Viv

Viv

piątek, 11 czerwca 2010

Get over here!



Świat jest dziwny. Czasem wydaje mi się, że już się do tego faktu przyzwyczaiłem, wtedy jednak życie dość skutecznie pokazuje mi, że jednak się myliłem. W ten sposób David Slade, mający na koncie mocne Hard Candy i interesujące pod względem prezentacji wampirów 30 dni nocy zabiera się za kręcenie trzeciej części Zmierzchu, a bliżej nieznany facet o imieniu Kevin Tancharoen, którego jedynym (prawdopodobnie) dziełem jest Fame ma ogromne szanse na stworzenie nowej wersji legendarnego Mortal Kombat...

Poprzednie produkcje spod znaku MK - mówiąc delikatnie - całkiem obrzydziły kinomanom niezwykle interesujące uniwersum. O ile jeszcze pierwsza część serii, pochodząca z 1995 mogła się podobać, za sprawą znośnej fabuły, dobrych walk i niezłej charakteryzacji, o tyle wypuszczony na rynek dwa lata później Mortal Kombat 2: Unicestwienie był kawałkiem potwornie kiczowatego, bzdurnego i koszmarnego filmu. Przypominało to bardziej występy cyrkowców, niż pojedynki śmiertelnie groźnych fighterów. Produkowane później seriale tylko dopełniły sprawy...

I tutaj dochodzimy do rzeczonego pana Kevina, który niczym Filip z konopi wyskoczył ze smakowitym, amatorskim filmikiem, prezentującym jego autorska wizje tego, jak mógłby wyglądać nowy Mortal Kombat.



Nieco ponad siedmiominutowy filmik w ciągu trzech dni obejrzało niemal trzy miliony użytkowników. A jest co oglądać! Filmik zaskakuje profesjonalnym wykonaniem, ciekawą walką a przede wszystkim autorskim pomysłem urealistycznienia akcji. Poprzednie części MK cierpiały na tym, że twórcy chcieli za wszelką cenę pokazać, jacy to wojownicy są świetni, jakie mają ekstra ciosy i czego to oni nie potrafią, co prowadziło do oczywistych kuriozów. Tancharoen zdecydował się ograniczyć te aspekty, uczynic wojowników bardziej ludzkimi, dać im bardziej wiarygodne podłoże i zbrutalizować całość (co jest bardzo dobre - w końcu o krew i flaki zawsze w MK chodziło). Równie ważna zmianą, jest przesunięcie akcentu z misji ratowania świata, jaka przypadła w udziale Liu Kangowi, na rzecz zagmatwanej relacji między Sub-Zero i Scorpionem, który ma zostać głównym bohaterem (alleluja!).

Oczywiście, prócz głosów hurraoptymistycznych, pojawiły się i wątpliwości, głównie dotyczące charakterystycznej dla gry mistyki. Z udzielonego przez reżysera wywiadu wyłania się jednak obraz dość ciekawy i przemyślany, tworzony z perspektywy fana. Co z tego wszystkiego wyjdzie - trudno stwierdzić. Ja osobiście liczę na to, że film powstanie i będzie urywał łby.

wtorek, 1 czerwca 2010

Zakołkować drania! (2)



O Zmierzchu słyszał chyba każdy, kto stara się w miarę aktywnie śledzić meandry popkultury. Bestsellerowa powieść, która szturmem wdarła się na salony. Opowieść o miłości uczennicy i wampira mało kogo pozostawiła obojętnym. Ogromne rzesze nastolatek i kobiet wprawiła w stan permanentnego uwielbienia dla Edwarda, a potężna liczbę fanów literatury fantastycznej i wampirów wprawiła w stan wrzenia. W końcu wampir to ma być wampir, a nie świecący się na słońcu słit-imoł-boy.

Trzeba jednak przyznać, że pomimo dość miałkiej treści, popartej średnimi filmami kinowymi, cała ta fascynacja Zmierzchem przyniosła nawrót fascynacji postacią wampira, a co ciekawsze, pchnęła go z kinowego ekranu w objęcia telewizji. Tej samej telewizji, która nie potrafiła dostatecznie wykorzystać poprzednich, wielkich fenomenów: Gwiezdnych Wojen, Pokemonów i Harry’ego Pottera.

Premiera książkowego Zmierzchu miała miejsce w 2005 roku. Do tego czasu, postać wampira była niemal całkowicie zawłaszczona przez kino, co potwierdzały duże produkcje wampiryczne: Dracula(1992) czy Wywiad z Wampirem(1994). Telewizyjny wampir postrzegany był przez pryzmat hitu dla nastolatek – serialu Buffy: Postrach wampirów i jej spin-offu, Anioła Ciemności. I choc tytuły te cieszyły się pewnym powodzeniem, niewielu było „poważnych” fanów, którzy traktowaliby te produkcje serio.
Począwszy jednak od 2005 roku, zależność ta zmieniła się niemal całkowicie.
W kinie trudno znaleźć interesujące przedstawienie postaci wampira (ciekawy był w tej kwestii film 30 dni nocy, niestety sam film był dość średni) poza „panującym” niepodzielnie Zmierzchem, który w ciągu krótkiego czasu zdołał przedefiniować kanon i stać się wyznacznikiem dla innych filmów. Teraz to już nie Lestat, a Edward jest punktem odniesienia dla kolejnych krwiopijców. Zgroza.

Tymczasem w telewizji liczba produkcji traktujących o stworzeniach nocy nie tylko wzrosła, ale nabrała także rozpędu realizacyjnego, podniosła poziom artystyczny i przejęła pałeczkę od kina, jeśli chodzi o wyznaczanie nowych kierunków. W ciągu zaledwie pięciu lat powstało kilka seriali „wampirycznych:

- True blood (2008, USA)
- Blond ties (2006, Kanada)
- Moonlight (2007, USA)
- Being Human (2008, Wlk. Brytania)
- Vampire Diaries (2009, USA)

Co ciekawe, część z nich, choć korzysta z szumu uczynionego przez Zmierzch, staje w poprzek prezentowanego przezeń obrazu wampira, wybierając raczej charakterystykę bliższą tradycji Wywiadu z wampirem. Dochodzi więc do paradoksalnej – z punku widzenia kinomana – sytuacji, kiedy kino, wykorzystując bestseller literatury, zaczyna niebezpiecznie zmieniać i degradować pewną ikonę popkultury (przynajmniej ja uważam, że degraduje – co jak co, ale wampir nie może być niezrównoważonym, niedorobionym Romeo, po prostu nie może) telewizja natomiast staje temu naprzeciw. Z drugiej jednak strony, trudno się temu dziwić – już od dłuższego czasu seriale telewizyjne przestały być postrzegane li tylko jako biedny odpowiednik filmu kinowego. Więcej – zaczęły oddziaływać na widzów nie mocniej niż duże produkcje, czego przykładem może być chociażby zakończenie serialu Lost, które odbiło się dość mocno w przepastnych zasobach Internetu…

Jakie będą dalsze losy seriali o wampirach? Trudno orzec. Można zakładać, że powstanie ich jeszcze kilka, zwłaszcza jeśli mania na Zmierzch nadal będzie tak mocna. Z pewnością ich poziom nie będzie dorównywał maestrii Draculi, trzeba jednak wspomagać każdą inicjatywę dążącą do zatamowania powodzi sparklących się wampirów…

wtorek, 25 maja 2010

Niekończąca się wędrówka (1)




Henry Jenkins, w swojej książce Kultura konwergencji tak oto opisuje to zjawisko:

Jako konwergencję rozumiem przepływ treści pomiędzy różnymi platformami medialnymi, współpracę różnych przemysłów medialnych oraz migracyjne zachowania odbiorców mediów, którzy dotrą niemal wszędzie, poszukując takiej rozrywki, na jaką mają ochotę. Konwergencja to pojęcie opisujące zmiany technologiczne, przemysłowe, kulturowe i społeczne – w zależności od tego, kto je używa i o czym wydaje mu się, że mówi.


W dalszej części książki autor analizuje kilka przykładów konwergencji, w tym także Gwiezdne Wojny i Harry’ego Pottera. Wybór ten wydaje mi się dość interesujący, z uwagi na skalę, w jakiej działają rzeczone fenomeny (nie bójmy się użyć tego słowa).
Szał (czy też histeria, zależy jak na to patrzeć) jaki wywołał Harry Potter swego czasu był nie do zniesienia. Kilku tomowa opowieść wżarła się w kulturę w sposób wręcz przerażający, dając specom od marketingu kurę znoszącą złote jaja. Były filmy, koszulki, ilustrowane albumy, masa gadżetów – począwszy od zeszytów, kończąc na okularach, wycieczki i Bóg wie, co jeszcze. Harry straszył nawet z lodówki. A społeczność fanowska przesunęła znacznie granicę inwencji w parzeniu bohaterów filmu w tworzonych masowo fanfikach i fanartach.
Gwiezdne Wojny zresztą nie lepsze. Dzisiaj same filmy – które niby powinny być najważniejsze – wyglądają dość biednie na tle kilkunastu gier komputerowych na wszystkie platformy, licznych książkach i komiksach, prezentujących wydarzenia przed, w trakcie i po wydarzeniach zawartych w filmach, serialach animowanych, potężnej ilości gadżetów, prężnej społeczności fanów i wyznawcach religii Jedi.

