Viv

Viv

piątek, 18 stycznia 2013

W świecie gnijącego mięsa


Tekst ukazał się pierwotnie w internetowym czasopiśmie 16 milimetrów.

Moda na zombie trwa w najlepsze, przybierając rozmiary o jakich w latach 30. nie śniły pierwsze żywe trupy – wtedy jeszcze bezduszni niewolnicy z karaibskich wysp, wypełniający rozkazy swych panów-szamanów w klasykach pokroju Białego zombie (1932) Victora Halperina. Oczywiście trudno porównywać ją do szaleństwa związanego ze Zmierzchem – coś, co gnije, śmierdzi i żywi się ludzkim mięsem raczej słabo nadaje się na pociągającego, przeklętego kochanka, pełnego problemów egzystencjalnych. Tym bardziej, jeśli jego wybranką jest soczysta półkula mózgowa. Mimo to od wielu lat obecność żywych trupów jest w kinie wyraźna i przesuwa się z groszowych, obrzydliwych filmów gore ku bardziej mainstreamowym produkcjom. Powód wydaje się prosty: zombie – jako bezrozumna, łaknąca mięsa masa kierująca się najprymitywniejszymi instynktami – stał się wygodną i efektowną metaforą przydatną do opisu współczesnych problemów społecznych, rodzajem barwnego komentarza postępujących przemian wyciągniętego z przepastnego wora popkultury.
Już George A. Romero w Nocy żywych trupów (1968) dostrzegł potencjał zombie jako nośnika krytyki rzeczywistości: film łamał liczne tabu, ukazywał chaos i napięcie wywołane stanem zagrożenia, podejmował kwestie rasizmu i konsumpcjonizmu. Te ostatnie jeszcze wyraźniej wybrzmiały w kontynuacji, jaką był Świt żywych trupów (1978), w którym reżyser osadził akcję w centrum handlowym. Sunące po halach marketów zombie były wymownym komentarzem na temat kultury pieniądza. Jednak filmy Romero – abstrahując od ich wymowy politycznej czy moralnej – wpłynęły również na sposoby prezentacji relacji międzyludzkich w omawianym gatunku.

Horror z samej swej definicji wprowadza do rzeczywistości chaos burząc jej uporządkowaną strukturę, naruszając społeczne tabu, grzebiąc uświęcone tradycje i obracając w perzynę stare systemy wartości. W przypadku filmów o zombie owo wtargnięcie sił zła niemal zawsze przyjmuje kształty apokaliptyczne: nawet jeśli początkowo liczba zarażonych jest niewielka, wkrótce, zgodnie z zasadą śniegowej kuli, infekcja rozprzestrzeni się, obejmując ogromne obszary i nie mniejsze masy ludzi zamienionych w żywe trupy. Jednak w tego typu produkcjach – a przynajmniej tych, w których nieumarli są czymś więcej, niż tylko tarczą strzelniczą – ich liczebność jest głównym, acz nie jedynym problemem dla ocalałych. Są nimi również związki z innymi ludźmi i nakazy moralne nieprzystające do nowej sytuacji. Na tym polega paradoks horroru o żywych trupach:  ingerencja grozy w zastany porządek jest tak potężna, że całkowicie przenicowuje rządzące światem zasady – większym zagrożeniem w świecie zombie-apokalipsy bywają nasi bliscy i napotkani po drodze żywi. 
Śmieszyć może obrazek znany z wielu filmów, gdy bohater wzdraga się przed odstrzeleniem głowy swej żonie/siostrze, która zaraz zeżre mu wątrobę, dobrze jednak ilustruje dylemat tych, którzy przetrwali. Jak zastrzelić kogoś, z kim jeszcze zeszłej nocy spędziliśmy pełne namiętności chwile? Po co zawiązywać ściślejsze więzi, przyjaźnie i miłości, skoro jutro lub za godzinę trzeba będzie owego przyjaciela lub kochankę zabić, spalić lub porąbać na kawałki? Co gorsza, w tym wypadku nie ma rozwiązania idealnego – bycie odludkiem może zwichrować umysł równie mocno, co posłanie do nieba całej swojej rodziny. Jeszcze gorzej sprawa wygląda z obcymi: napotkanymi po drodze uciekinierami i maruderami – czy można im ufać? Czy nie wykorzystają okazji i nas nie obrabują, zgwałcą, zabiją? A może to my powinniśmy się ich pozbyć, zagarniając ich zapasy jedzenia, broni i leków? Chęć przetrwania wyzwala w człowieku najgorsze instynkty, zmieniając go w ofiarę lub łowcę. To ostateczne załamanie się systemu społecznego i obumarcie ludzkiej empatii jest często zasadniczym tematem produkcji o zombie, zaś ich sukces, jak w przypadku serialu Żywe trupy (2011) Franka Darabonta, dobitnie pokazuje, jak żywotne i aktualne są to zagadnienia.

