Viv

Viv

sobota, 30 kwietnia 2011

Burn baby, burn

Marek Lechki, Erratum (2011)

Ocena: 8/10



W powszechnym mniemaniu współczesne polskie kino jest średnio wykształconym grajdołkiem, który bez zbytniej przesady można podzielić na dwie części; jedna z nich to cała bateria komedii romantycznych, tworzonych na jedno kopyto, z tym samym garniturem gwiazd i podobnym schematem fabularnym. Do drugiej wrzucamy natomiast wszelkiego rodzaju adaptacje lektur, napuszone widowiska historyczne i „ambitne” projekty, których nie ogląda pies z kulawą nogą. Nie da się ukryć, iż w takiej konstatacji jest wiele prawdy, absurdem jest jednak stwierdzenie jednej z dziennikarek, iż to dobrze, że polskie kino nie jeździ na duże festiwale, ponieważ nie będziemy musieli się wstydzić jego przaśności.

Tego typu głosy z pewnością znajdą wielu zwolenników, jednak są wyjątkowo niesprawiedliwe; negują bowiem liczne przykłady pokazujące, iż w naszym kraju zmienia się podejście do kina, a sami twórcy nie pozostają głusi na światowe trendy. Dochodzi tutaj do groteskowej wręcz sytuacji, w której narzekamy na miałkość polskiego kina, ale gdy wreszcie pojawi się coś nowego, świeżego, innego – zostaje to przeoczone lub określone jako dziwadło. Dom Zły kusił duszną, mroczną atmosferą; Wojna polsko-ruska zaskakiwała zabawą formalną i podejściem do relacji na linii film-literatura-autor, zaś tegoroczna Sala samobójców (przy całym moim sceptycznym nastawieniu do tego filmu) sięgnęła po rzadko spotykaną w naszym kinie strategię łączenia animacji i live-action. Owszem, nie jest tego wiele – ale też nie na tyle mało, by to zignorować.

Erratum Marka Lechkiego dobrze wpisuje się w tę linię, choć w sposób nieco odmienny. Jeśli przyjąć, że Sala samobójców wyrosła w pewien sposób z amerykańskiego (czy też zachodniego) modelu kina, o tyle źródeł inspiracji Erratum szukałbym raczej na wschodzie, w twórczości reżyserów z nurtu nowego kina rosyjskiego, zwłaszcza Zvyagintseva. Tak samo bowiem jak filmy Rosjanina, obraz Lechkiego dotyczy powrotów; w tym przypadku dokonuje ich Michał, znakomicie zagrany przez Tomasza Kota. Początkowe plany bohatera – krótki wypad do rodzinnego miasta po samochód szefa, bez dłuższych postojów i spotkań – szybko przeradzają się w coś poważniejszego, kiedy Michał przypadkowo potrąca bezdomnego. W pierwszym impulsie ucieka z miejsca wypadku, ale niedługo potem wraca, zapoczątkowując tym samym proces ponownego odkrywania tego, co niegdyś odrzucił i od czego się odciął. Bezsensowny z pozoru upór, by odkryć tożsamość potrąconego staje się jednocześnie katalizatorem; wraz z zagłębianiem się w historię życia kloszarda, Michał coraz wyraźniej widzi zaniedbania jakich się dopuścił, a widz dostrzega kolejne rysy, jakie pojawiają się na wizerunku ułożonego, spełnionego finansowo i rodzinnie mężczyzny. Bohater wstępuje na drogę, na końcu, której leży poznanie własnej tożsamości, zaś jej etapy znaczą spotkania z kolejnymi postaciami: policjantem, przyjacielem z dzieciństwa (odkrywającym niespełnienie muzyczne Michała), mechanikiem czy wreszcie z ojcem, z którym konfrontuje swoje życie, odrzucone marzenia, poczucie samotności, dzielone przez obydwu mężczyzn.