Jest tylko jeden problem: są to zjawiska, które w dość brutalny sposób pomijają medium telewizyjne.

Telewizja w ogóle jakoś rozmija się z tego typu multimedialnością (przynajmniej w kwestii produkcji fabularnych, bo jak pokazał Jenkins, reality TV konwergencji podlega). Bez większych problemów można podać inne przykłady tego typu występujące w kinie, literaturze, grach komputerowych czy komiksie, mniej natomiast w telewizji. A jeśli już, to jest ona raczej miejscem ekspansji, niż prowadzącym ją (powstaje tu zresztą pytanie, czy na przykład adaptacje można uznać za przejaw konwergencji?). Czyżby telewizja była tak niewprawna, że nie potrafiła zbudować sobie takiego przedstawiciela? Cóż, jeśli się bliżej przyjrzeć, to można go znaleźć. I to nawet dość poważnej wagi…

Data 8 września 1966 z pewnością nie mówi wiele sporej części populacji zwanej przez wielu ludzką. Jednak dla niektórych, pełnych wewnętrznej siły i czujących pęd do przygody kosmicznych podróżników jest to data ważniejsza niż chrzest Polski i bitwa pod Grunwaldem. Tego dnia bowiem, na antenie amerykańskiej NBC, wyemitowano pierwszy odcinek serialu Star Trek. Jak na popkulturowego giganta, serial nie miał imponującego startu: po zaledwie trzech sezonach, z powodu niewielkiej oglądalności, Star Trek: The Original Series zdjęto z anteny. Serial miał zresztą zejść już po pierwszym sezonie, ale żywiołowa reakcja fanów, którzy zalali producentów powodzią listów, fakt ten odwlekła. I wystarczyła, by serial pozostał w umysłach setek tysięcy, jeśli nie milionów, fanów.

W chwili obecnej Star Trek obejmuje sześć serii telewizyjnych:

Star Trek (1966-1969, Star Trek: The Original Series)
Star Trek: Animowana Seria (1973-1974, Star Trek: The Animated Series)
Star Trek: Następne pokolenie (1987-1994, Star Trek: The Next Generation)
Star Trek: Deep Space Nine (1993-1999, Star Trek: Deep Space Nine)
Star Trek: Voyager (1995-2001, Star Trek: Voyager)
Star Trek: Enterprise (2001–2005, Star Trek: Enterprise)



Część z nich była nawet emitowana w Polsce (sam oglądałem Deep Space Nine i The Next Generation na kanale komercyjnej stacji). Obok nich zobaczyć można także jedenaście (!) filmów kinowych:

1. Star Trek (Star Trek: The Motion Picture, 1979) (reż. Robert Wise)
2. Star Trek II: Gniew Khana (Star Trek: The Wrath of Khan, 1982) (reż. Nicholas Meyer)
3. Star Trek III: W poszukiwaniu Spocka (Star Trek III: The Search for Spock, 1984) (reż. Leonard Nimoy)
4. Star Trek IV: Powrót do Domu (aka Star Trek IV: Powrót na Ziemię) (Star Trek IV: The.Voyage Home, 1986) (reż. Leonard Nimoy)
5. Star Trek V: Ostateczna Granica (Star Trek V: The Final Frontier, 1989) (reż. William Shatner)
6. Star Trek VI: Nieodkryta kraina (aka Star Trek VI: Wojna o pokój) (Star Trek VI: The Undiscovered Country, 1991) (reż. Nicholas Meyer)
7. Star Trek: Pokolenia (Star Trek: Generations, 1994) (reż. David Carson)
8. Star Trek: Pierwszy kontakt (Star Trek: First Contact, 1996) (reż. Jonathan Frakes)
9. Star Trek: Rebelia (Star Trek: Insurrection, 1998) (reż. Jonathan Frakes)
10. Star Trek: Nemesis (2002) (reż. Stuart Baird)
11. Star Trek (2009) (reż. J.J. Abrams)

Ostatni z nich, w reżyserii J.J. Abramska, będący czymś w rodzaju prequela, odniósł dość spory sukces w kinach (nominacje do Oscara) i na nowo rozniecił trekkowy szał na świecie, (wredny paradoks – dla pewnej grupki osób, Star Trek kojarzy się przede wszystkim z filmami kinowymi, nie z serialami. Przebrzydła ta kinematografia!).
Z polskiej perspektywy serial ten wydawać się niczym szczególnym – ot, zwykła opowieść sf, o załodze gwiezdnego statku, przemierzającego przestrzenie kosmosu, bo na Ziemi panuje pokój, miłość i dostatek. A jednak – serial wdarł się w umysły spokojnych Amerykanów. W ten sposób pierwszy prototyp promu kosmicznego nazwano Enterprise, wiele powiedzonek załogi przeniknęło do mowy potocznej, a klingońskie powiedzenie Zemsta to danie, które najlepiej smakuje na zimno (ang. Revenge is a dish best served cold), Quentin Tarantino uczynił mottem Kill Billa.
Można się doliczyć także kilkudziesięciu publikacji książkowych i komiksowych, licznych gier komputerowych i gadżetów, jednak tym, co najważniejsze w świecie Star Treka, to jego fani, zwani trekkerami.

Powiedzmy sobie szczerze – trekkerów uznać należałoby za osobny gatunek ludzki, albo choć mniejszość narodową (kulturową, wyznaniową, polityczną?). W końcu, o ile fan Gwiezdnych Wojen może z dumą prezentować swój mundur imperialnego szturmowca, chwalić się mieczem świetlnym i paradować po miejskim rynku w charakterystycznym habicie Obi Wana, to żeby przebrać się w znaną z filmów federacyjną „piżamkę”, trzeba być naprawdę zdrowo pokręconym. A mimo to, takich ludzi nie brakuje!

W dodatku środowisko trekkerów wydaje się (mówię na podstawie opinii i materiałów wizualnych, bo sam do tego grona się nie zaliczam) wyjątkowo hermetyczne. I płodne. Organizowane są specjalne konwenty, powstają fanowskie filmy (niekiedy nawet z udziałem aktorów z oryginalnych filmów), masa opowiadań, fanfików, fanartów, cosplayów i sam nie wiem, czego jeszcze. Fani przeprowadzają psychoanalizy bohaterów, śledzą działalność i specyfikację techniczną każdego pokazanego w serialu/filmie pojazdu, stwarzają długie, niemal encyklopedyczne wpisy dotyczące zaprezentowanych w serialu ras, słowem – pogłębiają i tak już potężne uniwersum ST. Dla nich jest to z pewnością przeżycie niezwykłe, interesująca gra, która dla człeka normalnego sprawia wrażenie wariactwa (choć biorąc pod uwagę popularność fantastyki, tacy uchowali się jeszcze tylko na Grenlandii). Efekty widać gołym okiem – świat, który w swych początkach był uznawany za nudny, skomplikowany i zbyt naukowy, zwłaszcza w porównaniu do rozrywkowych Gwiezdnych Wojen, nadal żyje i ma się dobrze. I nie musi odcinać kuponów jak dzieło Lucasa…

W kolejnej zaś notce – polowanie na wampiry. Ostrzyć kołki!

argh

czwartek, 20 maja 2010

To nie kocioł, to bomba.




Telewidz ze mnie marny. Nie przepadam za reklamami, serwisy informacyjne przegrywają u mnie z dziennikami, teleturnieje mnie nie śmieszą a oferta programów rozrywkowych oferowanych przez polskie stacje niekiedy mocno mnie przygnębia. Poza tym nie cierpię oglądać seriali w telewizji. Jestem w tym przypadku raptusem potwornym – gdy mnie coś zainteresuje, chcę jak najszybciej poznać historię do końca. Omawiane więc często zjawisko wielogodzinnych maratonów serialowych, odtwarzanych na ekranie komputera to jest właśnie to, co lubię. Nie muszę przystosowywać się do strumienia telewizji i ramówki, tylko siadam sobie kiedy chcę, i oglądam. Na przykład Pogromców Mitów, którzy stali się ostatnio dla mnie wielkim hitem.

