Viv

Viv

wtorek, 25 maja 2010

Niekończąca się wędrówka (1)




Henry Jenkins, w swojej książce Kultura konwergencji tak oto opisuje to zjawisko:

Jako konwergencję rozumiem przepływ treści pomiędzy różnymi platformami medialnymi, współpracę różnych przemysłów medialnych oraz migracyjne zachowania odbiorców mediów, którzy dotrą niemal wszędzie, poszukując takiej rozrywki, na jaką mają ochotę. Konwergencja to pojęcie opisujące zmiany technologiczne, przemysłowe, kulturowe i społeczne – w zależności od tego, kto je używa i o czym wydaje mu się, że mówi.


W dalszej części książki autor analizuje kilka przykładów konwergencji, w tym także Gwiezdne Wojny i Harry’ego Pottera. Wybór ten wydaje mi się dość interesujący, z uwagi na skalę, w jakiej działają rzeczone fenomeny (nie bójmy się użyć tego słowa).
Szał (czy też histeria, zależy jak na to patrzeć) jaki wywołał Harry Potter swego czasu był nie do zniesienia. Kilku tomowa opowieść wżarła się w kulturę w sposób wręcz przerażający, dając specom od marketingu kurę znoszącą złote jaja. Były filmy, koszulki, ilustrowane albumy, masa gadżetów – począwszy od zeszytów, kończąc na okularach, wycieczki i Bóg wie, co jeszcze. Harry straszył nawet z lodówki. A społeczność fanowska przesunęła znacznie granicę inwencji w parzeniu bohaterów filmu w tworzonych masowo fanfikach i fanartach.
Gwiezdne Wojny zresztą nie lepsze. Dzisiaj same filmy – które niby powinny być najważniejsze – wyglądają dość biednie na tle kilkunastu gier komputerowych na wszystkie platformy, licznych książkach i komiksach, prezentujących wydarzenia przed, w trakcie i po wydarzeniach zawartych w filmach, serialach animowanych, potężnej ilości gadżetów, prężnej społeczności fanów i wyznawcach religii Jedi.

Jest tylko jeden problem: są to zjawiska, które w dość brutalny sposób pomijają medium telewizyjne.

Telewizja w ogóle jakoś rozmija się z tego typu multimedialnością (przynajmniej w kwestii produkcji fabularnych, bo jak pokazał Jenkins, reality TV konwergencji podlega). Bez większych problemów można podać inne przykłady tego typu występujące w kinie, literaturze, grach komputerowych czy komiksie, mniej natomiast w telewizji. A jeśli już, to jest ona raczej miejscem ekspansji, niż prowadzącym ją (powstaje tu zresztą pytanie, czy na przykład adaptacje można uznać za przejaw konwergencji?). Czyżby telewizja była tak niewprawna, że nie potrafiła zbudować sobie takiego przedstawiciela? Cóż, jeśli się bliżej przyjrzeć, to można go znaleźć. I to nawet dość poważnej wagi…

Data 8 września 1966 z pewnością nie mówi wiele sporej części populacji zwanej przez wielu ludzką. Jednak dla niektórych, pełnych wewnętrznej siły i czujących pęd do przygody kosmicznych podróżników jest to data ważniejsza niż chrzest Polski i bitwa pod Grunwaldem. Tego dnia bowiem, na antenie amerykańskiej NBC, wyemitowano pierwszy odcinek serialu Star Trek. Jak na popkulturowego giganta, serial nie miał imponującego startu: po zaledwie trzech sezonach, z powodu niewielkiej oglądalności, Star Trek: The Original Series zdjęto z anteny. Serial miał zresztą zejść już po pierwszym sezonie, ale żywiołowa reakcja fanów, którzy zalali producentów powodzią listów, fakt ten odwlekła. I wystarczyła, by serial pozostał w umysłach setek tysięcy, jeśli nie milionów, fanów.