Film operuje bardzo skromnymi środkami, brak tu wydarzeń fabularnych, które wstrząsałyby widzem. Zamiast tego reżyser proponuje powolny rytm, gdzie kolejne zdarzenia splatają się w konsekwentny łańcuch, a żadnego z nich nie można uznać za kluczowe czy decydujące. Na ekranie roi się od emocji, niekiedy bardzo skrajnych, niejednoznacznych, jednak nie zostają one wypowiedziane wprost czy ubrane w słowa; uwolnione zostają w najmniej oczekiwanych momentach, poprzez ciąg mocnych, czasem zabawnych, niekiedy znów nieco melodramatycznych gestów. Takie rozwiązanie nie każdemu przypadnie do gustu, podobnie jak ów niespieszny rytm oraz bazowanie na atmosferze i obrazach, bardziej niż na wydarzeniach. Przekłada się to zresztą na sposób, w jaki odbieramy bohatera: obserwując go, nie wiemy dokładnie co dzieje się w jego wnętrzu, jak przedstawia się proces jego ponownego odkrywania siebie – widzimy tylko pewne zewnętrzne przejawy, ujawniające się w prozaicznych czynnościach, jak próby odetkania spływu w wannie czy przypatrywanie się płonącej wieży obserwacyjnej. W obrazach tych nie ma wielkiej nostalgii, tęsknoty za przeszłością – ta jest wszak zamkniętym rozdziałem, do którego nie ma powrotu. Bardziej, niż na rozpamiętywaniu przeszłości, bohater koncentruje się na uświadomieniu sobie własnych błędów i próbie zbudowania ponownej więzi z tym, co zostało odseparowane. Nie zawsze jest to łatwe – także od strony filmowej: reżyserowi niekiedy zdarza się używać nieco nachalnej symboliki (oczyszczająca wartość wody i ognia czy też wyjątkowo sztucznie wyglądająca scena z łabędziem sunącym nad bezkresnymi polami) jednak w ogólnym rozrachunku nie psują one odbioru, ani nie przekształcają filmu w kicz. Spora w tym zresztą zasługa aktorów: wspomnianego Tomasza Kota oraz Ryszarda Kotysa, wcielającego się w postać ojca. Ich spotkania są mieszaniną rozczarowania, gniewu i chęci odbudowania więzi, którą obaj aktorzy doskonale oddają. Kot w roli nieco wycofanego Michała jest znakomity, oddaje powolny proces odbudowy tożsamości bohatera w sposób bardzo wyraźny, lecz za razem pozbawiony nadmiernej ekspresji. Kotys z kolei ma wręcz wymalowany na twarzy potworny smutek i samotność; znakomicie pokazuje nastrój człowieka, który czuje się porzucony i pragnie odmiany, lecz jednocześnie potrafi się śmiać z codziennych, małych radości. Finał filmu ma w sobie coś niezwykle mocnego, a zarazem skromnego: to, co było niewyrażalne poprzez słowa, znajduje ujście w prostym geście. Zakończenie pozostaje niejednoznaczne, lecz pierwszy krok został uczyniony, rachunek sumienia sporządzony. Teraz trzeba iść dalej.

Erratum Lechkiego to film specyficzny, zarówno pod względem fabularnym, jak i formalnym. Nie ujawnia wszystkiego, co w nim drzemie, jest w pewien sposób skryty, tak jak główny bohater. Jednak dla piękna obrazów i nastroju warto się z filmem zapoznać. Nawet, jeśli nie jest to najlepszy polski obraz ostatnich lat uważam, że Lechki nie ma się czego wstydzić.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Dobroć może zabić

Peter Weir, Niepokonani (2011)

Ocena: 7,5/10



Siedem lat to kupa czasu. Tyle mniej więcej trwał „urlop” Petera Weira jeśli chodzi o filmy kinowe. Wakacje się jednak skończyły i Australijczyk powraca z Niepokonanymi – historią wielkiej ucieczki z gułagu i dramatycznej walki o wolność. Na pierwszy rzut oka nie brzmi to zbyt zachęcająco, czy jednak rzeczywiście widz zmuszony jest uciekać z kina?

W moim odczuciu – w żadnym wypadku, chociaż trzeba od razu zaznaczyć: Niepokonani nie są filmem historycznym, ani produkcją traktującą o sowieckich gułagach czy aparacie represji. Z tego względu nieco absurdalne wydają się zarzuty skierowane do Weira, padające z różnych stron – jakoby spłaszczył on problem, grubą kreską zarysował obozową rzeczywistość, nie ujął grozy tamtego miejsca i czasu. Oczywiście, że tego nie zrobił – bo i nie taki był jego zamiar; sceny w obozie miały raczej służyć zarysowaniu akcji, relacji między bohaterami, oraz pokazać, z jakiego miejsca w ogóle cała grupa ma uciekać. Gdyby szukać jakiś filmowych porównań, plasował bym Niepokonanych tuż obok Essential Killing (2010) Jerzego Skolimowskiego. Mimo oczywistych różnic w temacie i realizacji, obie produkcje opowiadają w gruncie rzeczy o tym samym: o ucieczce, determinacji, chęci przetrwania i wyobcowaniu w zetknięciu z dziką przyrodą.

Nie będę tu roztrząsał kwestii, czy historia, którą cytuje Weir (opisana wcześniej w „Długim marszu”) jest prawdziwa lub nie, gdyż nie ma to większego znaczenia. To co się liczy, to ponad dwie godziny opowieści o przekraczaniu granic wytrzymałości i harcie ludzkiego ducha. Obserwujemy grupę niemal obcych sobie ludzi, których łączy jeden cel – wydostać się z sowieckiego piekła ku wolności. Wolności, która przyjmuje wiele twarzy: granicy Związku Radzieckiego, kolorowych Indii lub grobu na pustyni Gobi. Być może podróż Janusza, Mistera, Walki i innych nie urasta do rangi jakiegoś uniwersalnego symbolu, nie można jednak nie dostrzec w tych postaciach pewnego ucieleśnienia niemożliwej do złamania woli walki i woli życia, która jednak wzdraga się przed zanegowaniem moralności i sumienia. Nawet, jeśli głód i przebyte kilometry zabijają ludzkie odruchy, dehumanizują, zawsze jest granica, której nikt nie przekracza (dobrym przykładem jest scena w kotlinie, gdzie Janusz odrzuca perspektywę kanibalizmu, a następnie cała grupa, niczym wilki z którymi walczą, rzuca się na rozszarpaną sarnę). Oczywiście, scenariusz ma pewne braki – Weir momentami popada w zaskakujący sentymentalizm, graniczący wręcz z melodramatyzmem (jak chociażby w rozmowie Mistera z Januszem na pustyni), a niektóre zachowania bohaterów wydały mi się nieco naciągane (zwłaszcza, jeśli chodzi o wątek Ireny); co więcej, odnoszę wrażenie pewnej skrótowości, jaka dotknęła końcowe sekwencje – przejście przez Himalaje wydaje się tutaj wręcz pestką w porównaniu z przedzieraniem się przez gęstwiny Związku Sowieckiego. Jest tu swego rodzaju rozczarowanie – choć jednocześnie cieszy fakt, że reżyser uniknął taniego melodramatyzmu w finale. To duży plus.

