się z seksualną fantazją, a seks dość naturalnie wynika z fabuły[5]. Film dopowiada więc kinowy hit, wypełniając go wyobrażeniami na temat ponętnych piratek i barwnego życia w portowych tawernach.

Spełnienie snów (dawnych) młodych telemaniaków
Oczywistym jest, że nie każda parodia jest w stanie wzbudzić w konsumencie popkultury chęć jej obejrzenia. Gdyby chcieć wymienić zasadnicze czynniki, które mogą wywołać zainteresowanie danym tytułem u fana, można by wskazać trzy. Pierwszy to po prostu identyfikacja z postacią, więź wytworzona między nią a konsumentem – bo okazała się wyjątkowo ładna, inteligentna, zaradna, lub po prostu nie była tępą dzidą jak reszta bohaterów. Droga od niewinnego przeżywania przygód heroiny do tworzenia własnych, fantastycznych scenariuszy jej losów nierzadko obejmujących utratę przyodziewku, nie jest wcale taka długa jak się wydaje. Ani dziwna – cóż bowiem jest dziwnego w próbie zajrzenia „za kulisy”, dopowiedzenia tego, na co autorom zabrakło czasu, pomysłu lub odwagi? Porno parodie nie różnią się w tym momencie wiele od fanowskich grafik czy komiksów – może tylko tym, że są mniej elastyczne i ograniczone możliwościami technicznymi. Niezmienna pozostaje natomiast wspomniana tendencja do rozbudowania i dostosowania postaci, pragnienie zobaczenia „naszych” bohaterów podczas seksualnej aktywności, obarczonej określonym ładunkiem uczuciowym. Drugim czynnikiem jest wszechobecne niemal poczucie nostalgii. Kto z pokolenia obecnych dwudziesto-trzydziestolatków nie wspomina z łezką w oku starych anime puszczanych w telewizji z włoskim dubbingiem, kiczowatych seriali fantasy i tanich, acz kultowych filmów klasy B? Straszące niskim budżetem, infantylne, często głupie i nielogiczne, nierzadko stanowiły podstawę, na jakiej wyrosły osoby nieco bardziej świadomie zainteresowane popkulturą. Skoro tak, to czemu tego nie wykorzystać? Czemu nie zaprezentować swoistych lost chapters, w których ubóstwiana niegdyś heroina na chwilę schodzi z Olimpu i przestaje być tak zasadnicza, odkrywając przed widzem zakamarki swej... osobowości? Najlepiej, gdy takim działaniom poddaje się tytuły, które w swej oryginalnej postaci dawały podstawy do fantazjowania na temat stopnia intymności związków międzyludzkich – Xena (1995) jest tu tylko jednym z barwniejszych przykładów.

Jednak tym, co stanowi główny czynnik przyciągający widza do porno-reinterpretacji jest... ciekawość. Fani są po prostu cholernie ciekawscy, zaś każdy news dotyczący ich ulubionego tytułu/serialu/gry jest haczykiem, na który złapać się może potencjalny konsument. To prosta, wręcz banalna zasada: im coś wydaje się dziwniejsze lub bardziej absurdalne, tym większa chęć sprawdzenia, jak to naprawdę wygląda. Czy znalazłby się fan Gwiezdnych Wojen (1977), który nie byłby skłonny choć na moment rzucić okiem na to, jak w różowej parodii Darth Vader posługuje się swoim „mieczem świetlnym”? Bądź też przekonać się, co – prócz respektu współplemieńców – daje w Avatarze (2009) oswojenie wielkiego, czerwonego ptaka? Duże blockbustery do tego typu zagrywek nadają idealnie, nie tylko ze względu na fakt, iż są niezwykle popularne, a co za tym idzie – powszechnienie znane lub kojarzone. W takim wypadku informacja o powstaniu porno parodii na ich kanwie na pewno zostanie zauważona, jak w przypadku Gwiezdnych Wojen XXX (2012), o którym to filmie pisały również portale o tematyce SF. Chodzi tu raczej o podobieństwa na poziomie konstrukcji świata – zarówno poszczególnych kreacji filmowych, jak i swoistego „świata blockbusterów”, używającego niekiedy strategii przypominających te stosowane w filmach pornograficznych. Mam tu na myśli zwłaszcza dwie kwestie: tzw. pornotopii i eskapizmu.