  

        Ale degeneracja struktury społecznej i więzi rodzinnych to tylko jedna strona medalu, od pewnego czasu bowiem przybywa filmów, które ów czas przesilenia portretują nie tyle jako degradujący związki międzyludzkie, ile właśnie stwarzający okazję do ich naprawienia i wzmocnienia. Interesujące, że to przesunięcie zaznacza się również na poziomie gatunkowym: wariant pesymistyczny charakterystyczny jest dla filmów grozy, doprawionych niekiedy thrillerem i SF, natomiast obraz uwypuklający dobre strony apokalipsy niemal zawsze prezentują komedie. Co istotniejsze, można wyodrębnić pewien schemat, który w różnym (acz zbliżonym) stopniu filmy te realizują. Ich bohaterem jest najczęściej nieudacznik –  wyalienowany, samotny, niepotrafiący poradzić sobie w życiu. Gdy następuje atak nieumarłych, bohater w pierwszej chwili daje się ponieść przerażeniu, wkrótce jednak nabiera odwagi, znajduje sprzymierzeńców w postaci przyjaciół lub nieznajomych i aktywnie przeciwstawia się zagrożeniu. Kolejne czyny wzmacniają jego poczucie wartości, przekształcając go w Bohatera, walka z zombie zacieśnia więzi z rodziną i poznaną przy okazji dziewczyną, zaś w finale z narażeniem życia rusza na ratunek swym bliskim, wykazując się siłą charakteru oraz dowodząc znaczenia wartości rodzinnych.
       Prekursorem tego wariantu – charakteryzującego się przewrotnym, czarnym humorem, często wypływającym z makabrycznych wizualizacji niszczenia zombie, – należałoby uznać Powrót żywych trupów (1985) Dana O’Bannona (który przy okazji wprowadził do ich diety ludzkie mózgi). Ale dynamiczny rozwój komedie zombie przeżyły po premierze Wysypu żywych trupów (2004) Edgara Wrighta – swoistego hołdu dla tego kina, łączącego wisielczy humor z romansem i elementami krytyki społecznej. Jego sukces spowodował kolejny wysyp – tym razem jego naśladowców i „potomków”: dwa lata później Andrew Currie nakręcił Fido, przewrotną opowieść, w której zombie odbudowuje relacje między matką a synem i zostaje głową rodziny. W 2009  miał premierę Zombieland Rubena Fleishera, z quasi-rodzinną grupą zabijaków i wyrzutków, odnajdujących swe miejsce w postapokaliptycznym świecie, a w tym roku Matthias Hoene w Cockneys vs Zombies połączył pokolenia londyńczyków za sprawą inwazji nieumarłych, podlewając to sosem lekko buńczucznego patriotyzmu lokalnego.
            Jak widać te dwie tendencje, które można nazwać odpowiednio: destrukcyjną i afirmatywną, rozwijają się obok siebie, ale nie próbują ze sobą konkurować: okopane w swoich gatunkach są wobec siebie komplementarne i pokazują olbrzymie możliwości, jakie tkwią w banalnej – zdawałoby się – metaforze. Co czeka nas w przyszłości? Trudno powiedzieć, acz premiera Ciepłych ciał (2013) Jonathana Levine’a każe być czujnym: oto nadchodzi pierwszy prawdziwy post-twilightowy romans zombie...

1 komentarz:

Katarzyna Kaczmarek pisze...

O ile "Noc żywych trupów" oglądałam hen, dawno temu, za młodu jeszcze i słabo ją pamiętam, to kojarzę, że nie podobało mi się. A to może dlatego, że z jakiegoś powodu zombie zawsze mnie obrzydzały. I generalnie truposze. Cóż, zobaczyłam we wpisie tytuł "Zmierz" i szczerze się przeraziłam. Na szczęście okazało się, że wpis jest bardzo sensowny.

Ja trochę z pewnym przejęciem i niedowierzaniem czekam na "Warm bodies", ponieważ, o ile jakimś cudem przetrwałam erę wszechobecnego Edwarda, to słodka miłość do rozkładającego się ciała chyba wychodzi poza możliwości mojej wyobraźni.