W chwili obecnej Star Trek obejmuje sześć serii telewizyjnych:

Star Trek (1966-1969, Star Trek: The Original Series)
Star Trek: Animowana Seria (1973-1974, Star Trek: The Animated Series)
Star Trek: Następne pokolenie (1987-1994, Star Trek: The Next Generation)
Star Trek: Deep Space Nine (1993-1999, Star Trek: Deep Space Nine)
Star Trek: Voyager (1995-2001, Star Trek: Voyager)
Star Trek: Enterprise (2001–2005, Star Trek: Enterprise)



Część z nich była nawet emitowana w Polsce (sam oglądałem Deep Space Nine i The Next Generation na kanale komercyjnej stacji). Obok nich zobaczyć można także jedenaście (!) filmów kinowych:

1. Star Trek (Star Trek: The Motion Picture, 1979) (reż. Robert Wise)
2. Star Trek II: Gniew Khana (Star Trek: The Wrath of Khan, 1982) (reż. Nicholas Meyer)
3. Star Trek III: W poszukiwaniu Spocka (Star Trek III: The Search for Spock, 1984) (reż. Leonard Nimoy)
4. Star Trek IV: Powrót do Domu (aka Star Trek IV: Powrót na Ziemię) (Star Trek IV: The.Voyage Home, 1986) (reż. Leonard Nimoy)
5. Star Trek V: Ostateczna Granica (Star Trek V: The Final Frontier, 1989) (reż. William Shatner)
6. Star Trek VI: Nieodkryta kraina (aka Star Trek VI: Wojna o pokój) (Star Trek VI: The Undiscovered Country, 1991) (reż. Nicholas Meyer)
7. Star Trek: Pokolenia (Star Trek: Generations, 1994) (reż. David Carson)
8. Star Trek: Pierwszy kontakt (Star Trek: First Contact, 1996) (reż. Jonathan Frakes)
9. Star Trek: Rebelia (Star Trek: Insurrection, 1998) (reż. Jonathan Frakes)
10. Star Trek: Nemesis (2002) (reż. Stuart Baird)
11. Star Trek (2009) (reż. J.J. Abrams)

Ostatni z nich, w reżyserii J.J. Abramska, będący czymś w rodzaju prequela, odniósł dość spory sukces w kinach (nominacje do Oscara) i na nowo rozniecił trekkowy szał na świecie, (wredny paradoks – dla pewnej grupki osób, Star Trek kojarzy się przede wszystkim z filmami kinowymi, nie z serialami. Przebrzydła ta kinematografia!).
Z polskiej perspektywy serial ten wydawać się niczym szczególnym – ot, zwykła opowieść sf, o załodze gwiezdnego statku, przemierzającego przestrzenie kosmosu, bo na Ziemi panuje pokój, miłość i dostatek. A jednak – serial wdarł się w umysły spokojnych Amerykanów. W ten sposób pierwszy prototyp promu kosmicznego nazwano Enterprise, wiele powiedzonek załogi przeniknęło do mowy potocznej, a klingońskie powiedzenie Zemsta to danie, które najlepiej smakuje na zimno (ang. Revenge is a dish best served cold), Quentin Tarantino uczynił mottem Kill Billa.
Można się doliczyć także kilkudziesięciu publikacji książkowych i komiksowych, licznych gier komputerowych i gadżetów, jednak tym, co najważniejsze w świecie Star Treka, to jego fani, zwani trekkerami.

Powiedzmy sobie szczerze – trekkerów uznać należałoby za osobny gatunek ludzki, albo choć mniejszość narodową (kulturową, wyznaniową, polityczną?). W końcu, o ile fan Gwiezdnych Wojen może z dumą prezentować swój mundur imperialnego szturmowca, chwalić się mieczem świetlnym i paradować po miejskim rynku w charakterystycznym habicie Obi Wana, to żeby przebrać się w znaną z filmów federacyjną „piżamkę”, trzeba być naprawdę zdrowo pokręconym. A mimo to, takich ludzi nie brakuje!

W dodatku środowisko trekkerów wydaje się (mówię na podstawie opinii i materiałów wizualnych, bo sam do tego grona się nie zaliczam) wyjątkowo hermetyczne. I płodne. Organizowane są specjalne konwenty, powstają fanowskie filmy (niekiedy nawet z udziałem aktorów z oryginalnych filmów), masa opowiadań, fanfików, fanartów, cosplayów i sam nie wiem, czego jeszcze. Fani przeprowadzają psychoanalizy bohaterów, śledzą działalność i specyfikację techniczną każdego pokazanego w serialu/filmie pojazdu, stwarzają długie, niemal encyklopedyczne wpisy dotyczące zaprezentowanych w serialu ras, słowem – pogłębiają i tak już potężne uniwersum ST. Dla nich jest to z pewnością przeżycie niezwykłe, interesująca gra, która dla człeka normalnego sprawia wrażenie wariactwa (choć biorąc pod uwagę popularność fantastyki, tacy uchowali się jeszcze tylko na Grenlandii). Efekty widać gołym okiem – świat, który w swych początkach był uznawany za nudny, skomplikowany i zbyt naukowy, zwłaszcza w porównaniu do rozrywkowych Gwiezdnych Wojen, nadal żyje i ma się dobrze. I nie musi odcinać kuponów jak dzieło Lucasa…