Koncepcja programu, produkowanego przez australijską spółkę Beyond Television Productions, nadawanego pierwotnie na kanale Discovery Channel w USA jest prosta. Duet prowadzących program, ekspertów w dziedzinie efektów specjalnych: Adam Savage i Jamie Hyneman bierze na warsztat różne mity i miejskie legendy dotyczące zarówno wydarzeń historycznych, jak i zdarzeń z realnego życia. Dlatego też obok historii o starożytnym systemie ostrzegania przed inwazją i dźwiękach zapisanych w glinie, opracowywane są też sytuacje w rodzaju zabójczego pudełka chusteczek, domowego poduszkowca, lub mity filmowe, jak wybuchający przy wystrzale bak samochodu.

Co potem? Cóż, najprościej rzec można, że dany mit zostaje sprawdzony niemal od każdej strony. Prowadzący, nierzadko z pomocą tzw. Build Teamu (tudzież w wersji polskiej Młodych Pogromców Mitów) poddają historie dwu stopniowemu procesowi. Najpierw starają się odtworzyć warunki „naturalne” w jakich mit powstawał (czyli np. w micie o drewnianej armacie chodzi o użycie odpowiedniego drzewa i narzędzi), by w razie niepowodzenia (obalenia mitu) użyć nowoczesnej techniki do spowodowania odpowiedniego efektu – najczęściej potężnej eksplozji.

Cóż jest takiego specjalnego w tym popularno-naukowym programie, że tak mocno przyciąga do ekranu?

• Prowadzący. Zastosowano tutaj najstarszy patent na dobre show, czyli skontrastowanie dwóch odmiennych osobowości, w tym wypadku statecznego i poważnego Hynemana i wesołkowatego Savage’a. Obydwaj doskonale się uzupełniają, nierzadko prowadząc ze sobą pełne ironii dialogi. Częste są sytuacje, w których Savage coś psuje, by Hyneman mógł to naprawić, odpowiednio fakt ten komentując.
• Problemy. Są najróżniejsze: od wyjątkowo głupich, jak mit o morderczej paczce chusteczek i wartości odżywczej pudełka po płatkach, po naprawdę popularne, jak sprawdzenie, czy buty ze wzmocnionymi noskami naprawdę mogą odciąć palce i czy prowadzenie samochodu rozmawiając z komórki jest równie niebezpieczne jak po pijanemu. Do tego dochodzą też liczne mity z Hollywood, które często zostają boleśnie wykpione.
• Doświadczenia. Korzystając z ograniczonych środków, doświadczenia w tworzeniu efektów specjalnych i własnej inwencji, pogromcy dokonują niekiedy bardzo skomplikowanych doświadczeń, obejmujących zarówno eksperymenty chemiczne, operacje z naśladującym ludzkie ciało żelem balistycznym i liczne crash-testy. I choć wiele z nich wygląda całkiem niewinnie, wiele jest niebezpiecznych i objętych tajemnicą (jak np. w odcinku sprawdzającym mity kryminalne).
• Show. Czyli to, co tygryski lubią najbardziej. O duecie prowadzących już wspominałem, lecz reszta ekipy niewiele im w tym ustępuje. Czasem człowiek wręcz czeka, aż coś pójdzie nie tak i wydarzy się jakaś katastrofa. A o te nietrudno, tym bardziej, że niemal w każdym odcinku coś zostaje zgniecione, spalone lub wysadzone w powietrze. Czasem jest to cukierek, a czasem kilkutonowa betoniarka. Niezależnie jednak od tematu, pogromcy robią wszystko, aby było co oglądać.
• Interakcja. Program jest ciekawym przykładem intertekstualności III rzędu. Widzowie nie tylko oglądają program, ale maja aktywny udział w jego tworzeniu: przysyłają informacje o kolejnych mitach, wnioskują o ponowne zbadanie mitu (co zdarza się całkiem często) lub po prostu dostarczają środków do totalnej destrukcji. Duża część zdemolowanych samochodów pochodziła od fanów, którzy chcieli zrobić z maszyn dobry użytek.



Można mieć oczywiście obiekcje co do sposobu przeprowadzania doświadczeń i ich „naukowości”. Ale, jak przyznają sami twórcy, nie są oni naukowcami prowadzącymi żmudne badania, tylko ludźmi robiącymi show. Profesjonalne, rozrywkowe show. Tylko tyle i aż tyle.

A teraz idę sobie obejrzeć odcinek o wzmacnianych butach. Jako użytkownik glanów, muszę być pewny, że pewnego dnia nie obetną mi paluchów…

środa, 12 maja 2010

Smoki, króliczki i gadające warzywa



Reklamy są niezwykle ważną częścią życia każdego użytkownika telewizji, niezależnie od tego, czy traktuje je jako konieczny element strumienia telewizji czy też wrednego najeźdźcę, ze skutecznością tatarskiej hordy zabijającego przyjemność z obcowania z filmem czy programem rozrywkowym. dotyczy to zwłaszcza idiotycznych historyjek o kolejnych cudownych gospodyniach, które wszędzie noszą ze sobą butelkę wybielacza lub potrafią jedną kroplą płynu do naczyń umyć całą zastawę stołową przez kolejne trzy tygodnie.

Sporo także o reklamie napisano, zarówno od strony pozytywnej, jak i negatywnej. Idąc za tym trendem, ja także postanowiłem zając się reklamą. A właściwie pewnym tych reklam twórcom.

Studia Platige Image przedstawiać w zasadzie nie trzeba. Znane jest zarówno z nagradzanych animacji Tomka Bagińskiego, takich jak Katedra czy Kinematograf, jak i wykonywania efektów specjalnych do filmów fabularnych, choćby Antychrysta Larsa von Triera. Niewielu jednak ludzi jest świadomych faktu, że Platige Image działa bardzo prężnie na polu reklamy, będąc prawdopodobnie głównym wykonawcą komputerowych animacji w spotach.

Ktoś może oczywiście zakrzyknąć: "Hańba! Gdzie Katedra a gdzie reklamy Biedronki!". Oczywiście, jest to prawda. Tyle tylko, że jak przyznała Agnieszka Piechnik podczas spotkania z fanami studia na Pyrkonie 2010, działalność na polu artystycznych filmów animowanych jest niejako dodatkiem, przynoszącym prestiż, natomiast główne dochody przynoszą właśnie kontrakty reklamowe.
Zresztą, jeśli przyjrzeć się dokładniej reklamom, okaże się, że noszą w sobie naprawdę mocny rys estetyki Platige Image, odsyłający do strony wizualnej ich filmów animowanych.

W ten sposób w reklamie Goplany można dostrzec wyraźne podobieństwa do Katedry.



Z kolei reklama Heyah pod względem animacji i ogólnego klimatu przywodzi na myśl film Michała Sochy pod tytułem Laska.



To oczywiście tylko kropla w morzu wszystkich reklam, które wykonało studio (nie wspominając o tych, którym robiło postprodukcję). Animacje studia znalazły się w spotach takich marek jak Żubr, Lech, Biedronka, Tesco, Heyah, Plus, 36i6, UPC, Olej Kujawski, Danio, Kubuś, Duracell czy LEGO, a wszystkie one są niezwykle efektowne i zachwycają solidnością wykonania. Wystarczy spojrzeć na showreel studia, prezentujący jego dokonania zarówno w kwestii krótkometrażowych filmów animowanych, teledysków, jak i reklam. Ile tytułów jesteście w stanie rozpoznać? ;>



Oficjalna strona studia: http://www.platige.com/

piątek, 7 maja 2010

Let's play!


Teleturnieje – kto ich nie lubi? Obecne na ekranach telewizorów od lat 30, towarzyszą nam bez przerwy, dostarczając rozrywki, frustracji lub niepohamowanego śmiechu na widok wyczynów graczy.

Czym jest teleturniej? Wiesław Godzic definiuje go jako specyficzny gatunek telewizyjny, z jednej strony wyraźnie nastawiony na konkretną publiczność, z drugiej zaś – tani w produkcji i łatwy do dostosowania w różnych warunkach kulturowych. Jest przedłużeniem popularnych w przeszłości festynowych konkursów zgadywanek (zgadnij pan i wygraj świniaka!), służącym rozrywce i oddaniu atmosfery walki (w założeniu fair play, ale z tym ostatnio coraz gorzej).

Za pierwszy teleturniej telewizyjny zwykło się uważać Sperling Bee z 1938, gdzie uczestnicy musieli przeliterować wyjątkowo trudne wyrazy. W latach 50 nastąpił szybki rozwój teleturniejów, w czym pewna role miała także afera z programem $64.000 Question, gdzie uczestnikowi udostępniono wcześniej pytania. Dojrzałą postać teleturniej przyjął w latach 60, głównie za sprawą Chucka Barrisa, producenta między innymi Randki w ciemno. Oferował programy dość odważne, pełne ekshibicjonistycznych zachować, lecz przy tym bardzo popularne (pamięta się polską wersję, co?). Wtedy też zaczęto przyjmować, że teleturnieje to rozrywka łatwa i przyjemna, wręcz trywialna.