Niezaprzeczalnie jednak Niepokonani mają dwa podstawowe plusy. Pierwszym z nich jest przyroda. To nie sowieccy żołdacy, podli enkawudziści czy sprzedajni, żądni nagrody chłopi są głównymi przeciwnikami bohaterów, ale właśnie przyroda: dzika, nieprzewidywalna i potężna. Z jednej strony wspomaga uciekinierów, zasypując ich ślady, dając wodę i pożywienie; z drugiej niemal cały czas pokazuje, że człowiek jest tylko niewielkim i kruchym elementem złożonego systemu, który w potyczce z potęgą natury może wygrać tylko dzięki determinacji i woli przetrwania. Budowaniu tej aury kruchości i wyobcowania służą rewelacyjne zdjęcia Russella Boyda: ogólne plany obrazujące zarazem piękno i siłę natury, w której człowiek niemal całkowicie się gubi, niezależnie od tego, czy chodzi o piekielny skwar pustyni Gobi, zaśnieżone tereny Syberii czy też rojące się od moskitów brzegi Bajkału. Cała ta ambiwalencja zawiera się w przepięknym ujęciu, gdy Mister Smith spogląda w przypominające oczodoły otwory skalne, jakby korząc się przed wzrokiem natury, a jednocześnie rzucając jej wyzwanie.

Drugim plusem filmu Weira jest aktorstwo. Trudno nie zauważyć, iż Australijczyk zebrał na planie pokaźne grono gwiazd mniejszego i większego formatu. Nie ma się co oszukiwać – nie wszyscy wypadli tak samo dobrze, ale warto pochwalić takie perełki, jak na przykład gra Colina Farrella, który w roli Walki był niesamowity. Można aktora nie lubić (i znalazłoby się kilka dobrych ku temu powodów), ale nie da się ukryć, że doskonale oddał charakter lekko szalonego i pozbawionego skrupułów, lecz jednocześnie zaskakująco wiernego urka. Sposób, w jaki Farrell posługuje się nożem, cedzi słowa a nawet porusza się sprawia wrażenie, jakby rzeczywiście wyszedł on z więzienia w jakiejś zapadłej, sowieckiej dziurze. Walka to swobodny duch i taki też jest Colin. Bardzo dobrze zagrał również Mark Strong (Kabarow), choć jego rola była ledwie epizodem. Mimo to – za złowrogi błysk w oku i pewną wzniosłość zmieszaną z żałością – należy się pochwała. Nieco gorzej wypadł Ed Harris, choć w tym przypadku wina leży bardziej po stronie konstrukcji postaci – zdystansowanego, oschłego i twardego Amerykanina, Mistera. W sekwencji na pustyni miałem wręcz wrażenie, że Harris stylizuje się na Clinta Eastwooda – ale to prawdopodobnie moje skrzywienie. Podobny zarzut w kwestii postaci mógłbym postawić Jimowi Sturgessowi: owszem, gra poprawnie i całkiem nieźle wypada zdubbingowany po polsku, ale… brakuje mu siły, jakiejś charyzmy, która promieniowałaby i określała go jako przywódcę. Powinien spajać grupę i być jej motorem napędowym, tymczasem w filmie niemal zupełnie tego nie widać. Ot, zaprawiony w wędrówkach młokos. Zupełnie natomiast nie podobała mi się kreacja Saoirse Ronan. Jako Irena wydała mi się mdła, zbyt oderwana od rzeczywistości. Pomysł, aby uczynić ją pośrednikiem między bohaterami był dobry, szkoda więc, że reżyser nie wykorzystał go do końca.

Niepokonani nie są arcydziełem. Całość można by nieco skrócić, momentami kuleje scenariusz, reżyser popada w niepotrzebny sentymentalizm, napięcie siada a lekko szowinistyczny wydźwięk nie musi wszystkim pasować (w filmie wszyscy Polacy są dobrzy, gloryfikowany jest ich pęd ku wolności, zaś wszyscy Rosjanie albo służą systemowi, albo są kryminalistami). Ogólnie jednak uważam, że nowy film Weira to kawałek niezłego kina – bez aspiracji do bycia wykwintnym daniem, lekko niedoprawiony, ale smaczny i sycący. Warto obejrzeć.