W kolejnej zaś notce – polowanie na wampiry. Ostrzyć kołki!

argh

czwartek, 20 maja 2010

To nie kocioł, to bomba.




Telewidz ze mnie marny. Nie przepadam za reklamami, serwisy informacyjne przegrywają u mnie z dziennikami, teleturnieje mnie nie śmieszą a oferta programów rozrywkowych oferowanych przez polskie stacje niekiedy mocno mnie przygnębia. Poza tym nie cierpię oglądać seriali w telewizji. Jestem w tym przypadku raptusem potwornym – gdy mnie coś zainteresuje, chcę jak najszybciej poznać historię do końca. Omawiane więc często zjawisko wielogodzinnych maratonów serialowych, odtwarzanych na ekranie komputera to jest właśnie to, co lubię. Nie muszę przystosowywać się do strumienia telewizji i ramówki, tylko siadam sobie kiedy chcę, i oglądam. Na przykład Pogromców Mitów, którzy stali się ostatnio dla mnie wielkim hitem.

Koncepcja programu, produkowanego przez australijską spółkę Beyond Television Productions, nadawanego pierwotnie na kanale Discovery Channel w USA jest prosta. Duet prowadzących program, ekspertów w dziedzinie efektów specjalnych: Adam Savage i Jamie Hyneman bierze na warsztat różne mity i miejskie legendy dotyczące zarówno wydarzeń historycznych, jak i zdarzeń z realnego życia. Dlatego też obok historii o starożytnym systemie ostrzegania przed inwazją i dźwiękach zapisanych w glinie, opracowywane są też sytuacje w rodzaju zabójczego pudełka chusteczek, domowego poduszkowca, lub mity filmowe, jak wybuchający przy wystrzale bak samochodu.

Co potem? Cóż, najprościej rzec można, że dany mit zostaje sprawdzony niemal od każdej strony. Prowadzący, nierzadko z pomocą tzw. Build Teamu (tudzież w wersji polskiej Młodych Pogromców Mitów) poddają historie dwu stopniowemu procesowi. Najpierw starają się odtworzyć warunki „naturalne” w jakich mit powstawał (czyli np. w micie o drewnianej armacie chodzi o użycie odpowiedniego drzewa i narzędzi), by w razie niepowodzenia (obalenia mitu) użyć nowoczesnej techniki do spowodowania odpowiedniego efektu – najczęściej potężnej eksplozji.

Cóż jest takiego specjalnego w tym popularno-naukowym programie, że tak mocno przyciąga do ekranu?

• Prowadzący. Zastosowano tutaj najstarszy patent na dobre show, czyli skontrastowanie dwóch odmiennych osobowości, w tym wypadku statecznego i poważnego Hynemana i wesołkowatego Savage’a. Obydwaj doskonale się uzupełniają, nierzadko prowadząc ze sobą pełne ironii dialogi. Częste są sytuacje, w których Savage coś psuje, by Hyneman mógł to naprawić, odpowiednio fakt ten komentując.
• Problemy. Są najróżniejsze: od wyjątkowo głupich, jak mit o morderczej paczce chusteczek i wartości odżywczej pudełka po płatkach, po naprawdę popularne, jak sprawdzenie, czy buty ze wzmocnionymi noskami naprawdę mogą odciąć palce i czy prowadzenie samochodu rozmawiając z komórki jest równie niebezpieczne jak po pijanemu. Do tego dochodzą też liczne mity z Hollywood, które często zostają boleśnie wykpione.
• Doświadczenia. Korzystając z ograniczonych środków, doświadczenia w tworzeniu efektów specjalnych i własnej inwencji, pogromcy dokonują niekiedy bardzo skomplikowanych doświadczeń, obejmujących zarówno eksperymenty chemiczne, operacje z naśladującym ludzkie ciało żelem balistycznym i liczne crash-testy. I choć wiele z nich wygląda całkiem niewinnie, wiele jest niebezpiecznych i objętych tajemnicą (jak np. w odcinku sprawdzającym mity kryminalne).
• Show. Czyli to, co tygryski lubią najbardziej. O duecie prowadzących już wspominałem, lecz reszta ekipy niewiele im w tym ustępuje. Czasem człowiek wręcz czeka, aż coś pójdzie nie tak i wydarzy się jakaś katastrofa. A o te nietrudno, tym bardziej, że niemal w każdym odcinku coś zostaje zgniecione, spalone lub wysadzone w powietrze. Czasem jest to cukierek, a czasem kilkutonowa betoniarka. Niezależnie jednak od tematu, pogromcy robią wszystko, aby było co oglądać.
• Interakcja. Program jest ciekawym przykładem intertekstualności III rzędu. Widzowie nie tylko oglądają program, ale maja aktywny udział w jego tworzeniu: przysyłają informacje o kolejnych mitach, wnioskują o ponowne zbadanie mitu (co zdarza się całkiem często) lub po prostu dostarczają środków do totalnej destrukcji. Duża część zdemolowanych samochodów pochodziła od fanów, którzy chcieli zrobić z maszyn dobry użytek.



Można mieć oczywiście obiekcje co do sposobu przeprowadzania doświadczeń i ich „naukowości”. Ale, jak przyznają sami twórcy, nie są oni naukowcami prowadzącymi żmudne badania, tylko ludźmi robiącymi show. Profesjonalne, rozrywkowe show. Tylko tyle i aż tyle.

A teraz idę sobie obejrzeć odcinek o wzmacnianych butach. Jako użytkownik glanów, muszę być pewny, że pewnego dnia nie obetną mi paluchów…

środa, 12 maja 2010

Smoki, króliczki i gadające warzywa



Reklamy są niezwykle ważną częścią życia każdego użytkownika telewizji, niezależnie od tego, czy traktuje je jako konieczny element strumienia telewizji czy też wrednego najeźdźcę, ze skutecznością tatarskiej hordy zabijającego przyjemność z obcowania z filmem czy programem rozrywkowym. dotyczy to zwłaszcza idiotycznych historyjek o kolejnych cudownych gospodyniach, które wszędzie noszą ze sobą butelkę wybielacza lub potrafią jedną kroplą płynu do naczyń umyć całą zastawę stołową przez kolejne trzy tygodnie.

Sporo także o reklamie napisano, zarówno od strony pozytywnej, jak i negatywnej. Idąc za tym trendem, ja także postanowiłem zając się reklamą. A właściwie pewnym tych reklam twórcom.

Studia Platige Image przedstawiać w zasadzie nie trzeba. Znane jest zarówno z nagradzanych animacji Tomka Bagińskiego, takich jak Katedra czy Kinematograf, jak i wykonywania efektów specjalnych do filmów fabularnych, choćby Antychrysta Larsa von Triera. Niewielu jednak ludzi jest świadomych faktu, że Platige Image działa bardzo prężnie na polu reklamy, będąc prawdopodobnie głównym wykonawcą komputerowych animacji w spotach.

Ktoś może oczywiście zakrzyknąć: "Hańba! Gdzie Katedra a gdzie reklamy Biedronki!". Oczywiście, jest to prawda. Tyle tylko, że jak przyznała Agnieszka Piechnik podczas spotkania z fanami studia na Pyrkonie 2010, działalność na polu artystycznych filmów animowanych jest niejako dodatkiem, przynoszącym prestiż, natomiast główne dochody przynoszą właśnie kontrakty reklamowe.
Zresztą, jeśli przyjrzeć się dokładniej reklamom, okaże się, że noszą w sobie naprawdę mocny rys estetyki Platige Image, odsyłający do strony wizualnej ich filmów animowanych.

W ten sposób w reklamie Goplany można dostrzec wyraźne podobieństwa do Katedry.



Z kolei reklama Heyah pod względem animacji i ogólnego klimatu przywodzi na myśl film Michała Sochy pod tytułem Laska.