Pierwszy termin odnosi się do rzeczywistości kreowanej w filmach porno: świata zamieszkanego przez ludzi o określonych warunkach fizycznych (młodych, pięknych, hojnie obdarzonych przez naturę), gotowych do uprawiania seksu niemal z każdym i w każdej chwili, dla których „numerek” jest remedium na każdy problem, celem i środkiem do jego osiągnięcia. Blockbustery, choć w większości pozbawione eksplicytnie ukazanego seksu, także istnieją w pewnego rodzaju utopii: główni bohaterowie również nie należą do brzydkich i ułomnych, lekarstwem na przeciwności losu jest wymiennie miłość bądź materiały wybuchowe. No i finał w obydwu przypadkach jest nieuniknionym następstwem zdarzeń: główna para kończy w łóżku, czyniąc zadość wcześniejszym próbom charakteru (lub fizycznej sprawności). Wystarczy zresztą wziąć przykład Batmana – silnego, bogatego i przystojnego, otoczonego z jednej strony przez brzydkich, skrzywionych łotrów i psychopatów, a z drugiej przez seksowne, wyzywające kobiety w rodzaju Catwoman czy Poison Ivy, niejednokrotnie próbujące herosa bądź ubić, bądź uwieść. Z tego strukturalnego podobieństwa w prosty sposób wynika eskapizm, którym zresztą w całości przesiąknięta jest popkultura, będąca cicha przystanią dla tych, co chcą uciec od szarej rzeczywistości. Blockbustery, zwłaszcza w wariancie kina akcji i adaptacji komiksów, odcinają się od problemów rzeczywistości, zastępując je dylematami czystej fantazji – na przykład atakiem kosmitów. Tworzą własną rzeczywistość, złożoną z konwencji i klisz, w której najlepszym sposobem rozwiązywania kłopotów są wybuchy i mordobicie, również układające się w określone „numery” – efektowne sekwencje pościgów bądź strzelanin - nie jest więc tak bardzo odległy od pornotopii, gdzie również jeden tylko czynnik jest lekarstwem na wszystko. Gdyby tego było mało, tak blockbustery, jaki i filmy pornograficzne charakteryzuje pewien zestaw cech wymaganych dla zapewnienia właściwego oddziaływania, m.in. intensywność („numerów”), obfitość (akcji) i energia (bohaterów)[6]. Trudno wszak wyobrazić sobie blockbuster, w którym bohater snuje przez ¾ filmu, strzelając do puszek, by w finale stwierdzić, że jego kobieta jest brzydka i w zasadzie nie chce mu się ratować świata.

Poprawianie Pana Boga, czyli sorry Aniu, ale te uszka...

Trzeba jednak zaznaczyć, że parodia parodii nierówna i nie każdy producent podchodzi do sprawy z podobnym nastawieniem. Istnieją filmy wykorzystujące Zasadę 34, ale raczej nieświadomie; można je określić jako zwykły skok na kasę fanów, zazwyczaj przeprowadzony najmniejszym nakładem środków. This Ain’t Avatar XXX (2010), Avengers XXX: A Porn Parody (2012) czy This Isn’t Twilight: The XXX Parody (2009) wydają się dobrym przykładem drobnicy – tanie, ze szczątkową fabułą, będące w zasadzie zbiorem luźnych „numerów” wyskakujących jak królik z kapelusza. Po drugiej stronie barykady znajdują się filmy, których twórcy podeszli zdecydowanie poważniej do kwestii zarówno realizacyjnych, jak i tych dotyczących związków z kulturą fanowską – przykładem służą Star Wars XXX: A Porn Parody (2012) i The Dark Knight XXX: A Porn Parody (2012). Pierwszy z nich wykorzystuje niemal w pełni Zasadę 34, starając się – przynajmniej na poziomie referencyjnym – jak najbardziej upodobnić do tekstu źródłowego. Ta mimikra obejmuje zarówno aktorów (podobnych do oryginalnej obsady), sprawnie skopiowaną scenografię, oprawę muzyczną, charakterystyczne ujęcia kamery, a przede wszystkim fabułę. W przeciwieństwie do wielu parodii, twórcy niemal wiernie przetransponowali historię opowiedzianą w Gwiezdnych Wojnach, inkorporując w nią sceny seksu, przy czym jest on zintegrowany z opowieścią, a nie – jak to często bywa – „mięsem” przetykanym skrawkami fabuły. Sprawia to, że film można oglądać niemalże jak zwykłą parodię – tyle, że z pieprznym dodatkiem.

Z kolei parodia The Dark Knight Rises (2012), przy dość pretekstowej fabule, prezentuje wysoki poziom popkulturowej świadomości i wyczucia oczekiwań nerdów. Nie chodzi tu już o Zasadę 34, ale sposób, w jaki twórcy integrują wpływy blockbusterów Christophera Nolana, komiksowej klasyki i gier komputerowych. Film składa się z pięciu „numerów”, przy czym esencjonalne wydają się sceny otwierająca i kończąca. W tej pierwszej mamy do czynienia z Jokerem w wersji post-nolanowskiej (silnie stylizowanego na kreacje Heatha Ledgera), uprawiającego seks z Barbarą, córką komisarza Gordona. Po stosunku, tuż przed zakończeniem, Joker strzela do dziewczyny; ta upada obok klatki, w której zamknięto nagiego komisarza. Fragment ten jest wyraźnym nawiązaniem do Zabójczego żartu Alana Moore’a i Briana Bollanda – komiksowego klasyka, którego reminiscencji raczej trudno było się spodziewać w porno parodii. Inny rodzaj syntezy widać w finale, będącym z kolei transpozycją analogicznej sceny z obrazu ostatniego filmu Nolana – Batman przybywa, by walczyć z Banem i uratować Mirandę Tate. Scenografia, kostium Bane’a i zachowanie Mirandy są żywcem przeniesione z The Dark Knight Rises, ale już strój Batmana i Catwoman jednoznacznie kojarzy się z grą Batman: Arkham City (2011). Szczególna uwagę zwraca drugi przypadek – zwłaszcza w kontekście kontrowersyjnego stroju Anne Hathaway – parodia daje tu widzom to, czego nie dał film kinowy: reprezentację maksymalnie zbliżoną do kanonicznej.