Lolitka w świecie nazi-zombie

Zack Snyder Sucker Punch (2011)

Ocena: 6/10

Recenzja ukazała się pierwotnie za portalu EFantastyka




Olbrzymi samurajowie strzelający z minigunów, niemieccy ożywieńcy napędzani parą, powietrzny pojedynek między bombowcem a wkurzoną smoczycą, pędzący pociąg wypełniony zabójczymi cyborgami, a to wszystko w jednym filmie. W normalnym przypadku wypadałoby się tylko złapać za głowę i zapytać, czy aby ktoś tu nie oszalał. Ale fakt, że za całe to szaleństwo odpowiada Zack Snyder, może napawać jako takim optymizmem - w końcu facet mający na koncie takie hity jak 300 czy Strażnicy z pewnością sobie poradzi. Niestety rzeczywistość zweryfikowała oczekiwania fanów.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli: Sucker Punch nie jest aż tak złym filmem, jak twierdzą niektórzy, ba, pod pewnymi względami jest wręcz zaskakująco pomysłowy. Rzecz w tym, iż nadal wiele mu brakuje - już nawet nie do perfekcji (wątpię zresztą, żeby w nią celował), ale do poziomu dobrego kina. Jestem rozdarty: z jednej strony produkcja spełniła moje oczekiwania - dostałem efektowny film akcji, pozbawiony głębszej refleksji czy fabularnej ekstrawagancji, za to z masą sprawnie zrealizowanych scen walk, sporą liczbą strzelanin i ładnymi dziewczynami. Z drugiej jednak trudno przejść obojętnie wobec oczywistych braków tego filmu, w rodzaju nienajlepszych dialogów czy braku jakiejkolwiek wiarygodności psychologicznej bohaterów. Ale nie ma co uprzedzać faktów. First thing first.

Akcja osadzona jest w Ameryce lat 50. Babydoll zostaje zamknięta w szpitalu psychiatrycznym z woli swojego ojczyma (wyjątkowo antypatycznego typka), który dobija osobliwego targu z opiekunem pacjentek: za pięć dni przybyć ma lekarz i dokonać zabiegu lobotomii, po którym dziewczyna nie będzie już sprawiać żadnych "kłopotów". Babydoll jednak nie chce czekać z założonymi rękami - wraz z czwórką innych pacjentek zamierza wydostać się z zakładu. Plan zakłada zdobycie pięciu przedmiotów niezbędnych do ucieczki. Operacja jest jednak wyjątkowo niebezpieczna, o czym dziewczyny szybko się przekonają…

Powiedzmy szczerze: fabuła jest dość wątła i schematyczna. Gdyby chcieć zrobić z Sucker Punch realistyczny film, całość złożyłaby się jak domek z kart. Snyder jednak komplikuje narrację, wprowadzając w obręb fabuły kolejne wyobrażenia nałożone na rzeczywistość: zbiorowe, przekształcające szpital psychiatryczny w burdel, oraz drugie, będące imaginacją Babydoll, całkowicie oderwaną od czasu i przestrzeni świata przedstawionego. Pomysł nienowy i z pewnością nie wszędzie pasujący. Mam wrażenie, że zadanie właściwego inkorporowania go w dzieło filmowe nieco przerosło Snydera: owszem, szwy - przynajmniej na pierwszym poziomie - są niemal niezauważalne i momentami można zadawać sobie pytanie, czy zdarzenia są realne czy wyobrażone. Problem w tym, że sekwencje, w których Babydoll zanurza się w swoich fantazjach, wydają się zbyt nieprzystające do całości, zaś ich wprowadzenie - czysto pretekstowe. W połączeniu z nieco przesłodzonym zakończeniem (dzięki Bogu oszczędzono nam patosu) i pewnymi błędami logicznymi daje to lekko nieprzyjemne wrażenie. Przyznać jednak muszę, że momentami fabuła zaskakuje zwrotami akcji, które rozbijają typowo amerykański schemat opowiadania i sprawiają, iż finał nie jest aż tak przewidywalny. Cieszy fakt, że Snyder nie poszedł całkiem na skróty. Historia wprawdzie nadal nie zachwyca, ale spodziewając się czegoś gorszego, byłem mile rozczarowany.




Oczywiście można gorąco narzekać, że opowieść nie trzyma się kupy, a sekwencje imaginacji głównej bohaterki są kiczowate i zupełnie irracjonalne. Pozostaje jednak pytanie: czy nie tak właśnie miało być? Trudno nie zauważyć, iż Sucker Punch przypomina wielką, napakowaną akcją grę komputerową. Nie chodzi już nawet o to, że Snyder czerpie garściami z kultury popularnej - on się w tej popkulturze zakopał po same uszy i ani myśli z niej wychodzić. Wystarczy spojrzeć na cały ten jarmarczny sztafaż: główna bohaterka to wywijająca kataną lolitka, wyciągnięta z rozerotyzowanej mangi; jej towarzyszki bez przeszkód dostałyby angaż w komiksach o superbohaterach i filmach akcji; szpital psychiatryczny materializuje stereotypowe wyobrażenie o wariatkowie, a burdel żywcem wyjęty jest z taniego harlequina. Kolejne etapy i przedmioty do zdobycia funkcjonują za zasadzie leveli do zaliczenia: szybkie intro, odprawa przed misją, mozolne przebijanie się przez mrowie wrogów, a na koniec pojedynek z big bossem - zadanie zaliczone, możemy lecieć dalej. Nieprzypadkowe są również światy, do których trafia Babydoll z ferajną: poziomy te stanowią nic innego jak przegląd przez popularne estetyki i kalki popkulturowe - feudalna Japonia i pojedynki z demonami, potem skok do steampunkowej Francji i walka z parowymi nazi-zombie, szybka przebieżka przez heroic fantasy ze swoimi smokami i orkami, a na koniec wizyta u fanów SF i cyberpunka. Reżyser bawi się schematami: zarówno popkulturowymi, jak i filmowymi (finał zdarzeń z Rocket jest tu dobrym przykładem), które nie każdy kupi, trudno im jednak odmówić efektowności.

Jeśli coś bowiem stoi u Snydera na wysokim poziomie, to niewątpliwie efekty specjalne. Sekwencje walk, wojenny chaos, eksplodujące zeppeliny, walące się w gruzy pagody i mechy z króliczymi uszkami - wszystko ocieka przesadą, kiczem i przerysowaniem, ale jednocześnie jest niezwykle soczyste i syci oko pięknem destrukcji. Niemal stale coś się dzieje i ten natłok zdarzeń potrafi przysłonić fakt, iż w zasadzie doskonale wiemy, jak to się skończy (paradoksalnie to te "realistyczne" sekwencje znacznie lepiej budują napięcie). Reżyser wyzyskuje swoją umiejętność stosowania slow motion, która robi naprawdę duże wrażenie. Ale… w pewnym momencie Snyder przesadza. Fragment w pociągu jest tak naszpikowany spowolnieniami, nagłymi zmianami ustawień kamery, pryskającymi wszędzie iskrami, że człowiek jest już nasycony jak gąbka i tego nie chłonie - chce tylko, żeby jak najszybciej się skończyło. Zabrakło chyba kogoś, kto stałby reżyserowi nad głową i w odpowiednich momentach walił go młotkiem w łeb, mówiąc: "Nie Zack, przegiąłeś. Zmień to". Wyszłoby to filmowi na dobre.

Przyczepić mógłbym się również do aktorstwa. Bohaterki nic wielkiego nie pokazały - ale powiedzmy szczerze, przy takiej konstrukcji fabuły i tak nie miały szans tego zrobić. Co nie zmienia faktu, że miło się na nie patrzy. Emily Browning całkiem nieźle wypadła w roli Babydoll, choć grała nieco zbyt zachowawczo. Spodobała mi się natomiast Jena Malone jako Rocket - lekko szalona, nieco lekkomyślna i bardzo zdeterminowana. Świetny wybór. Gorzej z resztą: ani Vanessa Hudgens, ani Jamie Hung nie zrobiły na mnie wrażenia, a Abbie Cornish była po prostu irytująca. Pochwalić trzeba natomiast mężczyzn - Oscar Isaac miał chyba największe pole do popisu i skorzystał z tej szansy, tworząc postać niezrównoważonego opiekuna pacjentek, Blue. Także Scott Glenn jako Mędrzec wypadł przekonująco - może poza zakończeniem, gdzie nagle ubyło mu uroku.

Słówko należy się również muzyce. Snyder ma duże wyczucie, jeśli chodzi o warstwę dźwiękową - potwierdził to zwłaszcza w Strażnikach. I choć po ostatnim filmie można było mieć obawy o słuch reżysera, Sucker Punch pokazuje, iż w tej kwestii wszystko wróciło do normy. Wystarczy zresztą obejrzeć sekwencję otwierającą z niezłym coverem "Sweet Dreams" i już wiadomo, że jesteśmy w domu.

Reasumując: Sucker Punch to średniak z naiwną fabułą, świetnymi efektami specjalnymi i zupełnym brakiem hamulców, jeśli chodzi o warstwę wizualną. Ten film pęcznieje w oczach i - mam wrażenie - rozsadza swoją formę. Nie każdemu się to spodoba. Jeśli ktoś jest w stanie całkowicie wyłączyć mózg i dać się ponieść absurdalnemu poczuciu estetyki i popkulturowej grze, będzie zadowolony. Reszta niech omija go szerokim łukiem.

piątek, 8 kwietnia 2011

Życie kołem się toczy

Krzysztof Piskorski Krawędź czasu

Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu EFantastyka.

Ocena: 9/10





Drogi przyjacielu!


Na samym początku chciałbym Cię najmocniej przeprosić za to, że tak długo nie odpowiadałem na Twój ostatni list. Niestety, nawał obowiązków związanych z nowymi projektami, jakimi się zajmuję, nie wpływa zbyt dobrze na zasoby wolnego czasu. Bywa, że brakuje mi go nawet na zapalenie fajki! Z drugiej strony… jest w tym wszystkim cząstka Twojej winy. W końcu gdyby nie Ty i Twoje fobie (wybacz, ale inaczej nazwać tego nie potrafię), prawdopodobnie nigdy nie przeczytałbym tak interesującej, czy wręcz pasjonującej książki, jaką jest Krawędź czasu. Zresztą, jej lektura na długie wieczorne godziny oderwała mnie od projektów, planów i zamówionych mechanizmów, a wiesz przecież, że rzadko się zdarza, bym w tak karygodny sposób zaniedbywał swoją pracę.

Naprawdę, czasami dopadają mnie wyrzuty sumienia, iż moje zainteresowania pozbawiły Cię takiego znaleziska, ale sam przecież, z własnej woli wysłałeś mi to cacko, czyż nie? Nie mam tutaj zamiaru z Ciebie kpić, brońcie bogowie! Ale sam wiesz doskonale, że strasznie się ekscytuję, gdy odnajdę coś interesującego, a dzieło Krzysztofa Piskorskiego (to właśnie nazwisko widnieje na okładce) niewątpliwie takie jest.

Ale od początku.
Pamiętasz, jak opisywałeś ten tomik tuż po wyciągnięciu go z owego starego, na wpół zniszczonego zakładu zegarmistrzowskiego? „Niewielkich rozmiarów, dość solidny; stronice zapełnione szkicami nieznanych mechanizmów, widoczny niszczący wpływ czasu”. Tak właśnie to ująłeś. Może zabrzmi to samolubnie, ale podczas pracy konserwatorskiej nad tą książką szczerze cieszyłem się, że lekko ważyłeś sobie wykłady z chemii, podstaw mechaniki i rysunku technicznego. Zawsze wolałeś wilgotne piwnice i zamki… W każdym razie dość szybko udało mi się oczyścić księgę. Gdybyś mógł ją teraz zobaczyć! Okładka sprawia wrażenie zrobionej z czystej miedzi i złota, a precyzja artysty, który wykonał grafikę jest wprost niesamowita. Maestria, z jaką stworzył każdy trybik i mechanizm, jak dopracował detale… doprawdy zadziwiające. Już w samej okładce można się zakochać, a dalej jest jeszcze lepiej! To, co brałeś za zniszczenia, okazało się ogromnym wysiłkiem artysty, by nadać stronom szlachetności i powabu, zaś skomplikowane mechanizmy to piękny ornament – miód na serce takiego niespełnionego wynalazcy jak ja. Co więcej, gdybyś poświęcił nieco uwagi grafikom, dostrzegłbyś, że nie są skomplikowane, lecz niezwykle wyrafinowane, pociągające, a jednocześnie niepokojące. Cudowna rzecz.

Z pewnym rozbawieniem wracam myślami do listu, w którym narzekasz na skomplikowany język pełen technicznego bełkotu. Słyszysz odgłos zgrzytania zębatek! Cykania zegara! Przykro mi to mówić, ale znów dały o sobie znać Twoje fobie. Gdybyś zdobył się na odrobinę dobrej woli, zobaczyłbyś, że nie ma w Krawędzi czasu żadnej językowej przesady czy awangardy, której obaj wszak nie lubimy. Więcej – jestem zdania, iż Piskorskiemu świetnie udało się wyważyć styl pisania – książka nie jest przeładowana technobełkotem, kiedy trzeba autor pisze w sposób poetycki, by za chwilę znów stać się zdecydowanie bardziej zwięzłym i konkretnym. Nie mam co prawda zbyt głębokiej wiedzy na temat czasów opisywanych w tym tomie, ale w moim mniemaniu sprawnie przedstawiono mentalność dziewiętnastowiecznych mieszkańców przemysłowego miasta – zwłaszcza w dialogach. Są żywe, doskonale się je czyta, wyśmienicie oddają charaktery postaci i targające nimi emocje. Wystarczy poczytać rozmowy podczas partyjki kart i będzie wiadomo, o co mi chodzi. Ale nawet ten element blednie w obliczu tego, co Piskorski wyprawia z opisami. Tak, wiem, nie najszczęśliwsze określenie, ale dobrze oddaje sytuację i moje uczucia. Doprawdy, powiadam Ci: dla samych opisów warto przeczytać tę książkę od deski do deski. Owszem, zdarzają się momenty cykające techniką w rytmie pracy powieściowego mechana, ale bez problemu równoważy to piękno opisów, pewna ich barokowość i porażająca wręcz szczegółowość. Nieważne, czy rozpatrywane są koncepcje światów pudełkowych, kabalistyczne rytuały, sytuacja społeczna czy niepewność, jaka targa bohaterami – możesz mieć pewność, że wszystko to opisane jest z zadziwiającym wręcz pietyzmem i dokładnością, w sposób porywający i wysmakowany zarazem.

A właśnie, w kwestii kabały i pudełkowych światów… pamiętasz powiedzenie „nie oceniaj książki po okładce”? Gdybyś wbił je sobie do głowy, zdołałbyś dostrzec, że Krawędź czasu to nie tylko steampunk, ze wszystkimi jego trybikami i przekładniami, ba! sprowadzenie powieści do tego poziomu byłoby w pewien sposób krzywdzące. Piskorski bowiem dokonuje prawdziwej transmutacji, alchemicznego eksperymentu, w którym harmonijnie łączy motywy techniczne z kabałą i historią, a melodramat z opowieścią sensacyjną, dorzucając jeszcze szczyptę grozy. W efekcie otrzymujemy doprawdy porażającą mieszankę ludzkich zgryzot i pragnień oraz mistycznego oświecenia. Co ciekawsze, żadna z wymienionych estetyk nie bierze góry nad pozostałymi: wszystkim poświęcona jest pewna część opowieści, lecz w czasie jej trwania nieustannie się one splatają, przenikają wzajemnie i uzupełniają. Wiesz, co to znaczy? Że niemal każdy dałby radę odnaleźć coś dla siebie. Nawet taki zawzięty na punkcie czarnoksięstwa maniak jak Ty.