To oczywiście tylko kropla w morzu wszystkich reklam, które wykonało studio (nie wspominając o tych, którym robiło postprodukcję). Animacje studia znalazły się w spotach takich marek jak Żubr, Lech, Biedronka, Tesco, Heyah, Plus, 36i6, UPC, Olej Kujawski, Danio, Kubuś, Duracell czy LEGO, a wszystkie one są niezwykle efektowne i zachwycają solidnością wykonania. Wystarczy spojrzeć na showreel studia, prezentujący jego dokonania zarówno w kwestii krótkometrażowych filmów animowanych, teledysków, jak i reklam. Ile tytułów jesteście w stanie rozpoznać? ;>



Oficjalna strona studia: http://www.platige.com/

piątek, 7 maja 2010

Let's play!


Teleturnieje – kto ich nie lubi? Obecne na ekranach telewizorów od lat 30, towarzyszą nam bez przerwy, dostarczając rozrywki, frustracji lub niepohamowanego śmiechu na widok wyczynów graczy.

Czym jest teleturniej? Wiesław Godzic definiuje go jako specyficzny gatunek telewizyjny, z jednej strony wyraźnie nastawiony na konkretną publiczność, z drugiej zaś – tani w produkcji i łatwy do dostosowania w różnych warunkach kulturowych. Jest przedłużeniem popularnych w przeszłości festynowych konkursów zgadywanek (zgadnij pan i wygraj świniaka!), służącym rozrywce i oddaniu atmosfery walki (w założeniu fair play, ale z tym ostatnio coraz gorzej).

Za pierwszy teleturniej telewizyjny zwykło się uważać Sperling Bee z 1938, gdzie uczestnicy musieli przeliterować wyjątkowo trudne wyrazy. W latach 50 nastąpił szybki rozwój teleturniejów, w czym pewna role miała także afera z programem $64.000 Question, gdzie uczestnikowi udostępniono wcześniej pytania. Dojrzałą postać teleturniej przyjął w latach 60, głównie za sprawą Chucka Barrisa, producenta między innymi Randki w ciemno. Oferował programy dość odważne, pełne ekshibicjonistycznych zachować, lecz przy tym bardzo popularne (pamięta się polską wersję, co?). Wtedy też zaczęto przyjmować, że teleturnieje to rozrywka łatwa i przyjemna, wręcz trywialna.

Co jednak przyciąga widza do teleturnieju? Posiłkując się tekstem Godzica, można stwierdzić, że w trakcie gry uaktywniają się mity gry i rytuału. Widz zostaje wciągnięty w narrację, odczuwając przyjemność z pozostawania w bezpiecznym miejscu, podczas gdy uczestnicy męczą się w studiu, lub gdy – podobnie jak oni – nie są w stanie odpowiedzieć na pytanie, lub wręcz przeciwnie: gdy znają odpowiedź na pytanie za milion, którego w końcu uczestnik nie zdobywa.

Teleturnieje można dzielić na wiele sposobów, wydaje mi się jednak, że najlepszy będzie podział ze względu na zadania czekające gracza. Mamy więc:

• Teleturnieje wiedzowe, w której gracze mają za zadanie pokonać współzawodników odpowiadając na pytania z wiedzy ogólnej lub specjalistycznej. Jest to chyba najczęściej emitowany typ teleturnieju, zwłaszcza w Polsce, być może ze względu na dość wysokie nagrody, jakie gry te oferują. Przykładami mogą być chociażby Milionerzy, Wielka Gra, 1 z 10, czy też znienawidzone przez niektórych Najsłabsze ogniwo.
• Teleturnieje zręcznościowo-zabawowe, w których uczestnicy musza pochwalić się lepszymi bądź gorszymi umiejętnościami akrobatyczno – gimnastycznymi, co wiąże się nierzadko z niebezpieczeństwem ośmieszenia w razie porażki. Lub chociaż kąpielą w wodzie. Przykładami mogą być Hole in the Wall , Chwila prawdy , czy też Takeshi’s Castle.

Oczywiście nie wyczerpuje to możliwości – jest wiele teleturniejów, które znajdują się na marginesie którejś z grup, choćby Familiada (trudno uznać go za teleturniej miedzowy, biorąc pod uwagę, iż bazuje na odgadywaniu skojarzeń), czy Idź na całość, który to teleturniej zamierzam krótko opisać.

Idź na całość to teleturniej emitowany w latach 1997 – 2001 w telewizji Polsat, z niezastąpionym_i_boskim Zygmuntem Chajzerem w roli prowadzącego.

W grze uczestniczyły osoby wybrane spośród widzów. Polegała ona głównie na podejmowaniu decyzji czy zabrać dotychczas zdobytą nagrodę, czy wymienić ją na inną, być może lepszą. Gry były bardzo różne, na przykład gracz mógł wymieniać znaną nagrodę na nieznaną lub na odwrót (pamiętne czajniki i kapelusze), odsprzedawać je prowadzącemu lub innemu graczowi, brać udział w grach losowych czy licytacjach. W najlepszym wypadku gracz mógł wygrać samochód lub dwa, umeblowanie kuchni/łazienki lub wypaśną wycieczkę na Karaiby, w najgorszym zaś – dostawał wrednego, czerwonego kota w worze, zwanego Zonkiem, co wiązało się z utrata wszystkich nagród.



Czemu teleturniej ten wydaje mi się tak ciekawy? Przede wszystkim dlatego, że oferował naprawdę pokaźne nagrody (tak, wiem, zaraz mi zaczną wypominać te wspaniałe Fiaty 126p które z wytrwałością godną lepszej sprawy tam rozdawano) wyjątkowo małym nakładem sił. Uczestnik nie musiał posiadać rozległej wiedzy i odpowiadać na podchwytliwe pytania, nie musiał także chwalić się swoją zręcznością czy sprawnością. Jedyne, od czego zależała jego nagroda, było szczęście, mocne nerwy i prosty trick, na którym opierał się program, zwany Paradoksem Monty Halla.
Teleturniej swego czasu cieszył się naprawdę sporą popularnością (zapewne ze względu na wspominany brak pytań wiedzowych), a o sile jego oddziaływania świadczyć może chociażby fakt, że zwroty takie jak Idź na całość czy Zonk weszły do języka i są nadal używane…

PS. Z premedytacją nie pisałem nic o Momencie prawdy i programach typu Mam Talent czy Idol. Tych ostatnich – choć zawierają elementy współzawodnictwa i budzą skojarzenia z game shows – nie zaliczyłbym do teleturniejów, natomiast tego pierwszego po prostu nie oglądam.

poniedziałek, 3 maja 2010

Metalokalipsa

Czasem człek z nudów może znaleźć w przepastnych zasobach Internetu naprawdę dziwne rzeczy. Zazwyczaj przyprawiają o zawrót głowy i refleksję nad ogólnoświatowym poziomem głupoty, czasem jednak mozna trafić na prawdziwą perełkę. Dla mnie czymś takim było Metalocalypse.

Serial animowany, autorstwa Brendona Smalla ai Tommy'ego Blacha, opowiada o perypetiach fikcyjnego zespołu metalowego Dethkolk, prawdopodobnie najbardziej brutalnego zespołu w historii świata.
Jest też jednocześnie zespołem najpopularniejszym, największym wydarzeniem kulturowym, wartym miliardy dolarów przedsiębiorstwem i siódmą potęgą finansową na świecie, którego koncerty kończą się zazwyczaj masakrą i tysiącami zabitych.
O, i przy okazji, zgodnie z sumeryjskimi zapiskami, chłopaki przyniosą światu apokalipsę. Metalową, rzecz jasna.

Trudno nie polubić serialu. Czarna komedia, będąca dość makabryczną (dosłownie) satyrą na świat muzycznego biznesu, teorie spiskowe, zachowania fanów, głupie pomysły gwiazd, absurdy muzyczne i wiele innych. Ktoś może stwierdzić, że autorzy nabijają się z muzyki metalowej - owszem, jest tu sporo szpilek, które wbijają w zadek "najczarniejszego z czarnych" gatunku muzycznego, z drugiej jednak strony, trudno nie wyczuć sympatii, jaka budzą bohaterowie. Owszem, czasami zachowują się jak kompletni kretyni, ale powiedzmy sobie szczerze - któż nie marzył o karierze muzyka i posiadaniu miliardów fanów, gotowych pożreć się nawzajem by zdobyć bilet na wasz koncert?
Trudno też nie uśmiechnąć się na widok licznych odniesień do zespołów metalowych: supermarket Finntroll, fast food Burzums, reżyser Adam Nergal czy koncert w zatoce Danziga (czyli Gdańskiej) z pewnością wywoła uśmiech na twarzach wtajemniczonych ;]



Powyższy fragment może dać niejakie pojęcie o tym, jak serial wygląda. No i postanowiłem w końcu wpisać się w tradycję serwowania teledysków na blogach :>