Wielkie festiwale jednak bywają kłopotliwe, zwłaszcza gdy człowiek ma do
zrobienia coś więcej, niż tylko oglądanie filmów. Chciałoby się łazić z jednej
sali do drugiej i oglądać jak najwięcej, niestety – czasem trzeba usiąść,
spędzić sporo czasu w press roomie, popisać, potweetować (a sieć w na Lido ssie
na całej linii), chodzić na spotkania, które niekiedy są absolutną pomyłką...
Ale cóż, życie to nie tylko zabawa, ale i obowiązki, a rezygnacja z kilku
produkcji nie jest aż takim wielkim wyrzeczeniem wobec możliwości wzięcia
udziału w ciekawym przedsięwzięciu i byciu uczestnikiem międzynarodowego
festiwalu.
No i niektóre spotkania również potrafią być bardzo pouczające – choćby
to z Derekiem Malcolmem, członkiem FIPRESCI i krytykiem filmowym, który rzucił
nieco światła na pracę zawodowców, blaski i cienie pracy dla gazety oraz omówił
możliwości, jakie daje Internet. Obraz, jaki klaruje się z jego słów jest
daleki od tego, jaki wytworzyli sobie kinomani – krytyka jako krwiożerczego,
wrednego buca, który wgniata filmy w ziemię, bo może. Malcolm przedstawił wizję
człowieka zmuszonego do ciągłych kompromisów między tym, co chce i co lubi, a
tym, czego oczekuje od niego wydawca. Obejrzałeś znakomity film z Kazachstanu?
Jesteś zakochany w rumuńskim kinie? Byłeś na festiwalu i widziałeś tonę
znakomitych, choć niszowych produkcji? To fajnie, ale wiesz, wychodzi najnowszy
obraz z Wielką Gwiazdą, więc może trzaśniesz recenzję, tylko nie za długą i nie
przesadzaj z inwektywami, dobra? Praca krytyka ma więc w sobie coś z masochizmu
– musisz wybierać między tym, co kochasz, a tym, co jest na topie, co może się
sprzedać. Internet mógłby tu być pomocny – nie masz ograniczeń co do długości,
nikt nie truje ci nad uchem, czego nie powinieneś pisać, bo recenzja wyjdzie
zbyt polityczna albo kompleksowa, no i możesz pisać o czym chcesz. Z drugiej
strony – w Internecie jesteś w stanie bez problemu przeskakiwać między blogami
i stronami, wybierać to, co ci się podoba. Więcej: często konieczne jest
skompresowanie tekstu do rozmiarów newsa, by złapać uwagę czytelnika,
poinformować go i przekazać swoje zdanie, zanim mu się znudzi i pójdzie gdzie
indziej. Jest to więc broń obosieczna. Jednak to, co najmocniej uderzyło w
słowach Malcolma to przekonanie, że zadaniem krytyka nie jest tylko besztanie
złych filmów, ani po prostu ocenianie ich, ale próba dotarcia z interesującymi,
wartościowymi produkcjami do publiczności – jaki jest bowiem sens pisania o
wielkich produkcjach, które zobaczą wszyscy? Lepiej przedstawić coś, co w innym
przypadku może przepaść, utopić się w potoku nowych obrazów. Zaś chwilą, w
której krytyk się spełnia, jest moment, gdy ktoś czyta recenzję, idzie do kina,
a potem mówi: „Cholera, facet ma rację!”. Wtedy czuć, że ta robota ma jakiś
sens.