Co jednak przyciąga widza do teleturnieju? Posiłkując się tekstem Godzica, można stwierdzić, że w trakcie gry uaktywniają się mity gry i rytuału. Widz zostaje wciągnięty w narrację, odczuwając przyjemność z pozostawania w bezpiecznym miejscu, podczas gdy uczestnicy męczą się w studiu, lub gdy – podobnie jak oni – nie są w stanie odpowiedzieć na pytanie, lub wręcz przeciwnie: gdy znają odpowiedź na pytanie za milion, którego w końcu uczestnik nie zdobywa.

Teleturnieje można dzielić na wiele sposobów, wydaje mi się jednak, że najlepszy będzie podział ze względu na zadania czekające gracza. Mamy więc:

• Teleturnieje wiedzowe, w której gracze mają za zadanie pokonać współzawodników odpowiadając na pytania z wiedzy ogólnej lub specjalistycznej. Jest to chyba najczęściej emitowany typ teleturnieju, zwłaszcza w Polsce, być może ze względu na dość wysokie nagrody, jakie gry te oferują. Przykładami mogą być chociażby Milionerzy, Wielka Gra, 1 z 10, czy też znienawidzone przez niektórych Najsłabsze ogniwo.
• Teleturnieje zręcznościowo-zabawowe, w których uczestnicy musza pochwalić się lepszymi bądź gorszymi umiejętnościami akrobatyczno – gimnastycznymi, co wiąże się nierzadko z niebezpieczeństwem ośmieszenia w razie porażki. Lub chociaż kąpielą w wodzie. Przykładami mogą być Hole in the Wall , Chwila prawdy , czy też Takeshi’s Castle.

Oczywiście nie wyczerpuje to możliwości – jest wiele teleturniejów, które znajdują się na marginesie którejś z grup, choćby Familiada (trudno uznać go za teleturniej miedzowy, biorąc pod uwagę, iż bazuje na odgadywaniu skojarzeń), czy Idź na całość, który to teleturniej zamierzam krótko opisać.

Idź na całość to teleturniej emitowany w latach 1997 – 2001 w telewizji Polsat, z niezastąpionym_i_boskim Zygmuntem Chajzerem w roli prowadzącego.

W grze uczestniczyły osoby wybrane spośród widzów. Polegała ona głównie na podejmowaniu decyzji czy zabrać dotychczas zdobytą nagrodę, czy wymienić ją na inną, być może lepszą. Gry były bardzo różne, na przykład gracz mógł wymieniać znaną nagrodę na nieznaną lub na odwrót (pamiętne czajniki i kapelusze), odsprzedawać je prowadzącemu lub innemu graczowi, brać udział w grach losowych czy licytacjach. W najlepszym wypadku gracz mógł wygrać samochód lub dwa, umeblowanie kuchni/łazienki lub wypaśną wycieczkę na Karaiby, w najgorszym zaś – dostawał wrednego, czerwonego kota w worze, zwanego Zonkiem, co wiązało się z utrata wszystkich nagród.



Czemu teleturniej ten wydaje mi się tak ciekawy? Przede wszystkim dlatego, że oferował naprawdę pokaźne nagrody (tak, wiem, zaraz mi zaczną wypominać te wspaniałe Fiaty 126p które z wytrwałością godną lepszej sprawy tam rozdawano) wyjątkowo małym nakładem sił. Uczestnik nie musiał posiadać rozległej wiedzy i odpowiadać na podchwytliwe pytania, nie musiał także chwalić się swoją zręcznością czy sprawnością. Jedyne, od czego zależała jego nagroda, było szczęście, mocne nerwy i prosty trick, na którym opierał się program, zwany Paradoksem Monty Halla.
Teleturniej swego czasu cieszył się naprawdę sporą popularnością (zapewne ze względu na wspominany brak pytań wiedzowych), a o sile jego oddziaływania świadczyć może chociażby fakt, że zwroty takie jak Idź na całość czy Zonk weszły do języka i są nadal używane…

PS. Z premedytacją nie pisałem nic o Momencie prawdy i programach typu Mam Talent czy Idol. Tych ostatnich – choć zawierają elementy współzawodnictwa i budzą skojarzenia z game shows – nie zaliczyłbym do teleturniejów, natomiast tego pierwszego po prostu nie oglądam.

poniedziałek, 3 maja 2010

Metalokalipsa

Czasem człek z nudów może znaleźć w przepastnych zasobach Internetu naprawdę dziwne rzeczy. Zazwyczaj przyprawiają o zawrót głowy i refleksję nad ogólnoświatowym poziomem głupoty, czasem jednak mozna trafić na prawdziwą perełkę. Dla mnie czymś takim było Metalocalypse.

Serial animowany, autorstwa Brendona Smalla ai Tommy'ego Blacha, opowiada o perypetiach fikcyjnego zespołu metalowego Dethkolk, prawdopodobnie najbardziej brutalnego zespołu w historii świata.
Jest też jednocześnie zespołem najpopularniejszym, największym wydarzeniem kulturowym, wartym miliardy dolarów przedsiębiorstwem i siódmą potęgą finansową na świecie, którego koncerty kończą się zazwyczaj masakrą i tysiącami zabitych.
O, i przy okazji, zgodnie z sumeryjskimi zapiskami, chłopaki przyniosą światu apokalipsę. Metalową, rzecz jasna.

Trudno nie polubić serialu. Czarna komedia, będąca dość makabryczną (dosłownie) satyrą na świat muzycznego biznesu, teorie spiskowe, zachowania fanów, głupie pomysły gwiazd, absurdy muzyczne i wiele innych. Ktoś może stwierdzić, że autorzy nabijają się z muzyki metalowej - owszem, jest tu sporo szpilek, które wbijają w zadek "najczarniejszego z czarnych" gatunku muzycznego, z drugiej jednak strony, trudno nie wyczuć sympatii, jaka budzą bohaterowie. Owszem, czasami zachowują się jak kompletni kretyni, ale powiedzmy sobie szczerze - któż nie marzył o karierze muzyka i posiadaniu miliardów fanów, gotowych pożreć się nawzajem by zdobyć bilet na wasz koncert?
Trudno też nie uśmiechnąć się na widok licznych odniesień do zespołów metalowych: supermarket Finntroll, fast food Burzums, reżyser Adam Nergal czy koncert w zatoce Danziga (czyli Gdańskiej) z pewnością wywoła uśmiech na twarzach wtajemniczonych ;]



Powyższy fragment może dać niejakie pojęcie o tym, jak serial wygląda. No i postanowiłem w końcu wpisać się w tradycję serwowania teledysków na blogach :>

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Don't worry. I'm a doctor...

Do ciekawych wniosków można dojść, obserwując zmiany, jakie zachodziły w podejściu filmowców na przestrzeni lat. Gdyby prześledzić je od lat pięćdziesiątych lub sześćdziesiątych, okazałoby się, że armia – niegdyś ostoja spokoju i bezpieczeństwa – zmieniła się w bandę sadystów, szlachetni bohaterowie to teraz socjopaci i mordercy, a policjantom bliżej do ludzi, których ścigają.

Zmiany te nie ominęły także telewizji – widać to zwłaszcza na przykładzie serialu kryminalnego (porównajcie zresztą Miss Marple z policjantami z Miami Vice) a także medycznego. Trudno prognozować, kiedy i na jakim etapie zatrzyma się ta przemiana, na razie jednak za jego oczywistą oznakę można uznać serial House M.D.

Kiedy w latach sześćdziesiątych Dr Kildare (w osobie Richarda Chemberlaine’a) leczył pacjentów, upewniał widzów, że za ich zdrowie odpowiada grupa wybitnych specjalistów, że ich życie leży w rękach fachowców, którzy dołożą wszelkich starań, aby potyczka z chorobą została wygrana. No i na dodatek większość personelu była wyjątkowo gładkolica i uprzejma, jak przystało na dobrego lekarza.



Sielanka nie trwała długo, bo już w latach siedemdziesiątych na ekranach pojawił się Dr Marcus Welby, który miał tyleż wspólnego z Kildare co z Housem. Z jednej strony nie można było odmówić mu fachowości i umiejętności, a także zaangażowania w najtrudniejszych przypadkach (a te były różnorakie: począwszy na chorobach mózgu, kończąc na przenoszonych drogą płciową). Z drugiej strony, był dość ekscentryczny i nie zawsze postępował zgodnie z nakazami regulaminu, zarzucano mu też seksizm i homofobię (a to już nam coś przypomina, prawda?).

Nadal były to jednak dość „schematyczne” produkcje, gdzie każdy odcinek opowiadał osobną historię, skupiając się głównie na przypadku chorobowym. Wraz z kolejnym dziesięcioleciem nadeszło odświeżenie, pod postacią mieszania fabuł szpitalnych z innymi gatunkami: M.A.S.H miksował go z filmem wojennym i czarną komedią (choć z mocnym akcentem refleksji nad wojna i człowiekiem), Dr Quinn, choć znacznie późniejsza, wykorzystywała ikonografię westernu i soap opery (niestety, początkowy zadzior lekarki, która potrafiła się postawić i mieszkańcom, i wojski i Indianom, znikał w kolejnych sezonach), czy wreszcie St. Elsewhere, które było zdecydowanie bardziej naturalistyczne: pacjenci umierali, lekarze się mylili, wszyscy cierpieli na swój sposób, a widz dochodził do wniosku, że jednak bycie lekarzem to nie jest bułka z masłem orzechowym…

Lata dziewięćdziesiąte przyniosły ogromny sukces Ostrego dyżuru. Po części ze względu na bardzo dobrą obsadę i dynamiczna realizację, po części ze względu na wyważenie proporcji między problemami medycznymi, a emocjonalnymi występujących tam bohaterów. Bardzo mocno rozwinięte relacje interpersonalne pozwalały mocno identyfikować się z poszczególnymi postaciami, a ich sylwetki – nie zawsze praworządne, czasami omylne – niwelowały uczucie, że oto obcujemy z filmowymi konstruktami fabularnymi.

I teraz wchodzi nam House, który kanalizuje wszystkie wspomniane cechy i je wzmacnia. Z seriali lat sześćdziesiątych zapożycza specjalistyczne placówki, barwną galerię pacjentów i ich ogromną fachowość. Od Welby’ego zapożycza format podstarzałego zrzędy, seksisty i ekscentryka, skorego do łamania regulaminów w postaciach wszelakich, wzbogacając to jeszcze szczyptą egoizmu, megalomanii i kalectwem (i jak ma się poczuć pacjent, gdy widzi, że lekarz, który się nim zajmuje to inwalida?). Z lat osiemdziesiątych chłonie skłonność do miksów gatunkowych – w tym wypadku kryminału w typie Sherlock Holmesa (z którym łączy Housea nie tylko uzależnienie od dragów), gdzie najpierw pada chory, a następnie droga dedukcji zostaje wytypowany wredny bakcyl, którego pokonają siły dobra. Albo i nie pokonają – bo podobnie jak w St. Elsewhere, potyczka nie zawsze kończy się zwycięsko dla lekarzy. Wreszcie od Ostrego Dyżuru podchwytuje House rozbudowane relacje między członkami personelu, choć wydaje się, że akurat ten element jest w serialu najmniej rozbudowany (ale może to i dobrze – przynajmniej autorzy fanfików mają temat do fantazjowania).

Czy ewolucja idzie w dobrym kierunku? Trudno orzec. Niewątpliwie jednak za plus uznać można postacie ambiwalentne, wychodzące poza prosty podział dobro/zło. Są dzięki temu mniej jednoznaczne i bardziej interesujące. Ale nie chciałbym mieć House’a za lekarza domowego…


A tutaj można przeczytać nieco o ewolucji kryminałów. Wbrew pozorom, z serialami medycznymi maja coraz więcej wspólnego.

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

There is no spoon


Tym razem notka nieco inna, nieco bardziej przemyśleniowo – wodolejcza, na poziomie „a mi się to nie podoba”. Konkretnie zamierzam odnieść się do tezy (myśli? konstatacji?) zawartej w pracy Sarah Kozloff Teoria narracji a telewizja. Pisze w niej tak:

Niezależnie od indywidualności i niepowtarzalności takich bohaterów, jak Emma Bovary bądź Huckelberry Finn, teoretycy zastanawiają się, czy o postaciach literackich można w ogóle mówić, że naprawdę istnieją, a jeśli tak, to w jaki sposób. Niektórzy twierdzą, że nonsensem jest myśleć o nich tak, jak o ludziach – są to bowiem zwykłe fantazmaty wiążące akcję, która przedstawiają. Ostatecznie, każda z tych postaci nie wymaga niczego więcej poza słowami na zadrukowanej stronie. […] Wykonawcy telewizyjni stanowią ekwiwalent postaci, które odtwarzają: postaci telewizyjne „umierają” przede wszystkim wtedy, kiedy aktorzy je grający zaczynają realizować inne projekty […]

Takie postawienie sprawy intuicyjnie wzbudza oczywisty sprzeciw. W końcu, dlaczego taki Wokulski czy Geralt z Rivii miałby być mniej „realny” niż na przykład Ferdek Kiepski? Gdzie takiemu żulowi pod względem skomplikowania do bohaterów literatury?

Niewątpliwie w cytowanym fragmencie jest wiele prawdy. Władysław Orłowski zauważył, że słowa są tylko materiałem, w którym autor tworzy niejako z konieczności, a który zakłada pewną niedookreśloność świata przedstawionego. Literatura zmusza do używania wyobraźni, a obraz powstały w ten sposób, jest dynamiczny i zmienny.
Kino i telewizja natomiast wyręcza widza w tym zadaniu, podsuwając konkretnego aktora, o określonej powierzchowności, głosie, geście itp. Zamiast wyobrażenia, zbudowanego na podstawie słów, otrzymujemy konkretne przedstawienie, dostosowane do potrzeb widowiska/programu. Ich wizerunku nie zmieni nagle obejrzany film, czy przeczytana książka.

W czym więc problem?

Mianowicie w tym, że pisarz, tworząc postać, określoną przez konkretny zestaw słów, także tworzy obraz danej postaci. W końcu człowiek myśli obrazami, nie abstrakcyjnymi, ale bardzo konkretnymi. Zanim na kartach powieści pojawi się rzeczony Wokulski czy Geralt, ich wygląd fizyczny, cechy charakteru i działania są wyobrażane jako przedstawienie o jasno określonych granicach. Czemu więc ten „wirtualny” obraz w głowie pisarza miałby być gorszy od obrazu na ekranie telewizora? Tym bardziej, że postać na ekranie nie dość, że powstała w podobny sposób, to dodatkowo została niewątpliwie „dokrojona” wizualnie na miarę aktora.

I inna kwestia – jeśli przyznać rację tej myśli i uznać twory słowne za fantazmaty, obrazowe zaś za „pełniejsze”, jak wygląda kwestia adaptacji? Czy jest jakaś gradacja, kolejne progi „konkretyzacji”? Czy ten fantazmatyczny Wokulski stanie się „pełniejszy” poprzez samo przeniesienie na ekran, gdzie zachowując wszystkie jego cechy, daje mu się tylko ciało aktora, jego głos i gest? A jak na tym tle prezentowałby się Wokulski ujęty w komiksie? Byłby bardziej, czy mniej fantazmatyczny niż książkowy? Miałby wygląd, przedstawienie obrazowe, ale nadal mówiłby przy pomocy zapisanych słów. A w filmie animowanym?

Szczerze mówiąc, im bardziej się nad tym zastanawiam, tym trudniej mi zdecydować, która opcja jest lepsza. Bo w końcu, jeśli postacie literackie nie są „żywymi” bohaterowie, to czym?
Póki co, problem pozostaje otwarty…


PS. Nie zamierzam pisać o katastrofie prezydenckiego samolotu. Na ten temat napisano, powiedziano i pokazano już wszystko, co można było. Co więcej, wiem doskonale, że moje wypociny raczej nie przypadłyby pewnym osobom do gustu, a ja na dyskusje w tym temacie nie mam szczególnie ochoty. Jeśli ktoś chce choć w zarysie poznać, co myślę, proszę zajrzeć tu i tu.

sobota, 3 kwietnia 2010

Z cyklu zapychaczy: Teleboobies

W nawiązaniu do poprzedniej notki, mały fanfik - zapychacz w przerwie między poważniejszymi notkami.

Niekoniecznie dobry.
Niekoniecznie zabawny.
Niekoniecznie dla dzieci.

Tinky Winky był zaniepokojony i mocno zdenerwowany. Słoneczko już zachodziło, a nie miał kto go pożegnać. Wszystkie teletubisie gdzieś znikły. Nie wyszły nawet wtedy, gdy smutne słoneczko już schowało swoją twarzyczkę za horyzontem. Kiedyś nie do pomyślenia było, aby żółta mordka poszła spać bez krótkiego choćby "dobranoc". Tymczasem od pewnego czasu było to niemal nagminne.
Zdenerwowany jak cholera Tinky Winky chwycił swoją czerwoną torebkę i postanowił odszukać resztę ferajny, dając im przy okazji tęgi łomot za olewanie roboty.
Niestety - jedyne co znajdował, to zabawki swoich przyjaciół: łaciaty kapelusz, zatknięty na łeb stracha na wróble, który zresztą tez nie wiadomo skąd się wziął w ogródku; pomarańczową piłkę - w właściwie to, co z niej zostało - tkwiącą w krzakach róży i hulajnogę, której jakiś ćwierćinteligent odkręcił kółka. Samotny teletubiś był tak zdesperowany, że zapytał nawet odkurzacz, czy nie widział reszty, ale Noo - noo - poza buczeniem i brudzeniem wszystkiego, co nawinie się pod trąbę - nie był w stanie pomóc w niczym, co zresztą skończyło się dla niego kopem w blaszany filtr powietrza.
Kiedy już Tinky Winky miał dać sobie spokój, usłyszał jakieś dziwne jęki i sapania dochodzące z pokoju, gdzie niedawno rozgościł się ich kuzyn, Beer'die. Gdy otworzył drzwi, jego oczom ukazały się rzędy pustych butelek po piwie i wódzie, walających się po podłodze, leżąca na stoliczku srebrna taca z usypanymi czterema ściezkami koki, kilka zużytych kondomów, a także Beer'di, sapiący nad Po, w czasie gdy Laa - Laa z zapamiętaniem robiła dobrze Dipsy'emu. Tinky Winky ze smutkiem zamknął drzwi i poszedł do łazienki zrobić to, co zwykle robił w takich sytuacjach.
Tinkiego nie zapraszano na wspólne orgietki.
Tinky Winky był pedałem.




Teletubisie zawsze bawią ;]

wtorek, 23 marca 2010

Odmienne stany przyzwoitości


Fan fiction (czasem używany skrót: ff) – tworzenie przez fanów (a niekiedy, przeciwnie, krytyków) istniejącego filmu, książki, serii komiksowej itp. opowiadań (zwanych fanfikami lubfanfiktami) nawiązujących do danego utworu, dotyczących dziejów postaci w wybranym przez autora czasie. Aby w pełni zrozumieć fanfik, trzeba znać pierwowzór.

Fanfiki można podzielić kilka grup:

 alternatywne – czyli rozważania co by było gdyby.... Jedyną cechą wspólną z prawdziwym źródłem (filmem, książką) są główni bohaterowie; autor takiego fanfika wprowadza jakąś istotną zmianę na początku historii, które zupełnie zmienia fabułę i kształtuje ją zupełnie inaczej niż w pierwotnej wersji oryginalnej
 kontynuacje – dotyczące dalszych (sequele) lub wcześniejszych (prequele), nie ujętych w utworze, losów bohaterów,
 poboczne – rozwijające wątki nieopowiedziane szczegółowo w utworze, któremu poświęcony jest fanfik. Do tej kategorii zaliczają się również fanfiki, w których głównym bohaterem jest postać występująca w oryginale jako drugoplanowa, a nawet epizodyczna, co pozwala zobaczyć całą historię w innym świetle.
By Wikipedia.

Tyle definicji.
Gdyby przejrzeć Internet, okazałoby się, że fanfików jest w nim na pęczki. Do pewnego czasu były to przede wszystkim teksty, oparte na dziełach zamkniętych, ze wskazaniem na filmy i gry komputerowe. Final Fantasy, Harry Potter (choć on już nosi znamiona serialu), Zmierzch, Gwiezdne Wojny czy Władca Pierścieni to tylko część z tekstów, które autorzy fanfików z upodobaniem przerabiali/kontynuowali, niekiedy całkowicie je masakrując.

Ostatnimi czasy zauważyć da się napływ fanowskiego grafomaństwa bazującego na serialach telewizyjnych. Posługując się typologią zaproponowana przez J. Fiske (w rozdziale „Intertextuality” z tomu Television Culture) można ową radosną twórczość ludzką uznać za element intertekstualności wertykalnej, a konkretniej tekst III rzędu. Tłumacząc na ludzko-ludzki: fanfiki stają się tekstami, będącymi replikami widzów na seans telewizyjnego serialu. Kiedyś fani Dynastii czy innej Mody na sukces wysyłali listy do twórców, z pytaniami/zażaleniami/groźbami. Teraz wypisują swe żale na forach internetowych i fanfikach.

Myliłby się jednak ten, kto uważa, że fanfik to po prostu idiotyczny pomysł bandy oszołomów. Wręcz przeciwnie! Pod pewnymi względami to idealne wręcz rozwiązanie dla scenarzystów i producentów. Cały proces ma charakter symbiozy:

+ Widz otrzymuje galerię dobrze zarysowanych postaci, wchodzących w różne relacje. Co więcej, ich liczba z czasem (zazwyczaj) się zwiększa. Ileż możliwości to daje! Można dzięki temu dokonywać kombinacji, o których nie śniło się twórcom! (Idealny wydaje się tu przykład Harry Pottera, w którym duety Harry & Malfoy czy Syriusz & Snape to tylko „grzeczne” przykłady inwencji internautów).
+ Im więcej odcinków, tym więcej wątków, które twórcy napoczynają lub sygnalizują. A to oznacza, że Internetowi twórcy otrzymują mnóstwo możliwości, żeby się wykazać! Weźmiemy np. takiego House M.D. I przerobimy na kryminał. Albo thriller. Albo telenowelę. Albo gejowskie porno. Do wyboru, do koloru.
+ ZAWSZE znajdzie się ktoś, komu nie spodoba się wykorzystane rozwiązanie fabularne. I napisze własne. Niekiedy lepsze. Zazwyczaj gorsze. Ale być może zdobędzie pewną sławę i respekt na dzielni.

A jak to wszystko wygląda z perspektywy producenta? Przede wszystkim otrzymuje on ogromne i niemal niewyczerpane źródło informacji, inspiracji i pomysłów. Pisarze fanfików nie mają najczęściej żadnych oporów, aby spełnić swe najdziksze marzenia i przedefiniować dany tekst na własną modłę. Jednocześnie opowiadania, jakie generują, są w większości zamkniętymi, skończonymi dziełami. Dla twórcy serialu to istna żyła złota! Mając pod ręka takie źródło różnorodnych odczytań i kombinacji, może bez większych problemów uszczknąć dla siebie nieco z tej skarbnicy. Biorąc pod uwagę, że fanfiki piszą osoby o różnych doświadczeniach, wykształceniu czy sytuacji życiowej, teksty nabierają większej wartości i stają się bardziej przekonywujące i nie trzeba tracić czasu na długie studiowanie takiej a takiej sytuacji (choć nie oszukujmy się – ogromna część fanfikowej twórczości to miałkie i monotonne twory śmieciopodobne, których miejscem przeznaczenia jest wysypisko. Tyczy się to zwłaszcza porno opowiastek, które z wytrwałością godną lepszej sprawy produkują nastolatki pod każdą chyba szerokością geograficzną).

Tak więc, kto wie? Być może w niektórych serialach, które z taką lubością oglądamy, znajdują się pomysły wytrwałych grafomanów, wystukujących na klawiaturach kolejne romanse, podczas gdy producenci pasibrzuchy palą cygara i piją whisky, liczą kasę z transmisji? A ty, nieświadomy widzu, rozpływasz się w zachwytach, jaki ten House jest wygadany…

A w ramach ordynarnej kryptoreklamy, fanfik nowego rodzaju, autorstwa mojej znajomej. Dla fanów Star Treka.

GoAnimate.com: LOST IN SPACE by Eviva

Like it? Create your own at GoAnimate.com. It's free and fun!

czwartek, 18 marca 2010

dalej i dalej...

Rytuał. Stała pora, dzień, określona godzina. Zapowiedź wydarzeń w kolejnym odcinku, żeby podtrzymać napięcie.

Serial przez wiele lat miał w sobie magię niepowtarzalności. Nieobejrzany odcinek skutkował niepokojem egzystencjalnym i natychmiastową wizytą u sąsiadki na herbatce, czy też telefonem do zaufanej osoby. Postać filmowa nie mogła istnieć bez widza (wskaźniki oglądalności!), ale i widz serialowego Kowalskiego czynił bohaterem swojej codzienności.

Lata płynęły. Czasy się zmieniały. Życie zaczęło biec trochę szybciej. Za sprawą internetu można nie tyle „odzyskać” niewidziany odcinek, co go „uzyskac”. Serialu nie musi być utożsamiany z TELEWIZOREM. Wiele osób ściąga całe sezony seriali, by z ich oglądania urządzać wręcz maratony filmowe (o których po wielu weekendach już tyle razy się nasłuchałam...). Oczywisty jest fakt, iż nie uzyskamy „dziewiczego” tworu, to co nie ukazało się jeszcze w telewizji, w internecie raczej się nie pojawi. Fart dla nas – zagraniczne produkcje w naszym kraju pojawiają się z większym lub mniejszym późnienie, więc ci bardziej niecierpliwi mogą uprzedzić polską emisję.