Zaznaczyć przy tym należy, iż fabuła, jaką buduje autor, jest niezwykle skomplikowana, lecz jednocześnie spójna. Snuje on opowieść o ludzkich namiętnościach, o niewysłowionej potrzebie ciągłego wędrowania, o strachu, nadziei i rozpaczy. Jednego ze swych bohaterów, Maksyma, ukazuje błąkającego się po wielkiej, miejskiej konstrukcji osadzonej poza czasem; drugiego – Franka – rzuca w niespokojne czasy przemian i wielkiego kryzysu, pozostawiając go samego w walce o swoją pamięć i tożsamość. Obydwaj intrygują i przyciągają, czytelnik razem z nimi stara się odszukać sens świata, do którego trafili, przeżywa kolejne dramaty, jakie los stawia przed nimi na drodze do ostatecznego oświecenia. Ta tragedia, groza wiecznego trwania i nieustannej przemiany uderza zwłaszcza wtedy, gdy odkryjemy koncept, na którym autor oparł powieść. Teoretycznie prosta idea zostaje przyobleczona w ciało w taki sposób, że ja – który przecież niejedną księgę pochłonąłem i na niejednym koncepcie zęby zjadłem – czułem się zaskoczony. Wątki płyną równolegle, niemal bez żadnych punktów wspólnych, by w najmniej oczekiwanym momencie spleść się w jeden. I kiedy wydaje się, że już znamy odpowiedź, już wiemy, co nastąpi, historia przekształca się po raz kolejny, burząc nasze przewidywania. A potem – jakby zaskoczeń było mało – następuje kolejny zwrot akcji, a po nim jeszcze następny, przez co ostateczne zakończenie jest całkowicie różne od tego, czego się spodziewaliśmy. Zaskakujące, a jednocześnie szalenie pesymistyczne. Czyżby nie było wyjścia z zaklętego kręgu naszego momentu życia?

O bogowie, ależ się rozpisałem! A planowałem tylko krótko wspomnieć o lekturze! Wybacz staremu durniowi, ale doprawdy – rzadko mam okazję trzymać w dłoniach książkę tej urody co Krawędź czasu. Już samo patrzenie na nią poprawia mi humor, a gdy zagłębiam się w historię tajemniczego miasta, kabalistycznych rytuałów i nieszczęśliwej miłości, doprawdy trudno mi zachować obiektywizm. Książka mnie po prostu oczarowała – fabułą, językiem, grafiką. Podsyłaj mi takie częściej, przyjacielu! I radzę Ci się pospieszyć z przyjazdem – biorąc pod uwagę to, ile głodnych oczu spogląda na ten tom w moim zakładzie, może się okazać, że gdy przyjedziesz, z lektury będzie cieszył się już kto inny…

A wracając do bardziej przyziemnych spraw: wiedziałeś, że twoja sąsiadka się żeni? Z tym grubym młynarzem, co to podobno młódki obłapiał jeszcze w czasach, gdy…

Dawaj na ring!

Na dobry początek coś świeższego - recka The Fighter Davida O. Rusella.

Ocena: 4,5/10



Dziwna rzecz: wydawało by się, że podczas oglądania filmu Fighter w reżyserii Davida O. Russella z mroków mej pamięci powinny wyjść wspomnienia długiego szeregu filmów o tematyce sportowej i bokserskiej, z kultowym Rockym (1976) na czele. Tymczasem większość moich skojarzeń biegła, o dziwo, w stronę Czarnego łabędzia (2010)…

Oczywiście powodem tego nie była żadna schizofrenia, szepty i krzyki, czy też komputerowo dorobiony ptasi kuper - na szczęście to nie ta bajka. Trudno mi jednak nie zauważyć i nie skomentować pewnych podobieństw między tymi filmami: motywu walki z własnymi słabościami, dążenia do odmiany swego losu, próby wyrwania się spod opieki apodyktycznej rodziny (już wiadomo, skąd w Ameryce tylu mistrzów – po prostu uciekają przed swoimi matkami) i swobodnie potraktowanego hasła „od zera do bohatera”. Z tą różnicą, że w Figherze brzydkie kaczątko nie zmienia się w łabędzia, tylko napakowanego testosteronem basiora.

Być może w tym podobieństwie leży powód, dla którego mam dylemat przy ocenianiu filmu Russella. Zupełnie nie przemawia do mnie historia braci bokserów, z których jeden zdeterminowany jest, by zdobyć szczyty, a drugi niepostrzeżenie ciągnie go na dno. W tym wypadku nawet oparcie fabuły na faktach nie pozwala mi nie dostrzec schematu, jaki powiela film: bohater zaczyna od funkcji worka treningowego, nadchodzi kryzys, potem ostry, cudowny niemal trening i finałowa, mistrzowska walka, gdzie najpierw dostaje bęcki, a potem aplikuje przeciwnikowi nokaut. Co więcej, Micky (w tej roli wyjątkowo sztywny i ciastowaty zarazem Mark Wahlberg) przypomina raczej metalową piłeczkę, niczym w pinballu rozbijającą się między dwoma stronnictwami: z jednej strony rodzina boksera, z matką-harpią, podsuwającą słabe walki, siedmioma siostrami i starszym bratem, który skupia w sobie wszystko, co Micky wie o boksie i czym nie chce się stać zarazem. Z drugiej zaś zmysłowa Charlene, zakochana w bokserze, pragnąca pomóc mu w osiągnięciu celu, chcąca razem z nim odbić się od dna, ale wyrażająca swe uczucia w wyjątkowo dziwny sposób - choćby poprzez opuszczenie pięściarza, gdy tylko jej pozycja wydaje się być zagrożona. Odniosłem wrażenie, że obie strony czatują tylko na możliwość całkowitego zagarnięcia Micky’ego, odseparowania go od wpływów innych ludzi i postawienia się w pozycji jedynego właściwego trenera i menedżera. Jestem świadom faktu, że żadne ze stronnictw nie jest kreowane na zupełnie negatywne bądź pozytywne; każde ma przeświadczenie, że działa dla dobra potencjalnego czempiona. Dla mnie jednak zarówno siedmioosobowa kobieca Liga Sprawiedliwości, jak i „dziewczyna z MTV” – jak nazywają Charlene siostry Micky’ego - jest tak samo odstręczająca i wyrachowana, rozgrywając bokserem jak pionkiem na szachownicy.

Zarazem jednak nie mogę przejść obojętnie wobec zalet filmu. Pod względem wizualnym Fighter przyciąga surowością, atmosferą beznadziei i marazmu ogarniającego wszystkich wokół, rozbijanego od czasu do czasu przez nieco groteskowy humor. Miasto Lowell, gdzie toczy się akcja, przestaje być konkretnym miejscem w przestrzeni i zmienia się w pewien symbol niespełnionych szans i wiecznej tymczasowości, którą niektórzy próbują zamaskować oparami cracku, podczas gdy inni próbują wygrzebać się z błota. Trochę szkoda, że ten przygnębiający, emocjonalny monolit reżyser próbuje rozbić amerykańskim patosem, dzięki Bogu jednak nie jest on skondensowany na tyle, by nie dało się go przełknąć, zaś walki nie zmieniają się nagle w napuszony spektakl tudzież montażową sieczkę (choć przyznam, że w sekwencjach boksu przydałoby się więcej dynamiki).

Najsilniejszą stroną filmu jest niewątpliwie gra aktorska. Co prawda Wahlberg nie robi specjalnego wrażenia, jednak rekompensują to epizody i postacie drugiego planu, jak choćby Jack McGee w roli sympatycznego, lecz sterroryzowanego George’a i Melissa Leo jako Alice, apodyktyczna i obsesyjnie zapatrzona w pierworodnego syna matka. A przede wszystkim Christian Bale, który w zasadzie skradł Wahlbergowi film (choć – przyznajmy – trudne to nie było). Oglądając go na ekranie trudno się dziwić, iż Akademia postanowiła nagrodzić go Oscarem: w jego interpretacji Eklund nabiera rysów bohatera tragikomicznego, sunącego w dół po równi pochyłej. Z wielkiego czempiona, pogromcy Sugar Raya Leonarda i dumy Lowell, przeistoczył się w bezzębnego ćpuna, który zmarnował swoją szansę i żyje tylko wspomnieniami. Niejednokrotnie Bale szarżuje, staje się nadekspresyjny, wręcz namolny, ale doskonale oddaje dwoistość swojego bohatera: z jednej strony jest wrakiem człowieka, któremu dragi pomieszały w głowie, z drugiej niewątpliwie kocha brata i liczy na jego sukces, lecz nie potrafi dostrzec destruktywnego potencjału, jaki niosą jego działania. I nawet jeśli końcowa przemiana Dicky’ego i droga ku sławie trąci naiwnością, to jednak gra Bale’a sprawia, że widz to kupuje.

Mam trudność z Fighterem. Niby wszystko jest OK.; znany i lubiany schemat w połączeniu z surowością formy i dobrymi kreacjami aktorskimi powinien zapewnić przynajmniej solidny kawał kina bokserskiego. Tymczasem film Russella oglądało mi się potwornie ciężko i tylko finał wzbudził we mnie nieco żywsze emocje. Reasumując: miał być nokaut, wyszła przegrana na punkty.

Blog - rewolucja

Dziwne uczucie odkopywać bloga po tak długim czasie. Jeszcze zabawniej konfrontować wyniki ze świetlanymi planami, jakie miałem w przeszłości.

Można pęknąć ze śmiechu.

A mimo to postanowiłem raz jeszcze spróbować reanimować ten blog. Z ta różnicą, że nie będzie traktował li tylko o filmach. Będę się starał także wypośrodkować notki między biegunem felietonistyczno-recenzencko-grafomańskim, a fragmentami z życia wziętymi. Zobaczymy jak mi się to uda...
W każdym razie zaczynamy zabawę raz jeszcze ;]