O jedną kreskówkę za daleko...
Czy oznacza to, że czeka nas dalszy wysyp pornograficznych parodii? I tak i nie. Niewątpliwie każdy, kto poświęci choć chwilę na poszukiwania, zostanie zaskoczony ilością tych produkcji i ich różnorodnością: od przeróbek blockbusterów (Faceci w czerni [1997],  Spider-Man [2002]) i filmów kultowych (Batman zbawia świat [1966]) po wariacje na temat telewizyjnych hitów (Breaking Bad [2008], True Blood [2008]). Wydawałoby się, iż jest to spełniony „kosmaty” sen każdego nerda, fanfik wrzucony do reala, przyobleczony w (kuszące) ciało, Zasada 34 w pełnej krasie. Ale przyglądając się temu bliżej uwidacznia się zasadniczy problem tych produkcji: ograniczenie formuły. Można tworzyć kolejne parodie, lecz w końcu dojdziemy do etapu, gdy nie zostanie już nic interesującego do sparodiowania. Zajmowanie się niszowymi tytułami niesie ze sobą mały potencjał komercyjny (kto zwróci uwagę na porno o bohaterach kojarzonych tylko przez ekipę i ich rodzinę?), a przerabianie np. seriali animowanych, operujących na innym poziomie wizualnej konkretności, grozi stworzeniem potworka, który będzie niczym więcej, niż tylko przerażającym kuriozum (Simpsons: The XXX Parody). Ratunkiem byłaby kombinatoryka w zakresie samych fabuł (Internet jest wszak pełen tekstów, w których Imperium pokonuje Rebelię, a Batman stosuje alternatywne metody perswazji wobec swych przeciwniczek), ale problemem jest jak zwykle ten sam – prawa autorskie. O ile parodie mieszczą się jeszcze w zakresie dozwolonego użytku, to raczej wątpliwym jest, aby firmy producenckie ze spokojem patrzyły, jak ktoś pod bokiem robi im, z komercyjnym zamysłem, alternatywne Gwiezdne Wojny. Na dodatek w wersji porno. Innymi słowy odpada czynnik, który w fanfikach jest esencjonalny: możliwość popuszczenia wodzów fantazji, eksploracja potencjalności, siłowanie się z oryginalnymi konceptami i zapełnianie białych plam pozostawionych przez twórców. Na tym tle działalność przemysłu porno wygląda nad wyraz biednie. Po co oglądać prawdziwe aktorki – nawet świetnie ucharakteryzowane – skoro nie można liczyć na żadne poważne odejście od pierwotnego wzoru? Nie wspominając o przewidywalnych zakończeniach.

Mimo to nie wydaje się, aby moda na porno-przeróbki szybko przeminęła. Produkują wokół siebie zbyt dużo szumu i zainteresowania, nie wspominając już o kwestiach finansowych. Zresztą, materiału do przemielenia nie brakuje. Przerażający jest jedynie fakt, że we współczesnych czasach obfitujących w teksty o dużym, acz nie zawsze pozytywnym, wpływie na kulturę popularną i prężnie działających wytwórniach filmowych, przemysł pornograficzny tworzy śmieszniejsze parodie niż mainstream. 

Tekst jest rozszerzoną wersja artykułu uprzednio opublikowanego w czasopiśmie 16mm. 
Są to również luźne i subiektywne refleksje autora i niekoniecznie trzeba traktować je poważnie.

[1] L.M. Nijakowski, Pornografia. Historia, znaczenia, gatunk, Iskry, Warszawa 2010, s. 224..
[2] Tamże, s. 228
[3] Tamże, s. 399.
[4] L. Williams, Władza, przyjemność i „szaleństwo widzialności”, tłum. Justyna Burzyńska, Irena Hansz, Miłosz Wojtyna, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2010, s. 174.
[5] Jest to oczywiście pewne uproszczenie – zarówno w Piratach, jak i wielu późniejszych parodiach, zdarzają się sceny seksu ex machina, zupełnie oderwane od fabuły, będące po prostu kolejną chwilą przyjemności dla widza. W związku z tym często trudno orzec, czy mamy jednoznacznie do czynienia z „utopią rozmytą” czy „podzieloną utopią” (wydaje się, że trzeci wariant, „zintegrowaną utopię”, akurat w tym nurcie filmów porno trudno odnaleźć).
[6] Tamże, s. 169

Brak komentarzy: