Viv

Viv

piątek, 11 października 2013

[FILM] Powrót (?) Króla, czyli niech miasta legną w gruzach.

Jakiś czas temu do Internetzów przeciekł teaser nadchodzącego remake'u Godzilli w reżyserii Garetha Edwardsa. Jak to bywa w przypadku przecieków, producenci zareagowali jak mają w zwyczaju i prędko teaser zniknął ze stron - ale kto obejrzał, to jego. Całość trwała raptem 90 sekund, ale pozwoliła mieć nadzieję, że nie dostaniemy kolejnego amerykańskiego filmu o potworach, mającego udawać japoński film o potworach (uwierzcie - w tym jest różnica). 90 sekund wystarczyło, by złapać mnie na lep ogromnych zniszczeń, ciał leżących pokotem obok zniszczonego pociągu i naprawdę wielkiego gabarytowo Godzilli. Istnieje oczywiście szansa - nawet spora - że to czysty marketing; na warstwie wizualnej wszak rzecz się nie kończy... a mimo to coraz mocniej nakręcam się na ten film. Tym bardziej, że reżyser zdaje się wiedzieć, o co w tym chodzi.

A o co chodzi? Poniższy tekst napisałem w kontekście Pacific Rim, ale po jego ponownym przeczytaniu dochodzę do wniosku, że pozostaje aktualny również w kontekście nowej Godzilli...

Źródło: godzilla-movies.com
„Blockbustery rządzą światem!” krzykną jedni. „Papka uszami już wypływa!” wrzasną drudzy. „Bajki dla gówniarzy, popcornowa dyktatura!” doda ktoś jeszcze. Takie przerzucanie się grudami błota jest o tyle wygodne, że same produkcje rozrywkowe na takie zarzuty nie odpowiadają, a producenci w dużej mierze je olewają. Podobnie zresztą jak większość widzów. Oni zawsze łaknęli w kinie atrakcji – a cóż jest większa atrakcją niż straszące na ekranie obrzydliwe monstrum z koszmaru, podrywające człowieka z fotela w czasie sceny odgryzania nóg pechowemu podróżnikowi? Widzowie lubią potwory będące pięknym unaocznieniem magii kina i jego technicznych możliwości. Tak było w początkach kinematografii, Georges Méliès kazał swoim bohaterom stoczyć potyczkę z Człowiekiem Śniegu w Zdobyciu Bieguna (1912). Tak było w latach 60., kiedy świat opanowały japońskie potwory spółki Ishiro Honda & Eiji Tsubaraya, a każda wielka wytwórnia z Kraju Kwitnącej Wiśni miała swojego „pupilka”. Tak jest teraz, gdy na ekranach Gypsy Danger, ściskając w swoich stalowych łapach ogromny tankowiec, okłada nim niczym maczugą obrzydliwe kaiju. Czysta, niczym niezmącona rozrywka, serwowana przez człowieka, który wie, co chce pokazać i jak to zrobić. A przede wszystkim – jak uniknąć błędów takich szmir jak Godzilla (1998) Rolanda Emmericha czy Transformersy (2007) Michaela Baya, najjaskrawsze przykłady na to, jak zaowocować może brak wyobraźni, wyczucia i poszanowania wspomnień fanów. A wystarczy przecież przestrzegać kilku jasnych i klarownych zasad:

1. Szanuj tradycję

To, że popkultura przypomina wielkiego Uroborosa z kompleksem inżyniera Mamonia nie jest żadną tajemnicą dla każdego, kto choć trochę interesuje się tematem. Stereotypowy fan chce tego samego, ale podanego szybciej, na większym talerzu, ładniej przybranego i najlepiej tańszego. Co więcej, jest on człekiem nostalgicznym – chce znów poczuć się jak dziecko i ponownie emocjonować się tytułami, jakimi jarał się dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat wcześniej, utwardzając mentalną konserwę. Należy mieć jednak świadomość, że czasem owo przywiązanie jest zdecydowanie głębsze. Jeśli ludzie oglądają przez pół wieku filmy o gumowych potworach, robione na niemal jedno kopyto, wniosek nasuwa się sam – to nie jest przypadek. Chcesz być inny, oryginalny? Świetnie. Ale jeśli zamierzasz wywalić do kosza wieloletnią tradycję, amputować bohaterowi – ikonie kina – charakter i naddatek znaczeń narosły przez lata, okraszając to pomysłami, które „zawsze działają”, lepiej od razu idź sadzić marchewki. Jeśli masz do czynienia z czymś tak specyficznym jak kino potworów pamiętaj: ich konwencje przetrwały nie dlatego, że nikt nie wpadł na lepszy pomysł. Przetrwały, ponieważ działały.

2. Uwolnij moc

Gdy tworzysz film z wielkimi monstrami zadbaj, by ich ogrom, ciężar i moc było widać, słychać i czuć. Jeśli widzę gigantycznego robota, chcę mieć świadomość, że to wielka machina wojenna, a nie zabawka z hipermarketu. Chcę, by przy każdym jego kroku trzęsła się ziemia, by jego ciosy obracały w perzynę wieżowce, a pomniejsze drapacze chmur rozlatywały się jak domki z kart. Gdy używa swych pięści, oczekujęwidoku kawałów rozpędzonej stali miażdżących obcą tkankę. Gdy wdaje się w walkę, chcę poczuć potęgę, chcę zobaczyć obraz koszmarnej destrukcji na apokaliptyczną skalę, płonące dzielnice i eksplozje, usłyszeć zgrzyt miażdżonej stali i agonalny wrzask agresora zagrażającego naszej planecie. Nie ma nic gorszego niż widok wielkich potworów kicających po wieżowcach jak małpy, przegrywających pojedynek z ziemskim żelbetonem lub stalowymi linami, lub co gorsza uciekającym przed głupim helikopterem, prującym do niego pestkami z karabinu maszynowego. Jeśli coś ma być w zamierzeniu potężne, to pokaż to, zamiast sztucznie pompować rozcieńczoną adrenalinę.

3. Działaj lokalnie, myśl globalnie

Fan popkultury lubi rozmach, ale nie jest durniem. Jeśli będziesz mu przypominał, że „gra toczy się o najwyższą stawkę” lub „losy Ziemi leżą na szali”, zadbaj o to, by faktycznie nabrał takiego przekonania. Przedstaw tych złych jako absolutnych niszczycieli, pokaż skutki ich eskapad do największych metropolii, daj do zrozumienia, że cały świat czeka ze ściśniętym gardłem na rezultat finałowej walki. Dzięki temu nawet jeśli przez cały film nie ruszysz się z akcją z jednego miasta, widz będzie wiedział – albo wygrają ci dobrzy, albo będzie poruta i zgrzytanie zębów. Nie bój się słów o zagładzie świata: kicz to nie tępa maczuga, którą można li tylko walić na odlew – dobrze użyty potrafi zdziałać cuda. Pamiętaj jednak: jeśli coś obiecujesz, dotrzymaj słowa – skoro świat ma się skończyć zrób wszystko, żeby widz zyskał pewność, że mamy przerąbane. Wielkie monstra, które dają się ubić przy pomocy jednej torpedy lub salwy z ręcznych granatników raczej nie są dobrym wyborem, podobnie jak dowódcy wrażych sił, pragnący zniszczyć świat tylko dlatego, że nie mają co robić w niedzielne popołudnie, a piwo w lodówce się skończyło.

4. Znaj umiar

Miej świadomość tego, co tworzysz i dla kogo. Możesz mieć wielki budżet, specjalistów od efektów specjalnych lub fenomenalnych aktorów, ale gdy pokażesz swym potencjalnym widzom środkowy palec – nie licz na sukces. Gdy bierzesz się za bary z ikoną kina, nie rób z niej miękkiej melepety. Gdy rzucasz się na adaptację komiksu czy literatury, miej szacunek dla dzieła i pomysłów jego twórców, miast zmieniać wszystko jak leci, bo „tak fajniej brzmi”. Gdy tworzysz blockbustera, którego docelowymi odbiorcami są nastolatki i młodzi ludzie, nie traktuj ich wszystkich jako troglodytów i ćwierć-inteligentów, oglądających głównie filmy akcji i pornosy. Nie dla każdego suche żarty o masturbacji i głupich rodzicach oraz szczucie cycem (lub tyłkiem) aktorki są synonimem dobrej zabawy. Widz może wybaczyć wiele, tak jak wiele znieść może jego zawieszenie niewiary – ale lekceważenia nie wybaczy. Miej w scenariuszu luki jak z Krakowa po Kaukaz, płaskich bohaterów i średnich aktorów, ale jeśli nabuzujesz siedzących w kinie emocjami i czystą rozrywką, prawdopodobnie nawet tego nie zauważą. Oczywiście pod warunkiem, że nie uważasz ich za kretynów.

5.  Miej serce i patrz w serce

Nie dajmy się zwariować. Wciąż znajdzie się wielu szaleńców, próbujących deprecjonować kulturę popularną z powodu „braku głębi” (co nie jest prawdą, bo znalazło by się w niej sporo treści subwersywnych) i mieszać z błotem blockbustery za to, że ich wartość intelektualna równa jest zeru. Najwyraźniej do takich osób nie dociera podstawowa prawda: celem filmu rozrywkowego jest dobra zabawa, a nie intelektualna stymulacja. Tego rodzaju kino ma przede wszystkim dostarczając silnych doznań estetycznych i emocjonalnych. Kino art-house czy autorskie może stanowić dla widza łamigłówkę, może testować jego wytrzymałość i cierpliwość, być eksperymentem, może wreszcie prezentować się jako typowy eye-candy, w którym przerost formy nad treścią przybiera gargantuiczne rozmiary – strategii twórczych jest wiele. Natomiast blockbustery muszą widza poruszyć, zapewnić jego gałkom ocznym wizualny orgazm, wgnieść go w fotel napięciem, przerazić na śmierć lub sprawić, by poczuł się jak dzieciak bawiący się zabawkami żołnierzy i mutantów. Niestety, wielu zapomina, jak powinno się to robić, wrzucając oglądającego w wir nieustających atrakcji, zjazdów pełnych akcji i wizualnego szaleństwa, nie mającą końca kalejdoskopową sekwencję, przetykaną pojedynczymi interwałami mającymi przypominać, że w filmie są jacyś bohaterowie, potrafiący od czasu do czasu myśleć i mówić. Efekt takiego dywanowego bombardowania jest jeden: to, co miało być niezwykłe, staje się zwykłe, powtarzalne, nudne i irytujące. A irytacja nie jest tym, co twórcy powinni wywołać u widza. Bohaterowie nie muszą być enigmami, ich działania nie muszą mieć czwartego i piątego dna – prawdę powiedziawszy wystarczą proste, łatwo definiowalne typy, wystarczy tylko, że nada im się bardzo wyraźny rys osobowościowy, wywlecze wszystkie ich emocje na wierzch i doprawi to pomysłową aranżacją; sprawi, że będą wyraźnie nakreśleni – nawet jeśli zrobi się to gruba kreską. Nie lubimy „miętkich” postaci – rozmemłanych, niezdefiniowanych, półprzeźroczystych. Co za tym idzie, nie należy traktować momentów uspokojenia jako zapchajdziur między akcją – wykorzystaj je! Ubarw jej charakter! Dopisz jej historię! Daj jej odrobinę miejsca! Nadaj jej najlżejszy chociaż, ludzki rys, a widz zapłacze nad nim, nawet jeśli był tylko trzecioplanową postacią, która weszła do filmu z przypadku. Nie ma nic gorszego niż osobowościowy obojniak, latający po ekranie tu i tam tylko dlatego, że tak stanowi scenariusz. Myślisz, że identyfikacja z bohaterem jest nieważna? To wracaj do marchewek.

6. Idź za wyobraźnią, nie za trendami

Twoi specjaliści od efektów specjalnych mogą zamienić przysadzistego gada w smukłe, wcale-nie-podobne-do-iguany monstrum, kicające swawolnie po Manhattanie. Twój wór z kasą może nie mieć dna, a codzienny spokój zapewniać licencja zabawkowego potentata i aktorskie bożyszcza nastolatków. Ale wystarczy, że podejdziesz do filmu tak, jak do swoich poprzednich produkcji – nieważne, że tam byli policjanci, astronauci i wojskowi zamiast potworów – zmieniaj tylko gadżety, dialogi i miejsce akcji, a twoje dzieło wyląduje w najgłębszych czeluściach piekła. To samo stanie się, jeśli będziesz próbował na siłę przerobić swoją historię na ultramroczną opowieść o rozpadzie tożsamości (mimo iż bohater jest płaski jak decha) lub gdy dojdziesz do wniosku, że historia o wojnie gigantycznych robotów jest zbyt brutalna, więc puścimy na ulice wyszorowane, chromowane zabaweczki i dodamy trochę nagich ud i głęboki dekolt bohaterki (wiadomo, nastolatki lubią połączenie „laska plus szybka bryka”). A wszystko to podlane rozwiązaniami powtarzanymi do znudzenia przez legion filmów SF i katastroficznych już od lat pięćdziesiątych. Wbrew pozorom fani SĄ wymagający i potrafią docenić inwencję inscenizacyjną i pomysłowość twórców, nie tylko w odniesieniu do scen destrukcji. Jeśli masz pomysł na świetną, wykręconą sekwencję nie zastanawiaj się, tylko kręć! Czasem prościutkie ujęcie z dzieckiem sieknie między oczy solidniej niż szabelka Wołodyjowskiego, a absurdalny pomysł z naparzaniem potwora tankowcem zmieni się w czystą, kinową cudowność. Wystarczy, że przestaniesz się oglądać na to, co jest modne, co się dobrze sprzedaje i co kupują nastolatki, a zamiast tego dasz się ponieść i zrobisz film, na który sam z chęcią wydałbyś kasę w kinie.

To byłoby na tyle, synu. Zrób teraz rachunek sumienia, wyznaj swe błędy i idź robić dobre filmy rozrywkowe. Godzilla z Tobą. Amen.

Brak komentarzy: