Viv

Viv

wtorek, 30 grudnia 2014

[FELIETON] Twarz Ideału, czyli Toshirō Mifune i wizerunek samuraja


Tekst ukazał się pierwotnie na portalu Japonia OnLine.

Szukając swego czasu opracowań na temat Mifune i jego pracy, natknąłem się na stronę o wielce wymownej nazwie Badass of the Week, na której znalazłem taki oto ustęp:
Gdy większość ludzi myśli o „samuraju twardzielu”, obraz, który pojawia się w ich głowie, nie pochodzi z legendarnego tekstu traktującego o starożytnych wodzach lub heroicznych możnowładcach – jest to obraz nieogolonego Toshirō Mifune, masakrującego hordy podrzędnych szermierzy-pozerów i nawożącego japońską ziemię ich odciętymi kończynami i krwią tryskającą na wszystkie strony.
W pierwszej chwili wydał mi się on cokolwiek infantylny, z drugiej jednak strony nie można odmówić mu racji: trudno znaleźć aktora, który – tak mocno jak Mifune – kojarzyłby się z postacią samuraja, samotnego wojownika przemierzającego prowincje feudalnej Japonii w poszukiwaniu wyzwania dla swych umiejętności. Może jeszcze Tatsuya Nakadai – jego młodszy kolega, z którym niejednokrotnie występował na ekranie i który również może poszczycić się olbrzymią liczbą ról w filmach samurajskich. A jednak to nie chmurny chudzielec przychodzi na myśl w pierwszym odruchu, lecz właśnie Mifune, ze swą kanoniczną już srogością i nieogoloną twarzą, masakrujący członków yakuzy w Straży przybocznej (1961, Akira Kurosawa).

czwartek, 18 grudnia 2014

[SKRAWKI] #2 Trzy stuknięcia spod podłogi

Źródło: healthpotion.pl
Błysk.
Domek jednorodzinny. Na tle otoczenia wygląda wręcz absurdalnie: wciąż białe ściany, okiennice w jednym kawałku, nawet róże wyglądają tak, jakby ktoś niedawno je przycinał. Szalona idea. Skradam się do wejścia: nie mam co prawda pojęcia, kto mógłby mieszkać tutaj, gdy dzielnicę dalej trwają walki, ale nikłe światło prześwitujące przez zasłony każe się domyślać, że lokatorzy są w domu.
Nie cieszy mnie to.
Na chwilę przystaję i zaczynam się zastanawiać. Nigdy jeszcze nie próbowałam okraść zamieszkałego domu. Opuszczone, na wpół spalone i owszem, ale nigdy jeszcze nie wchodziłam do budynku, w którym mogłam spotkać innych ludzi. Ilu może ich być? Kim mogą być? Zaczynam żałować, że nie zapytałam wcześniej, czego mogę się spodziewać… Klękam przed drzwiami i nasłuchuję. Ciche, odległe głosy i jakaś muzyka. W niczym mi to nie pomaga. Chwytam klamkę i lekko przekręcam, ale i tak wiem, że są zamknięte. Wdech, wydech, wdech, wydech… sięgam po wytrych. Gdyby dwa tygodnie temu ktoś powiedział, że będę posługiwała się wytrychami jak cholerny włamywacz, trzepnęłabym mu w łeb. Dzisiaj stać mnie już tylko na wzruszenie ramion. Po chwili zamek się poddaje, moment zawahania, przypływ adrenaliny i otwieram drzwi… na oczach starszego mężczyzny, patrzącego na mnie z mieszaniną zdziwienia i złości (a może mi się wydaje? W środku jest dość ciemno…). Przez umysł przelatują mi różne scenariusze: uciekać, zostać, walczyć? Klęczę jeszcze przed otwartymi drzwiami i otwartym korytarzem i widzę, jak mężczyzna idzie w moją stronę, wymachując laską (łomem?), krzycząc, pytając co tu robię. Z daleka wydawał się niezbyt groźny, jednak im bliżej podchodził, tym większy się stawał, jego głos potężniał, a gruba laga zataczała coraz większe okręgi.

sobota, 13 grudnia 2014

[FILM] Unforgiven, czyli człowiek się (nie) zmienia


Źródło: ronerds.com

Yurusarezaru mono (2013)
Sang-il Lee

Ocena: 7,5/10

Tekst ukazał się pierwotnie na portalu Japonia-OnLine.

Związki westernu i filmu samurajskiego mają długą i barwną tradycję. Japońska kinematografia niemal od samego początku swego istnienia była pod wyraźnym wpływem amerykańskich produkcji, co widać szczególnie w przypadku kina gatunkowego: komediach i filmach gangsterskich, przyswajających zachodnie wzorce i dostosowujących je do własnych potrzeb. Po zakończeniu II wojny światowej, choć na mniejszą skalę, wpływ ten wciąż był widoczny (poetyka kina noir u Akiry Kurosawy). Importowane do USA japońskie filmy trafiały do amerykańskich kin, nierzadko spotykając się z protekcjonalnym traktowaniem (niczym mistrz patrzący na swego ucznia), którego nie uniknął nawet wspomniany Kurosawa z Siedmioma samurajami (1954). Jak podaje Stuart Galbraith IV w swojej książce Emperor and the Wolf, często powtarzającym się argumentem w krytyce była kwestia „doskonałego imitatorstwa” amerykańskich wzorców gatunkowych, a punktem odniesienia – jak w przypadku tekstu Bosleya Crowthera – były westerny pokroju W samo południe (1952). Mimo zdarzających się zabarwionych szowinizmem komentarzy krytyków wytykających zapożyczenia, jedno nie ulega wątpliwości: wędrówka motywów była obecna, lecz nie była tak wielka, ani tym bardziej jednostronna jak chcieliby niektórzy. Czerpiące z poetyki westernu kino samurajskie w latach 60. samo stało się rezerwuarem motywów, z którego chętnie korzystali choćby twórcy spaghetti westernu, z Sergio Leone na czele, którego film Za garść dolarów (1964) – będący właściwie plagiatem plagiat Straży przybocznej (1961) Kurosawy – stał się wręcz legendarny (podobnie jak sama historia relacji Leone z japońskim twórcą). Dzisiaj trudno dociec, kto miał pierwszeństwo w czym, a Sukiyaki Western Django (2007) Takeshiego Miike dobitnie pokazał, że próby oddzielenia oryginału od podróbki są równie sensowne, co zawracanie kijem Wisły. Na tym tle remake Bez przebaczenia (1992) Clinta Eastwooda nie wydaje się niczym szczególnie ekstrawaganckim. Pytanie jednak, czy potrzebnym?

niedziela, 7 grudnia 2014

[SKRAWKI] #1 Nie śmiać się, psia jucha!

W idealnym świecie kinomaniacy jarają się przede wszystkim dobrymi filmami. Godzinami rozprawiają o konstrukcji dramaturgicznej konkretnych tytułów, wymieniają się uwagami na temat zawartych w nich znaczeń i tropów, zachwycają się kreacjami aktorskimi a kinematograficzne buble traktują z pogardą, ciskając je w mrok niepamięci, nieczuli na tanie zagrywki marketingowe.

Naga korpo-szczurzyca, szpicruta i męska prostytutka -
poczujcie ciężar metafory (źródło: film.onet.pl)
U nas tymczasem rozprawia się o Zanussim (zwanym dalej Mistrzem).

środa, 3 grudnia 2014

[FILM] Duży ekran, mały ekran #18

Hercules (2014, Brett Ratner)


Czego można się spodziewać, gdy Hollywood zabiera się za robienie letniego blockbustera z akcją osadzoną w antycznej Grecji i/lub zahaczającą o jej mitologiczne tałałajstwo? Z pewnością twardego herosa o posturze niedźwiedzia (Dwayne Johnson pasuje idealnie), otoczonego kanoniczną drużyną (choć zamiast czarnoksiężnika mamy tylko wikinga), dokonującego rzezi na masową skalę i tłukącego wrogów w licznych scenach batalistycznych (koniecznie z ujęciami z lotu ptaka), prześladowanego przez demony przeszłości i popadającego w zwątpienie („Nie byłem dostatecznie silny!”) by ostatecznie odnaleźć siebie („Jestem Herkulesem, skurwysyny!”) za sprawą motywacyjnej pogadanki subtelnej niczym stary buldożer. Znajdzie się oczywiście również miejsce na mały wątek romantyczny, dramatyczne wybory, bro-humor, czterdzieści sposobów na zabicie wroga oraz fenomenalny biceps Johnsona. I byłby Hercules typowym akcyjniakiem do obejrzenia i zapomnienia, gdyby nie całkiem kreatywne podejście twórców do świata przedstawionego, z którego niemal całkowicie wyrugowano element nadnaturalny: nie ma centaurów, bogów czci się, bo to najbezpieczniejsza opcja, zaś sam Hercules funkcjonuje nieomal jako bitewny celebryta, doskonale rozumiejący wagę dobrego PR. Ostatecznie cóż jest lepszego niż najemnik o boskim pochodzeniu, w pojedynkę radzący sobie z najgorszymi monstrami świata? A że owe monstra okazują się ostatecznie np. przeciwnikami politycznymi? Oj tam. Przewrotny to pomysł, by nadludzkość herosa przekształcić w rezultat sprawnego budowania wizerunku, a jednocześnie zostawić furtkę pozwalającą nieco ten obraz podkopać i uwierzyć, że jednak w tej legendzie coś jest (nawet jeśli finał funkcjonuje pod tym względem jak otwarte na oścież wrota stodoły). Ironiczna jest zresztą owa „realistyczność” w scenie bitwy, gdzie SPOILER siły prawego buntownika w bezładnym ataku rozbijają się o zdyscyplinowany i twardy mur tarcz brutalnego i bezwzględnego uzurpatora. KONIEC SPOILERA. Scena niby durna, a jakżeż w kontekście politycznym wymowna…

środa, 12 listopada 2014

[FILM] Duży ekran, mały ekran #17

Almost Human (J.H. Wyman, 2013)
Ocena: 7/10 


Być może w tym miejscu wyjdzie moje małe ogarnięcie w temacie seriali, ale i tak nie zamierzam tego ukrywać: Almost Human mi się podobał. Chwilami nawet bardzo. I to mimo jego mankamentów. Bo nie oszukujmy się – fakt, iż seria została skasowana po pierwszym sezonie jest do pewnego stopnia zrozumiały. AH od początku do końca miało bardzo „proceduralową” formułę: jeden odcinek, jedna sprawa, co niejako z miejsca eliminowało możliwość jakiejś dłuższej intrygi (nawet motyw z botem bojowym rozwiązywał się wyjątkowo szybko i nadzwyczaj sprawnie). Co gorsza, w tej formule całkowicie rozmywał się meta-wątek: mocno zarysowany na początku (do cholery, przecież stanowił on właściwie punkt wyjścia serialu!) potem gubił się gdzieś, w kolejnych odcinkach zaznaczając się co najwyżej na drugim, trzecim planie i to w sposób wyjątkowo mało satysfakcjonujący: jako oderwane, dość autonomiczne incydenty, które miały ze sobą czytelny związek, ale był on sygnalizowany jedynie widzowi – bo w obrębie fabuły nie tworzyły one zwartego łańcucha zdarzeń. Ba: największy cliffhanger tego wątku pojawiał się trzy epizody przed finałem, by następnie zostać całkowicie zignorowanym. Efekt? Mnóstwo pytań, tropów i śladów, odpowiedzi zaś żadnych – najwyżej krzepiące potwierdzenie męskiej przyjaźni. Na tym tle nawet mocno schematyczna konstrukcja bohaterów (niedobrany duet, wredny kolega z posterunku, dobry szef, zagubiony nerd) nie wydaje się specjalnie razić – a wręcz pomaga, bo od razu można wejść w świat przedstawiony. A ten jest naprawdę nieźle skonstruowany. Od razu widać, iż w świecie AH technologia poszła do przodu, ale ludzka mentalność nadal pozostaje w tym samym miejscu: policja wciąż ma do czynienia z morderstwami w afekcie, handlarzami żywym towarem, narkotykami, zabójstwami politycznymi i tym podobnymi. Zmieniła się tylko skala: dragi poszerzające możliwości percepcji, naprowadzany danymi z monitoringów pocisk, boty bojowe, hackowanie – widać wyraźnie, że rzeczywistość Almost Human jest futurystyczna i odmienna, ale poprzez kształt spraw, jakimi zajmują się bohaterowie – również bardzo swojska. Tym bardziej, iż w swej pracy funkcjonariusze używają również zwykłej dedukcji, odrobiny siły, broni małokalibrowej i szczęścia, a nie tylko zaawansowanej technologii – żadnego CSI i odczytywania numeru rejestracji z pięciu pikseli: technika ma swoje ograniczenia i bez elementu ludzkiego jest bezużyteczna (co jest akurat całkiem krzepiące). Podobał mi się również sposób, w jaki skonstruowano bohaterów: każdy z nich był dość czytelną kliszą, ale jednocześnie wychodził nieco poza nią – czy to za sprawą jakiejś cechy, czy też pojedynczego zdarzenia, które sprawiało, że faktycznie można było ich polubić. No i oczywiście główny duet: kanoniczny wręcz zgorzkniały glina i android, relacja ewoluująca od nieufności po prawdziwą przyjaźń, wykutą w ogniu trudnych śledztw, złośliwych komentarzy i wzajemnego ratowania tyłka. Banał? Może i banał, ale doskonale podany: relacja Kennexa i Doriana rozwija się powoli, żadnego jedzenia z jednego talerzyka po pierwszej udanej akacji, a jednocześnie ich wątpliwości, niechęć Kennexa do androidów, niepewność Doriana w odniesieniu do swojej służby nie służą tylko sztucznemu udramatycznieniu ich współpracy, lecz stanowią jej integralną, dynamizującą całość część. No i na koniec – jest Karl Urban. I jego grymasy. Grymasy Karla Urbana zawsze na propsie.

piątek, 24 października 2014

[RECENZJA] Polaroidy z zagłady, czyli ciemno i pusto


Paweł Paliński
Polaroidy z zagłady

Ocena: 7,5/10


Seria Kontrapunkty słynęła jak dotąd z tytułów wymykających się prostemu zaszufladkowaniu, balansujących na granicy gatunków i estetyk, nierzadko wykorzystujących fantastykę li tylko w charakterze ornamentu, odrobiny przyprawy dodawanej, by podkreślić smak potrawy. A tu nagle klops: w Polaroidach z zagłady dostajemy powieść nieomalże gatunkową, wykorzystującą dwa ogromnie popularne obecnie trendy: post-apokalipsę i zombie. Czyżby inwazja pulpowej popkultury wlewała się przez nasze okna? Czy już czas uciekać?

wtorek, 14 października 2014

[RECENZJA] Światy równoległe, czyli coś starego, coś nowego


Antologia
Światy równoległe

Ocena: 7/10

Zazwyczaj nie rozpoczynam recenzji od oceny wydania, ale w wypadku Światów równoległych zrobię wyjątek. Nie oszukujmy się: nie jest ono szczególnie zachęcające. Pal licho grafikę – ta jeszcze daje radę. Kolorystyka i liternictwo, choć nie do końca mi pasują, też mogą być. Ale obok odłażącej z okładki folii czy błędów w składzie trudno już przejść obojętnie.  Rozumiem, że książki nie ocenia się po okładce, ale czy naprawdę nie dało się stworzyć wydania trzymającego poziom zawartości – solidnego rzemiosła, skutkującego czymś może nieporywającym, ale zdecydowanie satysfakcjonującym?

poniedziałek, 1 września 2014

[RECENZJA] Lalande 21185, czyli pragnienie pierwszego kontaktu


Janusz A. Zajdel
Lalande 21185

Ocena: 5,5/10

Obecnie Janusz Zajdel kojarzony jest przede wszystkim jako czołowy twórca polskiej fantastyki socjologicznej, którego najsłynniejsze i najbardziej cenione powieści – choćby Cylinder van Troffa czy Limes Inferior – eksplorują tematy m.in. dystopii, degeneracji społeczeństw, ustrojów totalitarnych, czerpiąc również wiele z obserwacji rzeczywistości czasów PRL. Jednak w początkowej fazie twórczości Zajdlowi – jak pokazuje jego powieściowy debiut, Lalande 21185 – bliżej było do klasycznej SF spod znaku podróży kosmicznych i eksploracji obcych planet. Jak z perspektywy niemal półwiecza wypada ów debiut?

czwartek, 21 sierpnia 2014

[FILM] Duży ekran, mały ekran #16

Czyli lipcowego podsumowania filmowego ciąg dalszy.

Pewnej nocy w pewnym mieście (2007) Jan Balej (8/10)

Zazwyczaj unikam czeskiego kina: nie lubię jego estetyki, poczucia humoru, bohaterów – słowem nie leży mi zupełnie. O dziwo, czeskie animacje oglądam bez bólu. Skąd taka zależność – nie wiem, w każdym razie łatwiej łyknąć mi ten absurd i surrealizm, gdy opakowany jest w krzywe kukiełki, plastelinę i niezrozumiałe mruknięcia… tak jak w przypadku obrazu Baleja. Próba opowiedzenia fabuły nie ma w zasadzie większego sensu, jako że jest to zbiór miniatur, skupiających się na różnych mieszkańcach pewnego miasta, zaangażowanych w dziwaczne niekiedy aktywności. Znajdzie się więc miejsce zarówno dla gospodarza, który przerobił swój salon na zagajnik, gdzie poluje na psa swojej żony udającego niedźwiedzia, jak i jego sąsiada prowadzącego psi zakład pogrzebowy. Wszystko po to, by przeskoczyć do mieszkania Pana Jabłonki (pragnącego zostać przerobionym na gitarę dla rockmana) oraz jego rybiego sąsiada, nawiedzonej przez duchy bywalców kawiarni czy dwóch pijaków, znajdujących spełniającego życzenia dżina. Dziwnie? To dodajmy do tego jeszcze groteskową oprawę, gdzie niemal każdy bohater wygląda jak uszyty przez omenowskiego Damiena, wszyscy zdają się chodzić po solidnym machu, jeśli nie dwóch, a sama metropolia – choć ciemna i zimna – z otwartymi ramionami powita każdego łazęgę. Pewnej nocy w pewnym mieście to opowieść o dziwakach, wariatach, ochlapusach; skondensowany ładunek absurdu, krzywy, dziwny, ale na swój sposób pociągający.

niedziela, 17 sierpnia 2014

[FILM] Duży ekran, mały ekran #15

Dawno już nie było wpisu o ostatnio obejrzanych filmach. Ostatecznie nie da się powiedzieć, żebym ostatnimi czasy bił rekordy, jeśli chodzi o seanse… co nie zmienia faktu, że końcówka lipca okazała się całkiem niezłym momentem do nadrabiania zaległości (niektórych) i babrania się w starociach (kultowych, a jakże). W sumie nie był to zły miesiąc, ale dobrym też bym go nie nazwał. Prawdę powiedziawszy, większość obejrzanych filmów okazała się typowymi średniaczkami: przyjemnymi, ale nie porywającymi. Plus tego był taki, iż nie trafił się obraz, który wywołałby u mnie furię lub absolutne zniechęcenie… choć jeden był blisko. W każdym razie poniżej mały przegląd tego, czym zapełniałem czas wolny.

The Raid 2: Berandal (2014) Gareth Evans (9/10)


Pierwsza część stanowiła solidny pocisk: prosta historia oddziału policjantów, próbujących przeżyć w bloku wypełnionym gangsterami może nie porywała fabularnie, ale pod względem choreografii walk, intensywności akcji i brutalności kasowała niemal wszystko, co w tym segmencie miało do zaproponowania Hollywood. Po trzech latach Evans uderzył z kontynuacją opowieści Ramy i pokazał, że można stworzyć sequel niemal pod każdym względem lepszy od pierwowzoru. O ile w The Raid fabuła była w zasadzie pretekstem, w Berandal twórcy poszli po rozum do głowy i zaserwowali widzowi wciągającą historię zemsty – może niezbyt skomplikowaną i mało odkrywczą, ale świetnie poprowadzoną pod względem dramaturgicznym, ze znakomicie stopniowanym napięciem, którego kulminacją jest finałowa walka w lokalu Bejo. Wraz z bardziej rozbudowaną warstwą fabularną poprawiła się również warstwa wizualna. Nie oszukujmy się: The Raid zaskakiwało świetną pracą kamery, ale pod względem estetyki był to film dość monotonny – ileż zresztą można wyciągnąć z odrapanego bloku? Sequel tymczasem nie tylko kontynuuje tradycję świetnej operatorki, ale dokłada do tego mnóstwo znakomitych patentów wizualnych i świetną kompozycję kadrów. Mam wrażenie, że Evans mocno zapatrzył się w kino południowokoreańskie, takie bowiem skojarzenia budzi sposób estetyzacji przemocy w The Raid 2. Nie jest to bynajmniej zarzut, jako że efekty są piorunujące: sekwencja działań morderców Bejo oparta na montażu równoległym, scena śmierci Prakoso w zaśnieżonym zaułku, wreszcie starcie w kuchni, gdzie krew obficie zrasza śnieżnobiałe kafelki – wymieniać można długo i niemal co krok dostajemy scenę, będącą samą w sobie wizualną perełką. A pozostaje wszak jeszcze najważniejsze: same walki. Tak jak w pierwowzorze są one szybkie, krwawe i znakomicie skonstruowane. Twórcy tym razem pozwolili sobie na odrobinę „komiksowości”, wprowadzając do filmu Hammer Girl i Bat Boya, którzy może i są wyjęci z nieco innej bajki niż otaczający ich świat, ale ich barwny styl walki wprowadza sporo dynamiki i dodatkowej rozrywki. Choć „rozrywka” to może złe słowo, biorąc pod uwagę, że rozszerzenie arsenału znacząco wpłynęło na brutalizację starć: przeciwnicy rozrywani są młotkami, czaszki gruchotane kijem baseballowym, twarze przypiekane na ruszcie, głowy przebijane kilofem, o poderżniętych gardłach i połamanych gnatach nawet nie trzeba wspominać… zdecydowanie nie jest to film dla wrażliwych widzów. Jeśli jednak ktoś uwielbia takie kino lub szuka czegoś, co podniesie adrenalinę, a przy okazji ładnie wygląda i nie jest głupie, to The Raid 2 jest dla niego.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

[RECENZJA] Wojna świrów, czyli pijany mistrz literatury


Dawid Kain, Kazimierz Kyrcz Jr.
Wojna świrów

Ocena: 7/10


Jeśli próbować wziąć bizarro fiction na tzw. chłopski rozum, można dojść do wniosku, że to jakiś literacki absurd. Zabawa popkulturą, surrealizm, podważanie tabu, pastisz, robienie sobie jaj – wszystko pięknie, ładnie, ale jak mocno trzeba mieć poprzestawiane we łbie, by pisać o domach mieszkających w innych domach zrobionych z ludzi albo o goblinach z Auschwitz? Gorzej: co trzeba ćpać żeby takie rzeczy czytać i twierdzić, że mają jakąś wartość literacką?! Cóż, bizarro fiction lubi wybijać ze schematów i zaskakiwać, ale za cel stawia sobie nie szokowanie za wszelką cenę, ale raczej ustawiczne branie się za literackie bary z  wyobraźnią.

sobota, 2 sierpnia 2014

[FILM] Stare dobre świntuszenie, czyli nostalgia i kant tyłka


Nostalgia niepodzielnie panuje nam w kulturze i póki co nie zanosi się, by miała szybko przeminąć. Internet pełen jest stron prezentujących kultowe animacje dzieciństwa, produkty spożywcze, których produkcji dawno już zaprzestano, filmy niegdyś będące kwintesencją zajebistości (mimo że teraz strach je oglądać), nie wspominając choćby o czasopismach, które kiedyś upadły, a dziś – z wprawą doktora Frankensteina – próbuje się ożywić, przypudrować i pchnąć ludziom po raz kolejny. I w sumie nawet nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że tendencje nostalgiczne narastają, a sama nostalgia zaczyna przysłaniać ludziom trzeźwy osąd sytuacji. Bo czym ona jest? Tęsknotą za czymś, co tak naprawdę nie istniało, za wyidealizowanym obrazem przeszłości, wykreowanym – najczęściej – na podstawie cudzych wspomnień i emocji, prostszym i bezpieczniejszym niż niepewna teraźniejszość, wymagająca dokonywania masy wyborów, zdywersyfikowana i mieszająca wszystko ze wszystkim. Nostalgia jest więc niczym miód na serce, plasterek przyklejony przez mamę na paluszek – miękki, kojący i odporny na jakiekolwiek badania empiryczne (wiadomo, plasterek daje +10 do armora i jesteśmy niezniszczalni). Efekty bywają cokolwiek absurdalne, dając początek kuriozalnym narracjom o starych, dobrych czasach™, gdy trawa była zieleńsza, żywność naturalna, edukacja i metody wychowawcze skuteczniejsze, kobiety traktowano lepiej, mężczyźni byli mężczyznami, a Warszawianki nawet na wojnie były stylowo ubrane (hint: this is bullshit).

niedziela, 27 lipca 2014

[FILM] Wojownik doskonały, czyli przypadki samuraja w popkulturze [3]


Sprzeciw wobec niegodziwości

Honor samuraja (1969)
Starcie ideałów honoru.
Często powtarzającym się motywem jest również konflikt między jednostką a systemem, którego podłożem jest odmienna definicja honoru oraz obowiązków wynikających z podążania drogą samuraja. W tym kontekście filmami, które w pierwszej kolejności przychodzą na myśl, są produkcje Masakiego Kobayashiego Hara-kiri (1962) i Bunt (1967), które w sposób drastyczny odsłaniają opresyjność hierarchicznego systemu, zastygnięcie samurajów w pustych formach rytuałów i bezwzględne wykorzystywanie zajmowanych pozycji by wymusić określone zachowania na swych wasalach. Oczywiście nie wszystkie produkcje traktujące o konflikcie indywidualistycznego pojęcia honoru ze świadomością klasy samurajskiej musiały przybierać formę tak skrajną, ani nieść ze sobą treści antysystemowe. W Honorze samuraja (1969, Hideo Gosha) główny bohater, Magobei Wakizaka, jest świadkiem, jak członkowie jego klanu, pod wodzą przywódcy, Rokugo Tatewakiego, dokonują masakry mieszkańców rybackiej wioski. Okazuje się, że rybacy odnaleźli złoto z zatopionego statku należącego do szogunatu. Rokugo decyduje się zarekwirować złoto, by podreperować sytuację klanu, a następnie wydaje wyrok na chłopów, aby nie mogli nikomu zdradzić tajemnicy. Magobei jest wstrząśnięty tym czynem – choć zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji oraz obowiązku zapewnienia spokoju na ziemiach klanu Sabei, nie jest w stanie zaakceptować takiej nikczemności, nawet jeśli jest to cena za lojalność wobec szoguna. Dla Rokugo jest to konieczność wynikająca z podążania drogą samuraja – dla Magobeia mordowanie bezbronnych poddanych jest czymś nie licującym z honorem wojownika, dlatego decyduje się odejść z klanu, wymuszając na przyjacielu obietnicę, że nigdy więcej nie uczyni nic podobnego. Magobei jest więc człowiekiem, który wyżej stawia swoje własne, indywidualne poczucie honoru, niż brutalne podporządkowanie politycznej instytucji, jaką jest klan; nie zatracił współczucia i szlachetności, które skierowały go do podważenia decyzji rodu. Jednocześnie kiedy okazuje się, że Rokugo złamał słowo samuraja i ponownie zamierza wykorzystać chłopów (a przy okazji zabić przyjaciela, nasyłając na niego zabójców), decyduje się wystąpić przeciw niemu i zmazać z siebie winę, jaką było dopuszczenie do pierwszej rzezi rybaków.