Mnie interesuje nie ten współczesny pożeracz megabajtów na sekundę, który jest twórcą, a starsza pani, gospodyni domowa, której za plecami przebiega wnuczek z kolejnym „ściągniętym” sezonem. Owa pani nadal o stałej porze siada z herbatką przed telewizorem przykrytym serwetką i nadal o stałej porze przez 45 minut nie odbiera telefonów. Choć prawda jest taka, że o tej godzinie, nauczony po latach, już i tak nikt nie dzwoni.

Żeście D***, a nie Wiedźmin... (2)

wiesmin

Bezpowrotnie minęły czasy, kiedy seriale postrzegano jako bękarty filmu kinowego, na którym mogły żerować, licząc na resztki, które skapną z pańskiego stołu. Przypominały jeden z drugim takiego Kopciucha, biegającego w znoszonych butach i w sukience z dziurą na tyłku. W serialach pokroju Magnum czy Miami Vice braki fabularne czy budżetowe dało się jakoś zamaskować szybką akcją, pięknymi kobietami i wyszczekanymi bohaterami. Co więcej, czasy w jakich działy się seriale były na tyle bliskie współczesności, że odpadały problemy z tym, aby „wszystko trzymało się kupy” w kwestii scenografii i sprzętów.

Gorzej sprawa miała się z serialami fantastycznymi. Te zazwyczaj działy się w wymyślnych sceneriach, pełnych technicznych nowinek, dziwacznych maszynerii i zupełnie niefunkcjonalnych strojów, którym z czasem powiększały się dekolty. A nawet jeśli działy się współcześnie, istniał jakiś superbohater, którego niesamowite zdolności trzeba było pokazać. I tu zaczynał się problem.
Telewizja to nie wytwórnia filmowa i worka pieniędzy na produkcje nikt nie da, trzeba więc radzić sobie w inny sposób. Bierzemy tańsze gwiazdy, robimy mniej gustowną, (ale tańszą i łatwiejszą do zniszczenia/spalenia/rozbicia) scenerię, wyrzucamy wszystko, co może znudzić widza i jazda, kręcimy! Ach, i jeśli bohater ma jakieś niezwykłe zdolności, nie wolno tym epatować, bo za dużo z tym roboty a pieniędzy nie ma. Weźmiemy powtórzymy parę razy, jak ten facet przykleja się do ściany. A tego pomalujemy na zielono. I będzie Hulk.



Być może wina leżała po stronie źródła inspiracji (komiks – narzędzie szatana, popkulturowa szmira, szerząca homoseksualizm i namawiająca lemingi do zbiorowego samobójstwa – jak kto woli), nie da się jednak ukryć, że chodzącemu, zielonemu mięśniakowi z fryzurą w stylu mopa brakuje charyzmy i klasy chociażby takiego B.A Baracusa.

Dzisiaj problemu z niewielkimi nakładami finansowymi w zasadzie nie ma: jeśli jakiś serial rokuje szanse na sukces, pompuje się w niego dolary w ilościach przekraczających niekiedy budżety filmowe (przykład Pacyfiku , którego budżet wedle niektórych informacji wynosi – bagatelka – dwieście milionów dolarów). Co więcej, pewnej rehabilitacji doznał film telewizyjny – kiedyś oznaka niewielkich możliwości i miernoty, teraz coraz częściej wykorzystywany do twórczej ekspresji. Przykładem tej zmiany może być wyprodukowany przez The Mob dla angielskiej Sky One dwuczęściowy Terry Pratchett's The Colour of Magic oparty na powieściach Terry’ego Pratchetta : Kolor Magii i Blask Fantastyczny.



Terry Pratchett's The Colour of Magic jest w zasadzie zaprzeczeniem typowego, telewizyjnego produkcyjniaka: ma dobry scenariusz, oparty na bestsellerowych powieściach topowego pisarza. Prezentuje dużą dawkę typowego, angielskiego humoru. Po ekranie biega zgraja sławnych aktorów, wśród których znajduje się m.in. Sean Austin, Jeremy Irons, Tim Curry i Christopher Lee. Wreszcie, film zachwyca bardzo sprawnie wykonanymi i ładnymi efektami specjalnymi, poczynając od postaci (ciekawie animowana ŚMIERĆ i Skalny troll) kończąc na krajobrazach (choćby Kraniec Świata). Oczywiście pod względem efektów specjalnych poziom Władcy Pierścieni to nie jest, ale mało kto chyba tego oczekiwał. Z drugiej strony, oglądając film, trudno w zasadzie zorientować się, że to produkcja telewizyjna! Sprawnością wykonania w niczym nie ustępuje produkcjom wielkich wytwórni. Nie jest to zresztą pierwsza próba sił z dziełami Pratchetta – wcześniej ta sama stacja wyemitowała film Wiedźmikołaj , a w drodze (mam nadzieję) jest kolejny – Piekło pocztowe.

W tym kontekście zastanawiać może pewne opóźnienie, jakie zauważyć można w przypadku naszych rodzimych stacji. Produkcje TVN czy TVP1 nadal uchodzą za pozbawione wszelkiej strawy duchowej, taśmowo produkowane wytwory umysłu pokręconego niegorzej niż włoskie lody. A co gorsza – wytwory słabe, biedne i brzydkie. Pomijając pojedyncze przykłady, rodzime stacje z niechęcią podchodzą do kręcenia produkcji z kręgu szeroko rozumianej fantastyki. Jest to o tyle dziwne, że populacja fanów tego typu produkcji w Polsce jest dość spora, więc dobrze zrealizowany serial fantasy czy nawet kryminał z elementami nadprzyrodzonymi z pewnością znalazłby widzów.

Chociaż… biorąc pod uwagę to, co stało się z Wiedźminem i jaką zyskał sobie sławę, rozumiem twórców, nie palących się do kręcenia fantastyki. W końcu chwytliwy tytuł i duże nazwiska nie wystarczą…

poniedziałek, 15 marca 2010

Życie, życie jest nowelą... (1)

x files Pictures, Images and Photos

Na współczesną neo – telewizje można narzekać długo i soczyście. Wytykać jej zaniżenie poziomu programów, hołdujących najniższym gustom i potrzebom, strywializowanie i banalizację, zatracenie szeroko rozumianej „misji” na rzecz nieskrępowanej rozrywki, infantylność prowadzących, potężne bloki reklamowe, przerywane niekiedy jakimś filmem i setki innych, równie ważnych i poważnych rzeczy. Trzeba jednak oddać jej pewną sprawiedliwość, jeśli chodzi o seriale.

Nie mówię tu oczywiście o telenowelach i tasiemcach pokroju Mody na sukces, Dynastii, Klanu czy Niewolnicy Isaury, (choć pewnie ich fani z chęcią powiesiliby mnie na suchej gałęzi), które rządzą się własnymi, jasnymi i niekiedy całkiem skostniałymi normami, ale o nieco mniej „realnych” (jakby telenowele były realne…) a bardziej rozrywkowych. Jeśli przyjrzeć się znanym i lubianym serialom sensacyjnym, w latach dziewięćdziesiątych emitowanym w polskiej telewizji, okazuje się, że w większości były bardzo podobne, zarówno w budowie, środkach użytych do przedstawienia akcji jak i użytych konwencjach.

Mieliśmy więc weterana/ów wojny, którzy w stanie spoczynku/ucieczki wykorzystują swoje umiejętności, najczęściej inżynieryjne, aby rozwiązywać kryminalne zagadki i pomagać potrzebującym (Drużyna A i MacGyver są jaskrawymi przykładami). Obok nich sytuowali się bohaterowie, najczęściej z bogatą przeszłością, którzy przy pomocy nowoczesnej techniki i zgranego zespołu kopali tyłki draniom, złodziejom i mordercom (Airwolf, Viper czy sławny Nieustraszony). Mieliśmy wreszcie seriale kryminalne, w których wyszczekani i charyzmatyczni maczo rozwiązywali zagadki, nierzadko przy akompaniamencie huku wystrzałów (Miami Vice i Magnum).



W większości przypadków każdy odcinek stanowił zamkniętą całość, w której akcja działa się wedle sprawdzonego wzorca. Biorąc na warsztat Drużynę A, odcinki były zbudowane dośc prosto: na początku następuje zarysowanie problemu, potem zwrot kobiety/dziecka/starca o pomoc do Drużyny, ułożenie planu i wdrożenie go, zrobienie w konia złych_i_niedobrych, całkowita wtopa z powodu jakiejś głupoty, następnie budowa czołgu z konserwy i dwóch baterii AAA, a na koniec tryumf dobra. Zło zostaje pokonane, a liczba ofiar jest niemal zerowa, pomimo ostrej strzelaniny z użyciem broni ciężkiej i dynamitu.
Warto też zwrócić uwagę, że w relacji kino-telewizja, to ta druga była pasożytem żerującym na sztuce kinematografii. Wpływ telewizji na kino był niewielki: gwiazdy przychodziły z filmów do seriali (a i to zwykle, gdy brakowało im kasy), filmowi reżyserzy brali się za produkcje TV (także w powodów finansowych, co nierzadko było uznawane za „uwłaczające”), natomiast raczej nie obserwowało się odwrotnego procesu. Nawet tematy i tytuły były jednostronną transmisją, czego przykładem może być serial M.A.S.H, oparty na schemacie filmu Altmana (choć to akurat dość graniczny przykład, bo – przynajmniej ja się z tym spotkałem - więcej osób kojarzy serial, niż film).

