Viv

Viv

wtorek, 4 września 2012

Śmierć w Wenecji 4: gdzie kupić czas?


Wielkie festiwale jednak bywają kłopotliwe, zwłaszcza gdy człowiek ma do zrobienia coś więcej, niż tylko oglądanie filmów. Chciałoby się łazić z jednej sali do drugiej i oglądać jak najwięcej, niestety – czasem trzeba usiąść, spędzić sporo czasu w press roomie, popisać, potweetować (a sieć w na Lido ssie na całej linii), chodzić na spotkania, które niekiedy są absolutną pomyłką... Ale cóż, życie to nie tylko zabawa, ale i obowiązki, a rezygnacja z kilku produkcji nie jest aż takim wielkim wyrzeczeniem wobec możliwości wzięcia udziału w ciekawym przedsięwzięciu i byciu uczestnikiem międzynarodowego festiwalu.

No i niektóre spotkania również potrafią być bardzo pouczające – choćby to z Derekiem Malcolmem, członkiem FIPRESCI i krytykiem filmowym, który rzucił nieco światła na pracę zawodowców, blaski i cienie pracy dla gazety oraz omówił możliwości, jakie daje Internet. Obraz, jaki klaruje się z jego słów jest daleki od tego, jaki wytworzyli sobie kinomani – krytyka jako krwiożerczego, wrednego buca, który wgniata filmy w ziemię, bo może. Malcolm przedstawił wizję człowieka zmuszonego do ciągłych kompromisów między tym, co chce i co lubi, a tym, czego oczekuje od niego wydawca. Obejrzałeś znakomity film z Kazachstanu? Jesteś zakochany w rumuńskim kinie? Byłeś na festiwalu i widziałeś tonę znakomitych, choć niszowych produkcji? To fajnie, ale wiesz, wychodzi najnowszy obraz z Wielką Gwiazdą, więc może trzaśniesz recenzję, tylko nie za długą i nie przesadzaj z inwektywami, dobra? Praca krytyka ma więc w sobie coś z masochizmu – musisz wybierać między tym, co kochasz, a tym, co jest na topie, co może się sprzedać. Internet mógłby tu być pomocny – nie masz ograniczeń co do długości, nikt nie truje ci nad uchem, czego nie powinieneś pisać, bo recenzja wyjdzie zbyt polityczna albo kompleksowa, no i możesz pisać o czym chcesz. Z drugiej strony – w Internecie jesteś w stanie bez problemu przeskakiwać między blogami i stronami, wybierać to, co ci się podoba. Więcej: często konieczne jest skompresowanie tekstu do rozmiarów newsa, by złapać uwagę czytelnika, poinformować go i przekazać swoje zdanie, zanim mu się znudzi i pójdzie gdzie indziej. Jest to więc broń obosieczna. Jednak to, co najmocniej uderzyło w słowach Malcolma to przekonanie, że zadaniem krytyka nie jest tylko besztanie złych filmów, ani po prostu ocenianie ich, ale próba dotarcia z interesującymi, wartościowymi produkcjami do publiczności – jaki jest bowiem sens pisania o wielkich produkcjach, które zobaczą wszyscy? Lepiej przedstawić coś, co w innym przypadku może przepaść, utopić się w potoku nowych obrazów. Zaś chwilą, w której krytyk się spełnia, jest moment, gdy ktoś czyta recenzję, idzie do kina, a potem mówi: „Cholera, facet ma rację!”. Wtedy czuć, że ta robota ma jakiś sens.

niedziela, 2 września 2012

Śmierć w Wenecji 3: polowanie na grubą rybę


Kolejny dzień, kolejne wyzwania, kolejne spotkanie w środku nocy w Pagodzie, tym razem z Sólveig Anspach, reżyserką Queen of Montreuil, która skupiła się przede wszystkim na kwestii finansowania produkcji filmowej w czasach kryzysu i przebiegu procesu kręcenia, posiłkując się swoimi własnymi perypetiami. To, że coraz mniej ludzi jest skłonnych jest wyłożyć pieniądze na niekonwencjonalne projekty było raczej oczywiste, ale i tak w pewien sposób przerażające jest słuchać, jak trudno takie fundusze znaleźć i jak wiele zależy od pierwszego wrażenia, jakie wywrze scenariusz, co w przypadku Anspach, dopuszczającej sporą dozę improwizacji i zmian, było szczególnie dotkliwie. Jest to zresztą wyjątkowo ciekawy aspekt: to, jak pierwotnie miała wyglądać Queen of Montreuil oraz jak mocno mogą zmienić się niektóre koncepcje, czy to pod wpływem czasu, czy tez niedoboru pieniędzy. Reżyserka zwierzała się ze swoich problemów i wątpliwości co do pracy nad filmem, narzekała na stereotypowe ukazywanie ludzi pochodzących z innych kultur, opowiadała, jakie miejsce w jej produkcjach zajmuje Jamajka, oraz dlaczego nie lubi i nie jest zwolenniczką kontroli na planie filmowym, nawet jeśli otwartość czasem odbija sie na niej negatywnie. Naprawdę pouczające spotkanie.

sobota, 1 września 2012

Śmierć w Wenecji 2: ręka, noga, urna w akwarium.


Dzień drugi okazał się mniej zasobny w filmy i spotkania, trudno im jednak odmówić wartości: już z rana mieliśmy okazje posłuchać Enzo D’Alò, reżysera Pinokia. Godzinna dyskusja była jednak poświęcona nie tyle jego ostatniej animacji, a ogólnie pracy przy filmach animowanych i związanych z nią problemach. Reżyser opowiedział o sytuacji animacji we Włoszech, jej relacjach z telewizyjną produkcją (oraz jak zachowują się sami twórcy) a także o tym, jak trudno jest czuwać nad dużymi produkcjami, gdy nie ma się bezpośredniego dostępu do animatorów. D’Alò podzielił się także refleksjami na temat pracy nad samym Pinokiem – kolejnych krokach, wadze muzyki, pracy na programach graficznych odrywających animatorów od pracy „z ołówkiem” oraz niewykorzystanych scenach, których opisy przedstawiały się nad wyraz ciekawie. Jednak prawdopodobnie najważniejszym wnioskiem, jaki padł w czasie rozmowy, był ten dotyczący charakteru animacji: mianowicie trudno jest stwierdzić, co w dzisiejszych czasach tak naprawdę znaczy „europejska animacja” lub „amerykański film animowany”. Inspiracje krążą między Wschodem i Zachodem, a razem z nimi także animatorzy i fundusze. Wszak jak określić film finansowany przez USA, a tworzony przez europejskich animatorów? Tak naprawdę metka się nie liczy – liczy się zajmująca historia, opowieść. Cóż bowiem z tego, że obraz posiada olśniewającą animację, przed którą wypada paść na kolana, skoro fabułę można zapisać na serwetce? Po co komu taka wydmuszka? Miło wiedzieć, że wciąż są ludzie przykładający wagę nie tylko do tego, jak opowiadać, ale i co.