wtorek, 22 lipca 2014

[RECENZJA] Dochodzenie 3, czyli brudna gra


Dawid Hewson
Dochodzenie 3

Ocena: 7/10

Co może wyniknąć z książkowej adaptacji popularnego serialu? W powszechnym mniemaniu – absolutnie nic dobrego. Przyzwyczailiśmy się, że o ile przeniesienie na ekrany literackich fabuł skutkuje mniej lub bardziej udaną produkcją, o tyle proces odwrotny kończy się zazwyczaj straszną szmirą, na której próbują wypłynąć trzeciorzędni wyrobnicy. Ba, często nawet nie próbują ukryć, że po prostu przepisują akcję i dialogi, dodając od siebie co najwyżej kiepski styl. Co więc mogło wyniknąć z adaptacji znanego duńskiego serialu kryminalnego ?

poniedziałek, 14 lipca 2014

[RECENZJA] Pies i klecha. Żertwa i inne historie, czyli Czerwony i Czarny na tropie


Łukasz Orbitowski, Jarosław Urbaniuk
Pies i klecha. Żertwa i inne historie

Ocena: 7,5/10

Do spotkania z księdzem Andrzejem Gilem i komisarzem Zbigniewem Enką, tytułowymi psem i klechą, dotychczas doszło dwukrotnie: w 2007 wydawnictwo Fabryka Słów wypuściło powieść Pies i klecha: Przeciw wszystkim, by rok później powrócić z kontynuacją zatytułowaną Tancerz. W tym roku zaś możliwość kolejnego zetknięcia się z dziwacznym duetem umożliwiło wydawnictwo Powergraph, wypuszczając w ebooku zbiór opowiadań Pies i klecha. Żertwa i inne historie.

piątek, 11 lipca 2014

[RECENZJA] Opowieści z Wilżyńskiej Doliny, czyli to nie jest dobra bajka


Anna Brzezińska
Opowieści z Wilżyńskiej Doliny

Ocena: 8/10

Książka dostępna jest w pakiecie Book Rage.


Życie bywa ironiczne. Opowieści z Wilżyńskiej Doliny Anny Brzezińskiej chodziły za mną długo, acz zanadto się nie narzucały: nigdy nie brakowało książek, które wydawały się ciekawsze albo przynajmniej ”kłuły” w oczy na tyle mocno, że lądowały na szczycie listy „do przeczytania”, mimo ciągłych polecanek, że to przecie „lekkie, zabawne, z humorem, jeszcze świetne językowo i w ogóle cud, miód i orzeszki”. No i zacząłem czytać, skuszony obietnicami przyjemnej, wesołej lektury… Cholerni łgarze, oby wam języki obeschły!

czwartek, 3 lipca 2014

[FILM] Wojownik doskonały, czyli przypadki samuraja w popkulturze [2]

Dawno nie było aktualizacji, ale cóż - egzaminy, sesja, przygotowania do wyjazdu po drodze, egzemplarze recenzenckie do ogarnięcia... trochę tego było, ale teraz powinno znaleźć się nieco czasu na odrobinę częstsze aktualizacje. Dlatego wrzucam drugą część opracowania na temat samurajów w popkulturze. Smacznego. 

Samuraje w odległej galaktyce

Palpatine-domo, rebelianci nadchodzą.
Źródło: geektyrant.com
Osobnym przypadkiem jest tutaj uniwersum Gwiezdnych Wojen, a przede wszystkim dwie filmowe trylogie wyprodukowane przez George’a Lucasa. Saga, zapoczątkowana w 1977 roku i będąca jednym z obrazów, które trwale wpłynęły i odmieniły popkulturę, bardziej niż do kwestii historycznych i politycznych – jako chociażby filmy science fiction w latach pięćdziesiątych – sięgała po retorykę mityczną, jednocześnie doprawiając produkcje solidną dawką nostalgii. W rezultacie historia potyczki Rebelii ze złym, nieludzkim Imperium łączyła w sobie elementy mitu (wyprawa Luke’a w celu zdobycia wiedzy, pobieranie nauk u mentorów, potyczka z ojcem), baśni (sławna fraza „Dawno temu w odległej galaktyce...”) a także konwencji westernu (zawadiacki Han Solo)[1]. Jednak obok wpływu kultury europejskiej, Lucas sięgnął również po inspirację dalekowschodnie, uwidaczniające się przede wszystkim w kreacji jednych z najpopularniejszych postaci popkultury – rycerzy Jedi, będących w zasadzie futurystycznymi samurajami. Fakt ten uwidacznia się nie tylko w ich przymiotach, (które omówię później) ale przede wszystkim ich broni – mieczach świetlnych, prawdziwej wizytówce uniwersum Gwiezdnych Wojen. Podobieństw między nimi a kataną nie trzeba daleko szukać: tak jak w przypadku miecza samurajskiego, miecz świetlny pozwala natychmiast rozpoznać bohatera – można nie znać postaci, nie orientować się w fabule, ba – nie trzeba nawet znać filmu; widok wiązki zabarwionej na niebiesko bądź czerwono wystarczy, by rozeznać się, z jaką grą/filmem/komiksem mamy do czynienia. Co więcej, obydwa rodzaje broni niosą ze sobą niemal identyczny ładunek symboliczny:

[Miecz świetlny] Był oficjalną bronią Rycerzy Jedi. Nie tak niezgrabny i przypadkowy jak blaster. Aby go używać, potrzeba było czegoś więcej, niż tylko celne oko. Broń pełna elegancji. A przy tym również symbol. Każdy mógł użyć blastera czy palnika fuzyjnego – lecz sprawne posługiwanie się mieczem świetlnym było oznaką kogoś, kto górował ponad zwykłymi ludźmi.[2]

poniedziałek, 9 czerwca 2014

[FILM] Wojownik doskonały, czyli przypadki samuraja w popkulturze [1]

Toshiro Mifune i Tatsuya Nakadai w czasie przerwy
na planie Sanjuro (1962)
Poniższy tekst jest fragmentem mojej pracy magisterskiej, którą kiedyś, dawno temu, zdarzyło mi się napisać. Praca traktowała o mobilności mitu samuraja w popkulturze i jakkolwiek nie jestem z niej do końca zadowolony (bo wiele rzeczy można było ująć inaczej, np. pisząc to dzisiaj większy nacisk położyłbym na kwestie orientalizmu) ale z perspektywy czasu nadal uważam, że nie jest z nią najgorzej... No cóż, może ktoś znajdzie tutaj coś dla siebie, choćby do przedyskutowania potencjalnych nieścisłości.

Póki co wrzucam część pierwszą, jako że całość była ciut długa. Druga część pewnie wkrótce ;]



Samuraj i jego mit

Postać samuraja nie była czymś stałym i jednorodnym, "modelem" niezależnym od wpływu historii; z czasem, wraz z kolejnymi przemianami politycznymi i społecznymi, zmieniały się jego ideały, techniki walki oraz kształt relacji z innymi warstwami społecznymi i możnowładcami. Proces ten, trwający od zaczątków klasy samurajskiej aż po jej koniec w czasie restauracji Meiji, wraz z całym wachlarzem kolejnych przekształceń, jest dobrze zbadany i udokumentowany. Mimo to w popkulturze trudno odnaleźć realizacje, które przedstawiały by japońskich wojowników już to jako porywczych zabijaków, chwytających za broń z powodu przypadkowego dotknięcia się pochew mieczy w czasie przeprawy przez most, już to jako urzędników, parających się czysto biurokratyczną pracą. W większości przedstawień medialnych – obejmujących już nie tylko kino, czy seriale anime, ale również komiksy, gry komputerowe, a nawet muzykę – samuraj jest figurą o rysie bohaterskim: samotnym wędrowcem podążającym ścieżką bushidō, przedkładającym honor nad uczucia i doraźne korzyści, lojalnym wobec swego pana i kompanów, a jednocześnie odważnym mistrzem miecza o niezwykłej sile i umiejętnościach walki, nadczłowiekiem, znacząco wybijającym się ponad tłum[1]. Dlaczego jednak popkultura z taką łatwością zaadaptowała to wyobrażenie, rugując z niego zniekształcające ten pozytywny obraz elementy historyczne (które pozostawiła dla postaci negatywnych) i powielając mocno wyidealizowany wizerunek wojownika?

sobota, 31 maja 2014

[RECENZJA] Ad Infinitum, czyli boskie intrygi


Michał Protasiuk
Ad Infinitum

Ocena: 6,5/10

Thriller nie jest gatunkiem zbyt często spotykanym wśród polskich premier książkowych. Po części może dlatego, iż wymaga on sporej dyscypliny i dokładności w konstruowaniu fabuły oraz umiejętności budowania napięcia, których braku nie da się łatwo zamaskować chwytliwymi dialogami i interesującą kreacją świata przedstawionego. Kiedy więc dostałem w swoje ręce Ad Infinitum Michała Protasiuka, obiecywałem sobie po nim całkiem sporo – bo i wydawnictwo sprawdzone, i autor znany z dobrych opowiadań, no i blurb obiecujący spisek z Żydami i Wielką Teorią Unifikacji w tle. Teraz jednak, po skończonej lekturze, nie mogę się pozbyć uczucia lekkiego rozczarowania…

środa, 28 maja 2014

[RECENZJA] Conan i Królowa Czarnego Wybrzeża, czyli zabójcza namiętność


Sound Tropez
Conan Barbarzyńca i Królowa Czarnego Wybrzeża

Ocena: 7,5/10

Recenzja została pierwotnie opublikowana na portalu hatak.

Wkładając do napędu płytę z nagraniem Conana Barbarzyńcy i Królowej Czarnego Wybrzeża, nie wiedziałem, czego dokładnie się spodziewać. Oczywiście słyszałem o dźwiękowej adaptacji komiksu Żywe trupy i przeczytałem kilka pozytywnych komentarzy, ale i tak idea wydała mi się cokolwiek karkołomna. No bo o ile z książką nie ma problemu, to jak miałaby wyglądać sprawa z medium, w którym tak ważna jest warstwa graficzna? Cóż, dzięki Conanowi... wreszcie mogłem się o tym przekonać – z całkiem pozytywnym skutkiem.

sobota, 24 maja 2014

[FILM] Duży ekran, mały ekran #14

Nie powiem, żebym ostatnimi czasy bił rekordy oglądania filmów, wręcz przeciwnie. Cóż, zbliża się czerwiec, może rzecz się odmieni… w każdym razie przełom kwietnia i maja upłynął głównie pod znakiem kina „tak złego, że aż dobrego” bądź kultowego. Oczywiście trafiały się produkcje po prostu dobre – w poprzedniej notce produkowałem się wszak o Godzilli Edwardsa, po drodze wpadł też bardzo zacny Winter Soldier, o którym jednak pisać nie będę  – ale większość tego, co obejrzałem, bez przeszkód mogłaby trafić do szufladki z etykietą W-T-F na przedzie.

Dead Heat (1988, Mark Goldblatt)
Ocena: 6/10

Film z prawdopodobniej najlepszym
cytatem z Casablanki w dziejach kina.
Rasowy akcyjniak z lat 80., z tym, że nie ogląda się go dla destrukcyjnych popisów głównych bohaterów, cycków ani finałowego twistu fabularnego, ale żeby sprawdzić, ile jeszcze dziwacznych pomysłów scenarzysta był w stanie upchnąć w tym filmie. Zresztą już sam koncept nie pozostawia wątpliwości, co będzie główną atrakcją Dead Heat – oto w mieście dochodzi do serii napadów rabunkowych, których sprawcami są… ożywione trupy. Srogo? Spokojnie, sprawy znacząco się skomplikują, gdy prowadzący sprawę detektyw Roger Mortis sam zejdzie z tego świata i zostanie nań przywrócony… Intryga szyta jest nićmi grubymi jak lina okrętowa i zawiera wszystko, czego oczekiwalibyśmy po takim filmie: motyw zemsty, poszukiwanie nieśmiertelności, strzelaniny, zombie i Vincenta Price’a, którego techniki marketingowe pozwoliłyby wcisnąć garść kurzu alergikowi. Wszystko tonie w absurdzie, dialogi prawdopodobnie pisano na srogim haju i trudno orzec, kto bawił się lepiej – aktorzy grając na planie, czy widzowie przed telewizorem. Rzecz idealna na seans przy piwie.

piątek, 16 maja 2014

[FILM] Godzilla, czyli zginać karki, Król nadchodzi




UWAGA: Tekst zawiera spoilery zdradzające szczegóły fabularne filmu. 
Jeśli nie oglądałeś - czytasz na własną odpowiedzialność!


"Godzilla" miała jedną z lepszych akcji promocyjnych ostatnich lat.
Godzilla Garetha Edwardsa niewątpliwie była dla mnie jedną z tych premier, na które czekałem w tym roku najmocniej. Nie tylko dlatego, że fanem Wielkiego Jaszczura jestem od ponad osiemnastu lat, a w podstawówce uwielbiałem rysować w zeszycie Biollante. Byłem szczerze ciekaw, jak z ikoną kina poradzą sobie Amerykanie w drugim podejściu, nauczeni słabym odbiorem filmu Emmericha i pogardą, jaką darzą ten film fani Godzilli. Oczywiście trailery i zapowiedzi pozwalały sądzić, że producenci zauważyli, iż mają do czynienia nie z jakimś anonimowym potworem, ale bohaterem mającym rzesze miłośników. I faktycznie: Godzilla to produkcja od fanboya dla fanboyów; z destrukcją, walkami potworów, górą nawiązań i cytatów, a przy okazji ciekawie obrazująca proces dostosowywania postaci Jaszczura zarówno do wymogów producentów filmowych, jak i współczesności.

środa, 14 maja 2014

[RECENZJA] Pokój światów, czyli Dobrzy, Źli i Marsjanie


Paweł Majka
Pokój światów 

Ocena: 8,5/10

Czasem mam wrażenie, że żyjemy w czasach terroru oryginalności – a właściwie tych, którzy pragną go za wszelką cenę, kręcąc nosem i sarkając na prawo i lewo, marudząc znad kart książki, że „przecież to już było”, dla których kombinatoryka jest tylko autorską wymówką dla twórczej impotencji i braku pomysłów. A potem patrzę na Pokój światów Pawła Majki, wypełniony archetypami aż po czubek okładki, wykorzystujący motywy setek powieści przygodowych, lecz przy okazji tak niebanalny i bezwstydnie rozrywkowy i choćbym chciał, nie mogę pozbyć się dobrego humoru.

poniedziałek, 5 maja 2014

[POTWORNE KINO] TOP 5 filmów o Godzilli

Godzilla vs. Biollante
Godzilla vs. Biollante (Źródło: Wikipedia)
Długo obiecywałem sobie ten wpis – po najlepszych i najgorszych przykładach anglosaskiego kina potworów musiał przyjść czas na moje skrajnie subiektywne zestawienie najciekawszych/najlepszych filmów o Godzilli. Nie będę ukrywał, że mam do wielkiego gada, jak i całej serii, stosunek bardzo osobisty – były to chyba pierwsze japońskie filmy (nie licząc wieczorynkowych Pszczółki Mai i Muminków) jakie miałem okazję obejrzeć. Szczerze mówiąc nie pamiętam, czy w tamtym czasie wiedziałem dokładnie, co to ta Japonia właściwie jest, ale wkrótce dokształciłem się zarówno w kwestii geograficznej, jak i stricte filmowej, rozpoczynając moją niesłabnącą fascynację tym kinem.

Ponieważ do premiery nowej amerykańskiej Godzilli zostały niecałe dwa tygodnie, jest to dobra okazja żeby zebrać się w sobie i skrobnąć co nieco o bohaterze dzieciństwa. Jak wspomniałem wcześniej, jest to zestawienie skrajnie subiektywne: bycie fanem niejako z definicji zakłada brak dystansu do obiektu uwielbienia, więc jeśli ktoś oczekuje jakiegoś pogłębionego opisu lub obiektywnych argumentów natury estetycznej czy ideologicznej, to chyba zły adres. Inna sprawa, że próba obiektywnej analizy serii tak zróżnicowanej jak Godzilla wymagałaby czegoś więcej, niż krótka notka na blogu. Bo i jak zwięźle opisać bohatera, funkcjonującego na ekranach przez ponad sześćdziesiąt lat? Bohatera, który zaczynał jako metafora traumy związanej z bombą atomową, by następnie stać się narodowym superbohaterem, zwiastunem kryzysu, a wreszcie ikoną popkultury? Jak przyłożyć tę samą ramę do filmów tworzonych w czasie szybkiego rozwoju gospodarczego Japonii i tych kręconych podczas zapaści w latach 90.? Jak porównywać estetykę produkcji z lat 60., gdzie SF miało skłonność do kiczu i przesady, a żaden pomysł nie wydawał się „zbyt głupi”, z obrazami współczesnymi, gdzie panuje tendencja wręcz odwrotna i nawet filmy czysto rozrywkowe muszą być „mroczne i poważne”? Nie wspominając już o odmiennych strategiach realizacyjnych wykorzystywanych w różnych okresach (w zależności od kondycji samego kina w Japonii), wrażliwości estetycznej twórców, ingerencji zachodnich dystrybutorów, tnących te filmy niekiedy niemiłosiernie… Wszystko to było znaczące i miało wpływ na to, jak Godzilla wyglądał i co robił (polecam tutaj Bringing Godzilla Down to Size, gdzie można posłuchać m.in. ludzi odpowiedzialnych za efekty specjalne i aktorów odtwarzających Wielkiego G – interesująca sprawa). Czy więc można w prosty sposób powiedzieć, który film był „najlepsiejszy”? Cholera wie. Ja w każdym razie nawet nie próbuję.

niedziela, 27 kwietnia 2014

[RECENZJA] Sto dni bez słońca, czyli ratujmy cywilizację Zachodu

Źródło: powergraph.pl

Wit Szostak
Sto dni bez słońca

Ocena: 7,5/10

Pytanie: jakie teksty są najcięższe do oceny? Niektórzy twierdzą, że te średnie. Wiadomo: najlepiej, gdy powieść czy opowiadanie okażą się genialne bądź skrajnie nieudane – wiadomo wtedy dokładnie, z czym mamy do czynienia, ocena nie nastręcza problemów, wszyscy są zadowoleni. Ze średniakami jest kłopot, bo mogą zawierać elementy interesujące, przetykane rozwiązaniami idiotycznymi lub po prostu nijakimi. Ale może być gorzej – jak bowiem jasno ocenić książkę, która intryguje pomysłem, zachwyca stylem, zaskakuje ciekawymi rozwiązaniami fabularnymi, a jednocześnie oparta jest na koncepcie wywołującym chęć rozbicia sobie głowy o kant biurka?

sobota, 19 kwietnia 2014

[FILM] Cnota nudy, czyli wszyscy daliśmy się oszukać.

Tekst ukazał się pierwotnie w piśmie 16mm

Ileż razy zdarzyło się nam wyjść na osoby niedojrzałe, gdy przypadkiem wymsknęło się nam słowo sympatii do adaptacji komiksów? Ileż razy musieliśmy wysłuchiwać, że „prawdziwe kino” nie może być łatwe, lecz musi sięgać w głąb, dotykać transcendencji, dosłownie topić widza w potoku piętrowych metafor i wzajemnie wykluczających się interpretacji? Ileż było przypadków, gdy wychodziliśmy na nieobytych troglodytów nie zachwycając się melancholią i cierpieniem głównego bohatera podczas trzygodzinnego seansu obierania ziemniaków, stanowiącego dla nas rozrywkę godną „seansów korekcyjnych”, którym poddawany był Alexa z Mechanicznej pomarańczy?


czwartek, 10 kwietnia 2014

[RECENZJA] Multirzeczywistość, czyli przeraźliwy potok słów


David Louis Edelman
Multirzeczywistość

Ocena: 5,5/10

Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu Hatak.

Nie powiem, aby Infoszok rzucił mnie na kolana. Fakt, debiut Edelmana oparty był na interesującym koncepcie, posiadał też bardzo pieczołowicie skonstruowaną sieć zależności ekonomiczno-politycznych, ale sprawiał jedynie wrażenie wstępu do czegoś większego, nie wspominając o niezbyt zajmującym wątku głównym, średnim stylu i przegadaniu całości. Sięgając po Multirzeczywistość liczyłem, że coś wreszcie zacznie się dziać i poznam powody, dla który główny bohater określany jest mianem geniusza. I faktycznie, drugi tom „Skoku 225” jest zdecydowanie bardziej dynamiczny i treściwy… ale wciąż niewiele mu to pomaga.

sobota, 29 marca 2014

[RECENZJA] Infoszok, czyli na wstępie musimy się nagadać


David Louis Edelman
Infoszok

Ocena: 5/10

Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu Hatak

Jedną z często wyśmiewanych przypadłości fantasy jest skłonność jej autorów do tworzenia wielgachnych, pełnych rozmachu opowieści, ciągnących się niczym topiony ser, gdzie debiutancki pięcioksiąg autora nagle okazuje się tylko wstępem dla dziesięciotomowej sagi z setką wątków i dwoma tysiącami bohaterów. Jednak Infoszok – debiut Davida Louisa Edelmana – pokazuje, że i w SF zdarzają się podobne historie. Co prawda mamy tu do czynienia „tylko” z trylogią, ale już pierwszy jej tom pokazuje, że autor już na początku wygarnął z grubej rury. Może nawet zbyt grubej.

wtorek, 25 marca 2014

[RECENZJA] Czad. Cykl płci i miłości, czyli na wzgórzu róż Grabiński czuwa


Stefan Grabiński
Na wzgórzu róż

Ocena: 7/10


Stefan Grabiński
Czad. Cykl płci i miłości.