Obecnie zaś wszystko stanęło na głowie, dosłownie i w przenośni, a cały ten uporządkowany niczym kostka Rubika świat poszedł w rozsypkę. Kilka, kilkanaście lat temu wszystko było prostsze. Jeśli powstawał serial traktujący o wojnie, to albo był komedią, czasami z elementami satyry, albo poważną produkcją wychwalającą bohaterstwo dzielnych chłopców narodu (najczęściej amerykańskiego). W serialach sensacyjnych były jasno wytyczone granice: wiadomo było, kto jest rycerzem na białym koniu, a kto wrednym parchem; wszyscy znali schemat odcinka i doskonale wiedzieli, że niezależnie od tego, jak mocno dostaje po pysku bohater, w końcu załatwi wszystkich badboysów; jasna była w końcu konwencja – trochę romansu, trochę komedii, sporo strzelanin i pościgów.


Teraz pewne jest tylko to, że serial nie skończy się, zanim nie dobije przynajmniej piątego sezonu. Czasami można odnieść wrażenie, że scenarzyści, jakby na złość widzom, upychają do serialu wszystko, co tylko mogą. Idealnym przykładem jest serial Lost.
Gdy się zaczynał, przypominał kino katastroficzne, podlane nieco sosem fantastyki, choć oczywiście daleko było mu do Z Archiwum X. Mieliśmy zatem próby przeżycia na wysepce grupy rozbitków o odmiennych systemach wartości i przeżyciach. Liczne retrospekcje odsłaniały pewne wątki z ich życia, które skłoniły ich do lotu feralnym samolotem, budując silne i szerokie związki psychologiczne między bohaterami. Wprowadzało to mnóstwo małych i większych problemów, pobocznych wątków i całej tej emocjonalnej otoczki. A teraz? Spytajcie widza, o co tak naprawdę chodzi i kto jest dobry, a kto zły. Liczba elementów, konwencji i estetyk jest tak duża, że trudno określić, co tak naprawdę się w serialu znajduje. Łatwiej wymienić, czego w nim nie ma.
Liczba bohaterów okresowo się zwiększa, by niedługo potem znów spaść, zazwyczaj w bolesnym procesie. Kolejne osoby umierają, niekiedy przy akompaniamencie zgrzytania zębów i złorzeczeń fanów, którzy daną postać zdążyli polubić. Pojawiają się nowe wątki, odsłaniają nowe tajemnice, wrogowie okazują się nie być takimi znów diabłami wcielonymi, za to grupę ktoś rozbija od środka, a na koniec okazuje się, że to wszystko było dawno i nieprawda.

Seriale stają się opozycją dla – co tu kryć – skostniałego Hollywood, w którym krzywym okiem patrzy na pomysły, które nie przystają do pewnego szablonu. Telewizja jawi się tutaj jako raj utracony, gdzie scenarzysta może przedstawić najbardziej szalone, kontrowersyjne i dwuznaczne wizje, jakie zrodziły się w jego głowie. Oczywiście, jeśli zdobędą odpowiednią oglądalność, ale to chyba oczywiste…
W kolejnej notce postaram się przedstawić ciąg dalszy rozważań na temat seriali, tym razem w odniesieniu do fantastyki…

sobota, 13 marca 2010

It's Showtime Folks!

Nie jestem zwolennikiem programów porannych, niezależnie od tego, czy są realizowane dla telewizji publicznej, czy komercyjnej. Telewizyjne molochy, monstra Frankensteina, próbujące mówić o wszystkim, w efekcie nie mówiąc o niczym. Nie wyobrażam sobie, jak taki typowy widz, wstający o godzinie ósmej rano w niedzielę, z cerą przywodzącą na myśl dorodnego zombie, z kubkiem kawy w jednej ręce i czekoladowym ciachem w drugiej, siada przed telewizorem i ogląda program, mając jeszcze pod powiekami resztki snu o władzy, pieniądzach i seksie.

I czegóż my w takim programie nie mamy! Celebryci? Ależ oczywiście, specjalnie dla was, drodzy telewidzowie Radek Majdan przygotuje wspaniałe dania, których ugotowanie zajmie wam tydzień, zanim powstanie coś, co da się zjeść. Ulubione programy? Nie ma problemu! Nie damy wam zapomnieć, że już niedługo rusza kolejna edycja diabelnie kasowego programu, w której występują znane gwiazdy. Nie znasz ich? Spokojnie, zacznij oglądać nasze seriale, a od razu ich pokochasz. Och, i nie przejmuj się, że przebitki i zapowiedzi puszczamy co dziesięć minut – przecież będziesz w końcu mógł zobaczyć program w całej okazałości, albo wręcz od kuchni! Musisz tylko poczekać i narobić sobie smaku!
Może potrzeba ci nieco newsów i wiadomości z dziedziny kultury? Służymy pomocą! Pokażemy ci niepublikowane nigdzie materiały z prób znanej piosenkarki, a na dodatek przeprowadzimy z nią wywiad! Do kin wchodzi nowy film – słyszałeś już o nim? Nie martw się, też o nim podyskutujemy. Zaprosimy nawet kilku gości, aby coś o nim opowiedzieli. A przynajmniej spróbowali, bo czas płynie nieubłaganie – ledwo jeden otworzy paszczękę, głos z trzewi swoich przepastnych wydobędzie, a tu trzeba już dać reklamy sponsorów i pogodę do tańca pod gwiazdami…

To jest chyba najbardziej irytująca rzecz w programach porannych – ten pęd, aby opowiedzieć o wszystkim, zupełnie nie przejmując się faktem, że większość dyskusji (o ile owe rozmowy można nazwać dyskusjami) ślizga się po powierzchni i nawet nie próbuje wejść głębiej. Ale jak to zrobić, skoro po sześciu, siedmiu minutach trzeba nadać już nowy materiał? Oglądając ostatnio program śniadaniowy w TVN poczułem się lekko skonsternowany. Otóż prowadzący, z okazji premiery filmu „Beats of freedom. Zew wolności.” zaprosili do studia jego reżyserów i Zbigniewa Hołdysa. Ileż można było z tego wycisnąć! Przedstawiciele dwóch generacji, historia rocka za czasów PRL, wielkie zespoły, wielkie nazwiska, kontekst polityczny, nowe realia... Zamiast tego, sporą cześć rozmowy zajęło wyciąganie trupa z szafy, w postaci kwestii, czy Hołdys zagra znów z Perfectem, czy nie zagra, czy ktoś mu oferował występ/spotkanie, czy nie, a prowadzący zamiast sprawę uciąć i przejść do sedna, dalej podpuszczają, czarując słodkim głosikiem i uśmiechem na twarzy. W efekcie widz, który miał (?) nadzieję dowiedzieć się nieco o filmie (być może nawet się na niego później wybrać) pozostaje z niczym: nie wie, co obraz zawiera, co chcieli pokazać twórcy. Ba! Oni sami nie mieli nawet specjalnie okazji się wypowiedzieć. W końcu deadline, siedem minut, sorry Winnetou – zabawa skończona. Reszty dowiecie się w kinie.



Czyżby ów telewidz zombie, żłopiący poranną kawę, nie był w stanie skupić się na jednym temacie dłużej, niż te kilka minut? Może to z powodu obawy, aby przypadkiem nie zasnął znowu? Nie znudził się rozmową z artystą, którego nie lubi, o rzeczach, które go nie interesują?
A może jest wręcz przeciwnie? Może te wstawki to właśnie taki przewrotny sposób, aby temu porannemu zombie zaaplikować między oczy strzał medialnej kofeiny? Aby ocknął się i wrócił do swoich spraw, by wieczorem usiąść przed telewizorem i nastawić go na kolejną edycję znanego i lubianego programu rozrywkowego z gwiazdami? Tak czy inaczej, na mnie nie działa to w zupełności…

PS: Niesamowicie irytujący jest fakt, że w czasie kiedy oglądało się na jednym kanale poranny program śniadaniowy, w tym samym czasie na innym emitowano kreskówki z Kaczorem Donaldem i Gumisiami. Niedzielny poranek jest zły.