Ocena: 6/10.

W Polsce horror nigdy nie cieszył się jakąś szczególną estymą. Użyć pewnych motywów, posłużyć się nimi do zbudowania społecznego komentarza, powieści zaangażowanej, moralitetu – jasne, czemu nie; ale napisać utwór stricte rozrywkowy? Bazujący na czysto emocjonalnych reakcjach? To się nie godzi! Na szczęście w ostatnich latach coś w tej materii drgnęło i okazało się, że mamy jednak tradycję „rodzimego straszenia”: filmy pokroju Lokisa czy Wilczycy zyskują status kultowych pospołu z obrazami wytwórni Hammer, a twórczość pisarzy – jak choćby Stefana Grabińskiego – wreszcie otrzymuje stosowną edycję i oprawę. 

piątek, 14 marca 2014

[FILM] Duży ekran, mały ekran #13

Blood Shot (2013) reż. Dietrich Johnston  (4/10)
Wyobraźcie sobie wampira – nie jakiegoś wymoczkowatego Edzia, ale porządnego, wielkiego jak szafa i łysego badassa w czarnym płaszczu. Potem wyobraźcie sobie tego wampira podróżującego po świecie jako cyngiel CIA, wpadającego do budynku, przyjmującego na klatę tonę ołowiu, a potem robiącego całkowitą masakrę, z wlewaniem komuś wybielacza do gardła włącznie. Do tego dodajcie jakiegoś młodego policjanta owładniętego obsesją (w sumie nie wiadomo nawet skąd) zabicia wampira, przez co całkiem sypie mu się życie osobiste i praca, a następnie wizję, że ta dwójka staje naprzeciw islamskiej grupy terrorystycznej, która testuje broń chemiczną na małych szczeniaczkach, wozi ze sobą harem dziewic, chce zdetonować w USA bombę atomową z pomocą starożytnego, niebieskiego dżina i karłów-samobójców, a komórki mózgowe ma tak owładnięte miłością do Allaha, że jej członkowie zapominają o zmianie garderoby i w jankeskiej metropolii biegają ubrani w beduińskie wdzianka i turbany. Wyobraźcie sobie teraz to wszystko w niskobudżetowym filmie, pełnym absurdalnych klisz kina akcji, z falą uderzeniową posyłającą bohatera dziesięć metrów do przodu, raną, która nie przeszkadza mu w robieniu piruetów w czasie strzelaniny, choć chwilę wcześniej nie mógł przez nią ustać na nogach, przeciwnikami wyciągniętymi z najbardziej łopatologicznych odcinków South Park, niekończącą się amunicją, wylewającym się z ekranu kiczem i przesadą, oraz rolami Lance’a Henriksena i Christophera Lamberta. Jest źle? Jest strasznie. Ale w kategorii „film tak zły, że aż dobry” jest to całkiem przyjemna produkcja. Tania, bzdurna i przesadzona, ale serio, jeśli bohater zjeżdża do podziemnej kwatery za pomocą odrzutowej trumny, za którą wisi amerykańska flaga, to jak mogę narzekać?

wtorek, 11 marca 2014

[KĄCIK GRAFOMANA] Szmaragdy

W kąciku mojego grafomaństwa maleństwo, które napisałem dość dawno na jakiś konkurs (i chyba nawet coś wygrałem), będący poniekąd rezultatem mojej nawracającej manii dotyczącej Edgara Allana Poe. Tekst jest w zasadzie taką stylistyczną zabawą, ale mam do niego słabość i nie chciałbym, żeby mi się zgubił w odmętach Internetu... a nuż się komuś spodoba.


Zmierzcha już. Widzę jak słońce, majestatycznie chowając się za horyzontem, krwiście czerwoną poświatą obleka świat. Mój czas się zbliża. Czuję widmową dłoń Przeznaczenia zaciskającą się na moim gardle, chwytającą mnie za serce, wydzierającą duszę. Nim księżyc zajaśnieje na niebie, będę już nieżyw, tego jestem pewien. Dlatego też z przejęciem spisuję swoje wyznania, drżącą ręką próbując przelać na papier swój strach i nieszczęście. Przeklęty ja! Przeklęty ród mój i moja słabość. Zagładę sprowadziłem na swój dom, ulegając diabelskiej pokusie, trupiemu odorowi ukrytemu pod maską anielskiej urody…

wtorek, 4 marca 2014

[RECENZJA] Przedksiężycowi III, czyli ostatni krąg piekła


Anna Kańtoch
Przedksiężycowi III

Ocena: 8/10

Siedzę od dobrych kilkunastu minut wpatrzony w ekran i niemrawo próbuję sklecić wstęp do recenzji, nie będący jednocześnie zbiorem frazesów w rodzaju „to już jest koniec!”, bądź – uchowajcie ludzie – „wszystko co dobre, kiedyś się kończy”. Z drugiej strony jest coś absurdalnego w pisaniu wstępu do tekstu traktującego o końcu i to na wielu płaszczyznach. Zwłaszcza, gdy ma się do czynienia z pozycją intrygującą, jaką niewątpliwie byli Przedksiężycowi. Anna Kańtoch stworzyła niesamowity świat, który następnie na oczach czytelników systematycznie zmieniała w gruzy, mnożąc pytania i podsycając ciekawość w oczekiwaniu na finał, by na koniec, swoim zwyczajem, wywinąć się od wszelkich definitywnych rozwiązań.

środa, 19 lutego 2014

[RECENZJA] Królowa głodu, czyli nie pali się kościołów


Wojciech Chmielarz
Królowa głodu

Ocena: 6,5/10

Wojciech Chmielarz był dotychczas znany jako autor pozytywnie przyjętych powieści kryminalnych, najwyraźniej jednak nabrał ochoty na literacki skok w bok – bowiem Królowa głodu jest utworem stricte fantastycznym, łączącym motywy SF, fantasy i westernu, doprawiając je odrobiną horroru. Przyznam szczerze, że nie miałem wcześniej do czynienia z prozą Chmielarza i nie do końca wiedziałem, czego się spodziewać: opis książki nie wyjaśniał za wiele, zaś pierwszy kontakt z samym tekstem był… cóż, taki sobie.